Kto się boi święconej wody, czyli „Newsweek” na terapii.

„Newsweek” pod światłymi rządami red. Lisa chyba robi bokami (a szkoda – za czasów Maziarskiego tak lubiłam to pismo…), nic więc dziwnego, że musi się czepiać swoich dyżurnych tematów pod zbiorczym tytułem: „Posłuchajcie, ludkowie, jaki to zły i straszny jest Kościół katolicki!”

Ostatni numer też atakuje nas okładką, na której tytuł krzyczy: „JAK KOŚCIÓŁ WYPĘDZAŁ ZE MNIE GEJA?” – co sprawia, że natychmiast zaczynam sobie wyobrażać duchowe i fizyczne męczarnie w rodzaju przypalania delikwenta gorącym żelazem, łamanie kołem albo przynajmniej jakiś maleńki egzorcyzm.

A jakież to są te „niedopuszczalne i straszliwe metody” stosowane w tym przypadku przez lubelską Grupę „Odwaga” – bo to o niej mowa?

Ano, sam autor artykułu przyznaje, że „modlitwa, miłość Boga i wsparcie księdza.”

Zaiste, przerażające. Zwłaszcza dla ateisty – chciałabym jednak zauważyć nieśmiało, że tego typu pomoc jest kierowana przez Kościół katolicki do KATOLIKÓW, i że nie słyszałam, aby księża przywozili na takie spotkania związanych i zakneblowanych gejów i lesbijki, schwytanych podczas ulicznej łapanki. Przeciwnie, oni SAMI, dobrowolnie, tam przychodzą.

A skoro tak – to co komu do tego?

Warto też podkreślić, że głównym celem „Odwagi” nie jest wcale – co „środowisko LGBT” jej nieustannie zarzuca – doprowadzenie do „przemiany” osoby homoseksualnej w heteroseksualną (jeśli zdarza się to czasami, to raczej rzadko – i to chyba bardziej w odniesieniu do osób biseksualnych – i ja bym to rozpatrywała w kategoriach CUDU, wyjątkowego wydarzenia właśnie) – ale raczej doprowadzenie takich osób do dojrzałej relacji z Chrystusem i do decyzji o życiu w czystości (do czego Kościół wzywa WSZYSTKICH wiernych, którzy nie żyją w związkach małżeńskich, nie tylko homoseksualistów!) – rozumiem, że i tego im nie wolno?

Już nie mówię o tym, że sam sposób przygotowania tego materiału – posługiwanie się świadomie kłamstwami, nagrywanie z ukrycia spotkań (które z zasady powinny przecież być poufne) – budzi mój głęboki niesmak.

Takie metody „śledztwa dziennikarskiego”, być może uzasadnione, gdy chce się ujawnić jakąś wyjątkowo niecną czy wręcz przestępczą działalność, muszą budzić co najmniej zdziwienie, gdy chodzi o zwykłe… rekolekcje.

Całość przypomina drwinę „małego Jasia” z katolików („modlitwa? ha, ha, ha – ależ to paradne!”; „wsparcie duchowe? to powinno być zakazane!” „miłość Boga? no, ludzie, bądźmy poważni!”) – i, moim zdaniem, wierzący geje i lesbijki powinni poczuć się tym równie zniesmaczeni, jak ja.

A teraz jeszcze czytam, że inny homoseksualista, który już dawniej przeprowadził podobny eksperyment (a nawet napisał o tym książkę), współpracujący z „Polityką” Mikołaj Milcke, oskarżył swojego kolegę po fachu o plagiat…

No, tak, panie redaktorze – tonący BRZYDKO się chwyta.

Źródło obrazka: blog Andrzeja Liszki – www.aliszka.pl

Po prostu „Billings.”

O przekłamaniach „Newsweeka”, dotyczących osoby arcybiskupa Henryka Hosera (aczkolwiek ja też uważam, że w sporze z ks. Wojciechem Lemańskim to biskup nie ma racji) napisano już sporo.

Dość powiedzieć, że – wbrew temu, co napisała autorka artykułu – arcybiskup nigdyNIE BYŁ nuncjuszem apostolskim w Rwandzie, a tym bardziej nie mógł być niemalże „osobiście odpowiedzialny” za ludobójstwo na Tutsich – z tej prostej przyczyny, że go tam w tym czasie nie było. Kiedy w Ruandzie trwały czystki etniczne, ksiądz Hoser przebywał na rocznym „urlopie formacyjnym” w Europie.

Być może wszystko to są „drobiazgi”, jak sugeruje sama autorka, (choć ja tak nie uważam) – aczkolwiek właśnie teza o współodpowiedzialności Hosera za rzezie staje się podstawą do słabo zakamuflowanych do oskarżeń o hipokryzję: „Ksiądz biskup tak się teraz troszczy o los zarodków z in vitro – ale jako nuncjusz milczał, gdy mordowano tysiące już narodzonych!”

