W oparach nienawiści.

Początkowo zamierzałam ten post poświęcić wyłącznie Kai Godek, ponieważ – mimo że NIE POPIERAM niektórych jej pomysłów (o tym, dlaczego uważam całkowity zakaz aborcji za nieskuteczne „budowanie domu od komina” pisałam na tym blogu już tyle razy, że nie mam ochoty raz jeszcze powtarzać całej argumentacji) i wypowiedzi (szczególnie oburzyła mnie ta, że rzekomo „nie wiadomo, kiedy był gwałt” – zawsze mi się wydawało, że to akurat wiadomo bardzo dobrze: gwałt jest wtedy, kiedy jedna ze stron nie wyraziła zgody na seks. Proste, prawda?) – to jednak skala nienawiści, okazywanej tej kobiecie w Internecie mnie przeraziła.

Internauci życzą jej śmierci w męczarniach albo gwałtu zbiorowego… Nierzadko z podtekstem rasistowskim („A niechby ją zgwałciło kilku brudasów…”). Nazywają ją babsztylem. Debilką.  Bezmózgiem. Twierdzą, że jest brzydka i odrażająca („ten, co ją puknął, szybko zrozumiał swój błąd”). Wyzywają od dziwek, kurew, suk…

Rzecz ciekawa, feministki, zazwyczaj tak wyczulone na wszelkie przejawy seksizmu, w tym przypadku milczą jak zaklęte. Bo wprawdzie nie wolno tak mówić o żadnej kobiecie – ale jeżeli ta kobieta nazywa się Kaja Godek, to już można. A nawet należy…

Ponieważ więc nikt się jakoś nie kwapi, aby jej bronić – wygląda na to, że muszę to być ja. Mimo, że – jak już mówiłam – nie podzielam jej radykalnych poglądów…

I błagam, nie mówcie mi, że „sama sobie na to zapracowała.” Moim zdaniem NIKT nie zasłużył sobie na takie słowa. Nikt.

Oczywiście, nie brak i takich, którzy „jedynie” żądają, by pani Godek zajęła się osobiście wszystkimi niepełnosprawnymi dziećmi w Polsce. Jakby to była wyłącznie JEJ wina, że się urodziły – i jakby nie było prawdą, że – przynajmniej formalnie – w Polsce na razie jeszcze nie ma bezwzględnego zakazu przerywania ciąży. I jakby nie miała WŁASNEGO niepełnosprawnego dziecka pod opieką…

Jest to o tyle interesujące, że od przeciwników usypiania zwierząt nikt jakoś nie żąda, by przyjęli pod swój dach wszystkie bezdomne psy i koty…

Ba, są i tacy, którzy wręcz powątpiewają, czy „ta Godek” rzeczywiście takie dziecko – nazywane też czasem pieszczotliwie „mongołem” – posiada… I tutaj mamy wśród internautów dwie frakcje: tych, którzy twierdzą, że powinna się z nim więcej „pokazywać” – i tych, którzy kategorycznie odsyłają ją „do domu.”

Odnoszę wrażenie, że byłaby krytykowana niezależnie od tego, który wariant zdecydowałaby się wybrać. Już widzę te teksty w rodzaju:” Idiotka, lansuje się na chorobie swego dziecka! Obrzydliwość!”  Druga zaś opcja podejrzanie przypomina mi tych, którzy podczas pamiętnego Strajku Matek w Sejmie wołali, że te wyrodne kobiety należałoby pozbawić praw rodzicielskich: jakichś protestów im się zachciewa!  A powinny siedzieć w domu i opiekować się w cichości swoimi ciężko chorymi dziećmi…

Tym chciałabym tylko powiedzieć, że rodzice  niepełnosprawnych dzieci są ludźmi jak wszyscy inni – i mają prawo tak samo jak wszyscy angażować się w sprawy, które uważają za ważne. Mają prawo mieć swoje zainteresowania i pasje. Nawet, jeżeli my ich nie podzielamy.

Jak napisałam wyżej, początkowo miał to być tylko post w obronie Kai Godek (podkreślam: jej samej, jako osoby, kobiety i matki – niekoniecznie wszystkich jej poglądów, ponieważ moim zdaniem niektórych z nich obronić się nie da).

