Oczywiście, że i u mnie nie mogło zabraknąć tego tematu – aczkolwiek, zamiast rozwodzić się nad słusznością (bądź nie) urzędowych zakazów – w których skuteczność zresztą nie za bardzo wierzę… jakoś tak od czasów Ogrodu Eden zakazany owoc zawsze najbardziej nas kusi –
swoim zwyczajem wolę postawić sobie (i Wam przy okazji) moje ulubione pytanie: „dlaczego… ludzie (zwłaszcza młodzi) w ogóle sięgają po to świństwo?”
Nawiasem mówiąc, jako naprawdę grzeczna dziewczynka, długo tkwiłam w przekonaniu, że „dopalacze” to po prostu inna nazwa napojów energetyzujących lub/i jakichś środków na bazie amfetaminy… Teraz zaś, wyszedłszy już z tego błędu, chcę zapytać niewinnie (za minister Ewą Kopacz zresztą): czy heroina czy kokaina stałyby się czymś innym, gdybyśmy je nazwali eufemistycznie „rozśmieszaczami” czy „uspokajaczami”?
A śmiem twierdzić, że „dopalacze” mogą być nawet bardziej od nich wszystkich niebezpieczne – ponieważ jest to swego rodzaju „chemiczne UFO” w którym nie wiadomo dokładnie, co się znajduje… Jak to mawia mój najlepszy przyjaciel: pełen blasków jest świat wynalazków…
Wróćmy jednak do naszych baranów – czyli do pytania „dlaczego?”
Osobiście sądzę, że jedną z przyczyn może być drążąca całą naszą cywilizację NUDA, która zmusza ludzi do szukania coraz to nowych, silniejszych bodźców…
Nawet bardzo małe dzieci się „nudzą” otoczone zabawkami, o których ja mogłam tylko pomarzyć – i wciąż myślą tylko o tym, co by jeszcze mogły mieć, mieć, mieć… Podobnie dorośli – jeśli już uprawiać sport, to koniecznie „ekstremalny.” Taki, jak np. kitesurfing, deska ze spadochronem, na której można łatwo roztrzaskać się o brzeg… To ci dopiero „adrenalina”! A niektórym nawet stary, dobry seks już nie wystarcza, musi być kupa gadżetów, swing albo chociaż „ekscytujący” stosunek bez prezerwatywy z kimś, kto może być zakażony wirusem HIV. Niedawno znalazłam w Sieci informację o starszym Brytyjczyku, który prosił przyjaciół, by go torturowali tak długo, aż w końcu…umarł. No, cóż – ten już znalazł swoje „najsilniejsze doznanie…”
Pamiętam, że byłam zszokowana, czytając kiedyś na Onecie tekst o tym, jak się bawią „białe kołnierzyki” z londyńskiego City – zaraz po pracy w piątek idą na plac (Picadilly chyba…) gdzie zaczynają pić na umór. Po kilku lub kilkunastu godzinach służby zbierają z ulicy nieprzytomnych, potłuczone butelki i wymiociny. Przypominam, że nie mówimy tu o ludziach z marginesu społecznego… Podobne publiczne „zebrania” (zwane tam bottellones) organizowane tylko w tym celu, żeby się wspólnie spić do nieprzytomności, do niedawna były też organizowane w „hiszpańskim raju” Zapatero – aż do chwili, gdy okazało się, że dużą część uczestników stanowią nieletni…
Co się dzieje z Europejczykami, że aż tak desperacko szukają ucieczki od „szarej rzeczywistości”?
A gdzieś pomiędzy tymi dwoma światami – dzieci, które pragną ciągle nowych zabawek – i dorosłych, którzy chcą od życia wciąż tylko nowych wrażeń – balansują nasze nastolatki, którym też już „nie wystarcza” zwykłe piwko czy papieros. Żeby była odlotowa zabawa, musi to być coś, co „wykopie” człowieka od razu na granicę życia i śmierci – dosłownie! Bo inaczej nie umie, biedaczek, nawet „poczuć, że żyje.”
Niedawno ponownie oglądałam słynny thriller sprzed lat – „Siedem” – i uderzyło mnie, że w porównaniu z tym, co nam serwują np. scenarzyści serii „Piła” – ten przerażający przecież film wydaje się dziś zdumiewająco łagodny. Że już nawet o starym, poczciwym „Egzorcyście” nie wspomnę… Tępiejemy na bodźce – i wszyscy zaczynamy potrzebować rozmaitych „dopalaczy…”

A to świństwo wygląda tak niewinnie…