Wszystko to jest już jednak dość dobrze znane, przynajmniej czytelnikom „prasy katolickiej”, od „Tygodnika Powszechnego” po „Nasz Dziennik” – ponieważ sama red. Aleksandra Pawlicka z żadnej z tych „drobnych nieścisłości” wycofywać się nie zamierza.

Ja natomiast w swoim skromnym tekście chciałabym się zająć tylko jednym zdaniem z owego wiekopomnego artykułu:

„Metoda Billingsa to odmiana kalendarzyka małżeńskiego, polegająca na obserwacjach śluzu, temperatury i samopoczucia kobiety.”

Jedno zdanie – i co najmniej DWA poważne błędy merytoryczne.

I proszę mi nie mówić, pani redaktor, że i w tym wypadku (zapewne z winy „karzącej ręki Kościoła”, czy jakoś tak) nie miała pani żadnej możliwości sprawdzenia, o czym właściwie pani pisze. Wystarczyłoby w tym celu zajrzeć choćby do Wikipedii…

PO PIERWSZE – nazwanie metody Billingsa „rodzajem kalendarzyka małżeńskiego” ma mniej więcej tyle samo sensu, co nazwanie prezerwatywy – „rodzajem pigułki.”

Obydwie metody należą wprawdzie do „metod naturalnych” (podobnie, jak prezerwatywa i pigułka należą do metod antykoncepcyjnych) – chodzi jednak o dwieRÓŻNE metody, z których jedna („kalendarzyk”) jest już dziś uważana za przestarzałą i przez nikogo nie polecaną.

Częste zaś w mediach wrzucanie wszystkich metod NPR do jednego worka z napisem „kalendarzyk małżeński” ma służyć JEDYNIE ich zdyskredytowaniu jako „kościelnych”, nieskutecznych i nienaukowych. A w opisanym kontekście miało też zapewne służyć podważeniu kompetencji Hosera jako lekarza (to jego drugi zawód) – „Zobaczcie, czym on się w tej Afryce zajmował – no, po prostu śmiechu warte, cha, cha, cha!”

PO DRUGIE – Metoda Billingsów (zwana też owulacyjną) tym się właśnie różni od pozostałych „metod naturalnych”, że NIE bada się w niej „śluzu i temperatury” (jak w metodach objawowo-termicznych, których też zresztą jest kilka) – a tylko sam śluz.

Zwolennicy tej metody mówią, naturalnie, o jej stuprocentowej skuteczności – ja jednak sądzę, że (co potwierdzają również badania naukowe) – jej typowa skuteczność wynosi około 90% (co oznacza, że przy prawidłowym stosowaniu do 10 na każde 100 stosujących kobiet w ciągu roku może zajść w ciążę). Metody objawowo-termiczne osiągają lepsze wyniki, niemniej sama przez wiele lat z powodzeniem stosowałam „Billingsa”, dopiero po urodzeniu dziecka dodając do obserwacji śluzu pomiar temperatury, dla uzyskania większej pewności.

Metoda ta jest szczególnie przydatna u takich kobiet, jak ja: które mają bardzo długie cykle i stale występujący śluz – daje im znacznie więcej dni na współżycie, niż typowe metody objawowo-termiczne, w których z reguły obecnośćJAKIEJKOLWIEK wydzieliny jest już sygnałem możliwej płodności.

Niedogodnością może tu być natomiast stosunkowo długi czas, potrzebny na naukę – aby nauczyć się prawidłowo rozróżniać u siebie poszczególne rodzaje śluzu (ja zaczęłam się tego uczyć jeszcze jako bardzo młoda dziewczyna, na długo przedtem, zanim zdecydowałam się rozpocząć współżycie) – oraz obniżona skuteczność w przypadku stanów zapalnych pochwy.

Ja w każdym razie zalecam w takich wypadkach podjęcie leczenia i powstrzymanie się od współżycia, dopóki nie powróci „normalna”, fizjologiczna wydzielina. (Chyba, że metoda Billingsów nie jest jedyną stosowaną – i inne objawy wskazują, że można współżyć.).

Dla pewnej grupy kobiet natomiast już samo „oglądanie” swoich wydzielin jest odstręczające z powodów psychologicznych – i tym również zalecałabym wybór innej metody.

Ciekawa jest także kontrowersja pomiędzy twórcami metody Billingsów, a Thomasem W. Hilgersem – twórcą tzw. Modelu Creightona, sztandarowej metody wykorzystywanej w naprotechnologii. Otóż Hilgers twierdzi, że opracowany przez niego system obserwacji płodności kobiety jest po prostu „wystandaryzowaną” wersją metody owulacyjnej – od czego z kolei zdecydowanie odżegnują się jej twórcy, stwierdzając przy tym, że – ze względu na swoje założenia – „Creighton Model” jest wręcz mniej dokładny.

I chyba jestem skłonna w tej sprawie uwierzyć Billingsom.