Ale teraz każdy dzień przynosi coś nowego – i ze smutkiem i przerażeniem dostrzegam także, że taka „bezinteresowna nienawiść ” zaczyna dotykać coraz to nowych grup ludzi. Seniorów – bo wchodzą do sklepów bez kolejki. Lekarzy i ratowników medycznych (których jeszcze do niedawna wszyscy oklaskiwali jako bohaterów). A nawet ich dzieci. Rzekomo „roznoszą zarazę”…

Że już nawet o księżach i siostrach zakonnych wspominać nie warto. Dowiedziałam się ostatnio z Sieci, że ich „zas…nym obowiązkiem” (żadne tam bohaterstwo, skąd!) jest iść na ochotnika pracować w DPS-ach, które dotknęło zakażenie.   Wysyłane „do roboty!” i wyzwane od „nierobów i darmozjadów” są nawet te siostry, które same są już stare i schorowane.  Co tam! Przecież wiadomo, że najłatwiej rozporządza się CUDZYM życiem, zdrowiem oraz miłosierdziem.

A jakby dla równowagi – media doniosły o pewnym proboszczu spod Wrześni, który, zirytowany widać komentarzami niektórych internautów, postanowił ich napomnieć z iście „chrześcijańską miłością”:  „Hejka, pedalskie jebaki… Popaprańcy… Sperma do łba uderza.” A chwilę później obdarzył swoich oponentów ślicznym mianem „zboków”. Po prostu brak słów. Taki język jest niegodny nie tylko kapłana – jest poniżej poziomu jakiegokolwiek kulturalnego człowieka…

No, cóż. Dochodzę do wniosku, że choć ta epidemia w wielu ludziach wyzwoliła najszlachetniejsze odruchy – w innych związany z nią strach obudził wszystko, co najgorsze…

Sprawa ks. Charamsy.

Przygotowywałam się właśnie ( to prawda, że powoli – ale wybaczcie: obowiązki macierzyńskie przede wszystkim!) do napisania jakiegoś mniej lub bardziej wyważonego tekstu na temat obecnej fali imigracji – aż tu nagle wybuchła bomba: ks. prałat Krzysztof Charamsa, jeden z wysokich urzędników watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, ogłosił w świetle jupiterów, że jest gejem, co więcej, że posiada „narzeczonego” o wdzięcznym imieniu Eduardo.

I okazało się, że skoro wszyscy o tym mówią, to i ja – żona byłego księdza, pisząca na tematy „okołokościelne” też jakieś zdanie na ten temat posiadać powinnam.

Zaznaczam od razu, że zaglądanie komukolwiek w rozporek nie leży w mej naturze (zresztą, kimże ja sama jestem, by kogokolwiek osądzać?), ale jeśli od kilku dni ktoś mi tym rozporkiem stale wymachuje przed oczami, to  chyba wypadałoby jakoś zareagować.

Warto może zacząć od tego, od czego w ogóle zaczęła się cała ta awantura. „Tygodnik Powszechny” opublikował wywiad z ks. Charamsą (wtedy jeszcze występującym w roli niezależnego eksperta) na temat konieczności zmiany języka, jakim Kościół często posługuje się, mówiąc o osobach homoseksualnych.

I z tym byłam skłonna w pełni się zgodzić. Sama, kiedy słyszę np. ks. Dariusza Oko, który opowiada o „tłokach w rurze wydechowej” mam ochotę zwymiotować. Gdyby się uprzeć, to i „święty seks małżeński” też można by opisać w podobnie obrzydliwy sposób. Pytanie tylko, PO CO?

Między ludźmi  (homo-i heteroseksualnymi) są w tych sprawach jeszcze uczucia – przypomnę dla porządku, że nawet pomiędzy osobami tej samej płci uczucia NIE SĄ grzechem! – ale te właśnie ks. Oko zdaje się zupełnie ignorować i mówi o osobach homoseksualnych tak, jakby mówił o zwierzętach. I to takich, które są dlań wyjątkowo odrażające.

Ale ks. Charamsa po tym niegłupim wstępie ruszył do ataku – i teraz, w kolejnych odcinkach swojej „telenoweli” mówi już nie tylko o swojej miłości do partnera (Jacek Dehnel, którego trudno raczej podejrzewać o „katolicki fundamentalizm”, trafnie zauważył, że słowo „narzeczony” jest w tym kontekście co najmniej niezręczne – „narzeczony” bowiem to ktoś, z kim zamierzamy w najbliższym czasie zawrzeć związek małżeński – a takiej możliwości jak na razie nie daje obu panom ani prawo kanoniczne, ani cywilne przepisy Polski czy Włoch), ale także o „antyludzkim Kościele”, w którym przez lata doświadczał cierpień i upokorzeń. Jak rozumiem, RÓWNOLEGLE z robieniem w tejże „zbrodniczej” instytucji błyskotliwej kariery?

