Co naprawdę myślę o…ANTYSEMITYZMIE?

No, cóż – zacznijmy od tego, że zawsze uważałam, że coś takiego jak absolutna „wolność słowa” w ogóle nie istnieje. KAŻDA epoka ma swoje „tematy tabu”, choć nie każda się do tego przyznaje.

Tak więc w naszym „liberalnym” społeczeństwie można do woli mówić o seksie (patrz: sprawa pani premier Islandii, której orientacja seksualna nagle stała się tam tematem pierwszych stron gazet) oraz o Kościele (byle negatywnie;)), natomiast napomknąć coś – w niepochlebnym kontekście – o bieżącej polityce Izraela czy o feministkach – o, to już zupełnie nie uchodzi! Niedawno również słyszałam o kimś, kto nie został wpuszczony do Wielkiej Brytanii za „obrazę islamu” (zob. „Obraza uczuć religijnych – czyli co?”).

Po drugie: jeśli w Polsce zdarzy się JEDEN rocznie napad na rabina (czego, naturalnie, nie pochwalam!), to już wszystkie światowe media trąbią o „tradycyjnym polskim antysemityzmie”, a Komisja Europejska ochoczo nas „potępia”, niczym Święta Inkwizycja heretyków. Tysiąc takich „przypadków” w Niemczech przechodzi natomiast zupełnie bez echa…

Po trzecie: zawsze mnie dziwi „antysemityzm” w moim kraju, w którym prawie nie ma…Żydów! I tak się zastanawiam, czy ci wszyscy, którzy w prawicowych mediach opowiadają o „żydowskiej władzy”, „żydowskim lobby” – i straszą nimi rodaków jak mitycznym potworem, choć raz w życiu widzieli „żywego i prawdziwego” Żyda? 🙂 Szczerze wątpię!

Słowo „Żyd” oznacza zatem w ich ustach ni mniej ni więcej, tylko jakiś SYMBOL – personifikację wszelkiego „zła.”

Po czwarte: Chciałabym przypomnieć, że Jezus, a także prawdopodobnie wszyscy w numer Apostołowie byli Żydami – w związku z tym nie można być naprawdę chrześcijaninem i antysemitą. Jak to napisał znany watykański dziennikarz, Vittorio Messori, „niepodobna uderzyć Żyda, nie uderzając zarazem w Tego, który jest „chwałą ludu swego, Izraela.” (Łk 2,32).

Tym bardziej więc rażą mnie antysemickie wypowiedzi na falach znanego radia, które nosi imię pewnej Izraelitki…

A mój spowiednik opowiadał kiedyś, że na sugestię, że sam Pan Jezus przecież był Żydem, pewna słuchaczka tejże rozgłośni zareagowała z oburzeniem:„No, teraz to już ksiądz przesadził!” Inna natomiast, indagowana – „A kim, pani zdaniem, była Maryja?” – odparła z przekonaniem: „No, jakżeż…Polką przecież!”

Warto tu dodać, że już od średniowiecza niektórzy papieże starali się piętnować wystąpienia wiernych przeciwko Żydom – ale kto to wtedy (podobnie, jak i dzisiaj zresztą…) czytał?! Tak więc, jak zawsze: DOKTRYNA swoje, a życie swoje…

Po piąte: czy istnieją „źli Żydzi”? Oczywiście, tak samo, jak „dobrzy Niemcy” czy „źli Polacy” (a propos: czy mówić o tym głośno, to już jest „antypolonizm” i kalanie własnego gniazda?;)).

Ja tam nie dzielę ludzi na Polaków, Niemców, Żydów czy Cyganów (a swoją drogą, zawsze zastanawiało mnie, czemu tak często ci, którzy określają się mianem „filosemitów” mają tak wielkie trudności z zaakceptowaniem „inności” Romów?) – tylko po prostu na dobrych i złych, mądrych i głupich…

Dobrze to ilustruje ta anegdotka. W Nowym Jorku spotyka się dwóch dyrygentów. „Ja tam nie jestem antysemitą – mówi jeden – w mojej orkiestrze gra aż 16 Żydów. A w Twojej ilu?” „Nie wiem.”