Czyżby nowy Konrad Wallenrod homoseksualizmu?:)

A teraz ” Tygodnik Powszechny” skarży się, że został przez księdza prałata wykorzystany i poddany manipulacji – że był tylko narzędziem, mającym odpowiednio nagłośnić jego coming out. Nie chce mi się wprawdzie wierzyć w tę obrażoną niewinność żurnalistów TP – tacy starzy dziennikarscy wyjadacze publikując taki tekst musieli przecież zdawać sobie sprawę z tego, że jego reperkusje bynajmniej nie będą  pozytywne. I że przyczynią się raczej do wzmożenia ataków na Kościół (jako na – rzekomo – siedlisko patologii wszelkiego rodzaju) niż do wzrostu empatii u osobników takich, jak ks. Oko i jemu podobni.   Niemniej wychodzi na to, że ks. Charamsa jest nie tylko „uciemiężoną ofiarą katolickich zbrodni”, ale i zręcznym manipulatorem?

I proszę mnie źle nie zrozumieć: mnie naprawdę nic do tego, z kim ks. Krzysztof zamierza dzielić swoje noce i dnie. Zastanawiam się tylko, czemu musi to robić koniecznie jako ksiądz? Nie jest to bynajmniej kwestia jego orientacji seksualnej (czego on najwyraźniej nie rozumie – albo udaje, że nie rozumie), a jedynie zwykłej uczciwości. Mój mąż, kiedy zakochał się we mnie, zrezygnował z kapłaństwa. Nie pojmuję, dlaczego ks. Charamsa i inni homoseksualni kapłani mieliby być w tej sprawie traktowani lepiej (inaczej) niż heteroseksualni?

jak to celnie ujął jeden z internautów: „Ksiądz ma kobietę na boku? No, tak, to jest właśnie ta hipokryzja klechów! Ksiądz ma faceta na boku? Ach, cóż to za odwaga, postawić mu pomnik!”

Otóż to, kochani Czytelnicy. Bo wyobraźcie sobie, że jakiś heteryk wyszedłby przed kamery i oświadczył: „Drodzy Państwo, oszukiwałem Was przez wiele lat, grając przykładnego męża i ojca rodziny! W rzeczywistości jestem bigamistą. A teraz oczekuję na oklaski za to, że jestem taki ODWAŻNY!”  Kto z Was przyklasnąłby takiemu „bohaterowi”?

Zawsze uważałam, że należy mieć wyrozumiałość dla ludzkich słabości, dla niewierności nawet (tak, jak to czyni dla nas sam Bóg) – ale jednak nie należy podnosić ich do rangi cnoty…

Dodam jeszcze, że swoim postępowaniem ks. Charamsa podkopał moje niezłomne dotąd przekonanie, że osoby homoseksualne są tak samo zdolne dotrzymywać słowa, jak heteroseksualne – i paradoksalnie, jeszcze bardziej utrudnił im drogę do kapłaństwa (osobiście nigdy nie byłam przeciwna udzielaniu święceń takim osobom – znałam kilku wspaniałych, homoseksualnych księży).

Ktoś może mi teraz słusznie powiedzieć, że także mój P. nie dotrzymał dobrowolnie podjętych zobowiązań. To prawda, lecz my nie domagamy się z tego powodu rewizji całego nauczania Kościoła. Nie jest winą Kościoła, że ja się zakochałam (choć być może jest jego zasługą, że P. jest tak wspaniałym mężczyzną, jakim jest:)) – i nie ośmieliłabym się w tej sytuacji czegokolwiek butnie od niego „żądać”.

Ja mogę tylko czekać, prosić, modlić się i mieć nadzieję, że Bóg będzie dla nas miłosierny…

A o ks. Charamie już krążą słuchy, że JEDYNA rzecz, która mogłaby teraz udobruchać tego dumnego, watykańskiego prałata (swoją drogą, dobrze, że Franciszek zniósł prałatury w ogóle, skoro mamy TAKICH prałatów…), to gdyby sam papież pokornie udzielił jemu i jego „narzeczonemu” ślubu w Kaplicy Sykstyńskiej. Najlepiej na klęczkach i obleczony w wór pokutny…:)

A jako kobietę zmartwiło mnie także to (zbyt) nachalne wywlekanie własnej intymności na widok publiczny. Żal mi było biednego Eduardo, wyraźnie speszonego koniecznością zaprezentowania swojej wielkiej miłości w świetle jupiterów. (Sama Ewa Wanat, która do pruderyjnych raczej nie należy, określiła to przedstawienie jako „kiczowate”).

Ktoś mi na to napisał, że zapewne takie zachowanie ks. Charamsy było spowodowane chęcią wypromowania przezeń swojej nowej książki, w której, jak zapowiada, „ujawni wszystkie swoje grzechy” (nie wiedziałam, że jeszcze jakieś zostały do odkrycia?:)). Jest on bowiem świadomy, że po takich wyznaniach wkrótce straci lukratywną posadę, a żyć z czegoś trzeba…

Jeśli tak, to tym gorzej. Bo „wszystko na sprzedaż!” to raczej kiepskie motto dla kogoś, kto kreuje się na jedynego sprawiedliwego?

Jednego takiego, co to ujawniał w swoich książkach „wszystkie grzechy” (głównie cudze) – już mieliśmy i wystarczy. Nazywał się Roman Kotliński i obecnie (jeszcze) jest posłem z Ruchu Palikota. Ten to potrzebował całego cyklu, aby udowodnić sobie że miał rację!:) Po przeczytaniu tego mój przyjaciel, Tomasz Jaeschke  (inny były ksiądz, który swego czasu odrzucił propozycję pracy w antyklerykalnych „Faktach i Mitach”), stwierdził z przekąsem, że aż dziw bierze, jakim cudem biedny Romek wytrzymał aż tyle lat w takim bagnie, jakim według niego jest Kościół katolicki…

Jak zapewne wiecie, jako żona „byłego” chętnie kolekcjonuję książki „byłych”, mając nadzieję, że dzięki poznawaniu historii innych ludzi  lepiej poznam i zrozumiem samą siebie. I niestety muszę stwierdzić ze smutkiem, że na palcach jednej ręki można policzyć takie publikacje, w których byli księża nie próbują zrzucić na Kościół całej winy za swoje osobiste decyzje.

Czy naprawdę ks. Charamsa chce być kimś takim?

No,cóż – życzę mu wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Ale mój osobisty stosunek do całej sprawy całkiem nieźle oddaje ten fragment z tekstu ks. Wojciecha Węgrzyniaka:

„Od 17 lat jestem księdzem. 6 lat mieszkałem w seminarium, w pokoju sześcioosobowym, trójce i dwójkach. 5 lat mieszkałem z księżmi w Rzymie, w Jerozolimie rok u Legionistów, 2 lata u Franciszkanów. Nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek przejawem homoseksualizmu. Może nie jestem atrakcyjny seksualnie. Może nie widzę rzeczy, które widzą inni. A może, tak naprawdę, nie jest was wielu, wbrew powtarzanym opiniom.

Nie chodzi jednak o liczby. Jeśli nawet jest was więcej niż widać i jeśli żadne spotkania kapłańskie nie są objawem jawnej przeciw wam walki, to jest to tylko dowodem na to, że nie jest wam źle w kapłaństwie. Mówią, że się wspieracie, że są powiązania i układy, ale jeśli tak, to dlatego, że pod wieloma względami jest wam lepiej niż księżom heteroseksualnym. Wy możecie jechać razem na wakacje. My z kobietami nie możemy. Wy możecie spotykać się co tydzień i zostawać na noc u kolegi. My tak nie możemy. Wy możecie tworzyć przyjaźnie. Na nas od razu podejrzliwe patrzą. Nawet seks możecie uprawiać bezpiecznie, nie bojąc się, że partner zajdzie w ciążę. W wielu miejscach sprzyja wam prawo, jak w Jerozolimie, gdzie nie można było zapraszać kobiety do swego pokoju w klasztorze, a mężczyznę można było za zgodą przeora. Doceńcie to. Możecie oskarżać wszystkich, że wam utrudniają życie, ale nie Kościół hierarchiczny.”

Nic dodać, nic ująć…

Cywilizacja wolnych chamów.

Szczerze powiedziawszy, długo biłam się z myślami, czy w ogóle pisać o tym.

 

Raz, że ostatnio „zarobiona” jestem (stąd i długa przerwa we wpisach na blogu), a dwa – że w czasach „Dudka” powstał skecz, mówiący o tym, że „chamstwu należy przeciwstawiać się siłom i godnościom osobistom” –  niewykluczone, że dziś należałoby mu się przeciwstawić pełnym godności… milczeniem.

 

Wyznaję jednak ze skruchą, że tę walkę ze sobą przegrałam. Być może dlatego, że wciąż kołacze mi się po głowie stara, rzymska zasada: „Kto milczy, wyraża zgodę.”

 

Urodziłam się  bowiem w czasach (i w rodzinie), w których już samo nazwanie kogoś „chamem” byłoby dla tak określonej osoby ciężką obrazą. Prawdopodobnie zauważyliście, że NIGDY nie użyłam takiego słowa (już nawet nie wspominając o tych bardziej obraźliwych!) w stosunku do żadnego z moich Czytelników.

 

Teraz jednak „cham”  nie tylko żyje i ma się dobrze – słowa, które powinny być wypowiadane co najwyżej szeptem, wylewają się wielką rzeką (bo już nawet nie „szerokim strumieniem”) z łam gazet, książek, z tekstów piosenek, że już nawet o Internecie, filmie i telewizji nie wspomnę. I kto dziś jeszcze pamięta, że kiedyś określenie „parlamentarny” oznaczało „szczególnie kulturalny”? Z pewnością nie nasi posłowie od prawa do lewa…

 

Nie dosyć jednak na tym. Za sprawą pani Ewy Wójciak dowiedziałam się właśnie, że prawo do rzucania mięsem jest już nie tylko powszechnie akceptowane, ale że jest jedną z podstawowych „wolności człowieka” – wolności, których należy bronić (co najmniej!) jak niepodległości.

 

Oto ta „dama” (która ponoć nad łóżkiem wieszała sobie portrety XX-wiecznych terrorystów o orientacji lewicowej), dyrektorka legendarnego (niegdyś) Teatru Ósmego Dnia, zareagowała na wybór papieża Franciszka entuzjastycznym wpisem na Facebooku: „No, i wybrali ch…, który donosił na lewicowych księży!”

 

Już pominę fakt, że druga część owej wypowiedzi jest zdecydowanie nieprawdziwa – nawet najzagorzalsi krytycy kard. Bergoglio zarzucają mu co najwyżej „bierność” w czasach junty. A od tego do wydawania niewinnych komunizujących owieczek na rzeź jeszcze baaaarddzo daleko… Co najmniej tak daleko, jak od udowodnionego doktorowi G. łapówkarstwa, do „nikt już nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie.” To jednak chyba nikogo nie oburza.

 

Mniejsza jednak o to. Znacznie bardziej zaniepokoił mnie fakt, że w obronę tego „chuja” (z góry przepraszam za to słowo!) zaangażowały się natychmiast różne „autorytety” (na czele z niezawodnym prof. Hartmanem – mnie jednak najbardziej ubodło, że wśród nich znalazł się także Stanisław Barańczak, którego dotąd miałam za przyzwoitego człowieka).

 

Wygląda więc na to, że w naszej kulturze „wolność słowa” zaczyna oznaczać ni mniej ni więcej tylko „prawo do obrażania innych” (czasami odnoszę wrażenie, że w im ostrzejszych słowach, tym lepiej) – „Nieważne, czy to, co mówię, jest mądre, potrzebne, prawdziwe, czy choćby KULTURALNE – ważne, że MAM PRAWO to powiedzieć, więc będę to mówił, choćbyście się skichali!” 

 

Pisałam tu już kiedyś o tym.

 

Proszę mi wybaczyć drastyczne porównanie, ale publiczne dłubanie w nosie czy w tyłku również nie jest nigdzie formalnie zakazane, a jednak fakt, że ludzie dobrze wychowani na ogół powstrzymują się od tego, nie świadczy o tym, że są zwolennikami „cenzury i zamordyzmu”, tylko raczej o elementarnej kindersztubie.

 

Robienie zaś z „chama” bojownika o wolność słowa jedynie go rozzuchwala. Ma on bowiem już nie tylko „prawo” mówić to, co mówi, ale odczuwa wręcz taki święty obowiązek. Staje się bohaterem i męczennikiem – jak uciśniona Doda (plotąca androny o „naprutych winem i palących jakieś zioło” autorach Biblii), jak Nergal (nazywający tę samą Księgę „g…”), jak Palikot czy Pawłowicz.

 

Zresztą, jeśli rację mają wyznawcy różnych szkół „neurolingwistycznych” i rzeczywiście „myślimy tak, jak mówimy” – to nasz świat poprzez ten niewiarygodny zalew wulgaryzmów na pewno nie staje się lepszy. To jednak zdaje się zupełnie nie niepokoić światłych obrońców pani Ewy Wójciak.

 

I od razu zaznaczam, że nie chodzi mi o to, by – jak histeryzują niektórzy – kogokolwiek „kneblować” czy zamykać w kazamatach. Tyle tylko, że MNIE mamusia uczyła, że jeśli się publicznie puści bąka, to należy powiedzieć „przepraszam!” I tylko tyle. Na to się jednak nie zanosi – ponieważ ani pani Wójciak, ani pani Pawłowicz przepraszać nie zamierzają. W swoim (i swoich zwolenników) mniemaniu nie zrobiły wszak nic niestosownego…

 

Nawiasem mówiąc, śmieszą mnie również niektóre ich usprawiedliwienia w rodzaju: „ależ to była tylko PRYWATNA wypowiedź.” W dobie Internetu faktycznie niekiedy trudno odróżnić to, co „prywatne” od „publicznego” – niemniej wydaje mi się, że gdyby rzeczywiście miała ona być prywatna, nigdy byśmy się o niej nie dowiedzieli.  Jeśli ktoś zamieszcza cokolwiek na portalu społecznościowym, to raczej w przeciwnym celu.

 

Podobnie to, co tutaj publikuję, wcale już takie bardzo „prywatne” nie jest – choć niejednokrotnie dotyczy spraw bardzo intymnych. To, o czym PRYWATNIE rozmawiam z P. w zaciszu naszej sypialni, pozostanie (mam nadzieję, że już na zawsze) naszą słodką tajemnicą.:) 

 

Przełknęłabym jednak jakoś – choć z bólem – nawet te wszystkie niedorzeczności i niszczenie kultury (nie tylko językowej!), gdyby zasada o „prawie do obrażania” działała tak samo wobec wszystkich.

 

Tymczasem okazuje się, że choć skandaliczna (zwłaszcza w ustach kobiety i dyrektorki TEATRU!) wypowiedź pani Wójciak powinna podlegać szczególnej ochronie – to nie dotyczy to już równie niekulturalnych stwierdzeń Krystyny Pawłowicz (z których część, chcę przypomnieć, padła również na „prywatnym” spotkaniu tejże ze studentami – podobnie zresztą bronił się Nergal: „komu się nie podoba, ten nie musi przychodzić na koncert!”) czy niezręcznej (ale nie obraźliwej!) wypowiedzi byłego prezydenta o gejach. (Dla porządku przypomnę, że „mur GETTA” dośpiewała sobie tam lewica, aby powiedzenie Wałęsy uczynić bardziej odrażającym – z kontekstu wynika raczej, że chodziło mu tylko o to, że homoseksualiści powinni znaleźć się poza parlamentem).  O, nie – te, według tych samych „autorytetów” które tak kochają wolność słowa, są „absolutnie  niedopuszczalne” i winny skutkować społecznym ostracyzmem. Oraz pozbawieniem prawa wykładania na uczelni.

 

Oczywiście, powiecie mi zaraz, byli i tacy, którzy brali w obronę posłankę Pawłowicz. Tak, ale i to mnie martwi, że podziały w naszym społeczeństwie zaszły już tak daleko, że nawet ludzie, którzy – jak dawniej mówiono – „robią w kulturze”, nie potrafią się zgodzić nawet co do tego, że pewne słowa są nie do przyjęcia (i nie do obrony!) w przestrzeni publicznej, niezależnie od tego, kto i dlaczego je wypowiada.  Bardzo to niedobrze. Dla kultury. Nie tylko języka.

 

Postscriptum: Opublikowano raport, z którego wynika, że tzw. „przeciętny Polak” nie rozumie języka, jakim posługują się politycy (biedaczek!:)). I zamiast refleksji nad ogólnym poziomem edukacji i kultury, posypały się z ust tych samych „autorytetów” płomienne apele, by… nie używać tak trudnych słów! (Przypomina mi to wciąż powtarzane „odchudzanie” kanonu lektur szkolnych.)

 

A wiecie, kto wygrał ów „ranking zrozumiałości”? Nie będziecie zaskoczeni: Janusz Palikot i Krystyna Pawłowicz! No, cóż, jeśli to oni będą określać „poziom debaty publicznej”, to będziemy coraz mniej pojmować ze świata. Ale co tam – grunt, żeby było PROSTO! Prosto, prostacko… Wójciak?