Jak myślicie, który z nich NAPRAWDĘ nie był antysemitą?:)

(Nie)siostrzane Kościoły?

Sobór Watykański II stwierdził, że tradycje chrześcijaństwa wschodniego i zachodniego są wobec siebie „siostrzane”, że mogą się wzajemnie dopełniać i ubogacać.

Papież Jan Paweł II mówił przy tej okazji o „dwóch płucach Europy.” Cyryl i Metody, święci bracia, uznawani zarówno przez wschód jak i zachód, słusznie zostali patronami jednoczącego się kontynentu.

Paweł VI i patriarcha Konstantynopola Atenagoras w roku 1965 cofnęli ekskomuniki, rzucone w średniowieczu wzajemnie na siebie przez przedstawicieli obydwu Kościołów.

Mimo całych wieków rozłamu i narosłych różnic doktrynalnych i obrzędowych (a także pewnych zaszłości historycznych i politycznych, w rodzaju owej nieszczęsnej „krucjaty” z lat 1202-1204, która zamiast iść z pomocą Ziemi Świętej, spustoszyła chrześcijańskie Bizancjum), można przynajmniej było zacząć żywić nadzieję, że niezadługo nastanie „jedna owczarnia i jeden pasterz.” Tym bardziej, że z braćmi prawosławnymi – w w odróżnieniu od większości wyznań protestanckich  – łączą nas te same sakramenty, moralność i Tradycja.

Mnie samą, w toku mojej zróżnicowanej formacji, wychowywano zawsze w duchu głębokiego szacunku dla tradycji i duchowości prawosławia (o ikonach już tu gdzieś kiedyś troszkę pisałam), ze skarbca której zaczynają także coraz odważniej korzystać protestanci (wspólnota Taize).

W czasie studiów często i chętnie wyjeżdżałam na Świętą Górę Grabarkę, Górę Krzyży, zwaną także „prawosławną Częstochową.”

Bardzo cenię sobie to miejsce z uwagi na niepowtarzalną atmosferę wyciszenia i modlitwy, której (na ogół) próżno by szukać na Jasnej Górze.

Przykro to mówić, ale nasze najpopularniejsze sanktuarium z jego kramami i rozbrzmiewającą wszędzie muzyczką typu „kato-polo” czasami przypominało mi  Jerozolimę z czasów, gdy Jezus wypędził przekupniów ze świątyni.

(Na szczęście dane mi było przeżyć i w Częstochowie głębokie rekolekcje – podczas specjalnie zorganizowanego, kameralnego nocnego czuwania…)

Tak więc było mi dosyć przykro czytać maile od jednego z moich prawosławnych czytelników, w których udowadniał mi on, że jego zdaniem jestem „heretyczką, która oddaliła się od źródeł prawdziwej wiary.” Odpisałam mu, że to kwestia odmiennego spojrzenia, bo dla mnie on był zawsze bratem w wierze…

Przebolałam nawet te starsze panie, które pod białostocką cerkwią obrzuciły mnie, katoliczkę, stekiem niesprawiedliwych oskarżeń – rozumiejąc, że każdy Kościół musi mieć swoje Radio Maryja…

Ale tego, że w pewnej małej wiosce na wschodzie Polski dobrzy katolicy oskarżają SZEŚĆ (sic!) prawosławnych zakonnic o chęć zagarnięcia „ziemi, skąd nasz ród” już jakoś tak łatwo przeboleć nie mogę.

A, bo to, mówią ludzie, działki nam zabiorą…wodę z hydroforni odetną… a w ogóle, to one jakieś inne są, po „rusku” się modlą – to i co z nich dla nas za pożytek?! Żeby one choć „nasze”, znaczy się, katolickie były, to by i nie żal tego było… Ale Cerkiew, wiadomo, łasa na majątek jest…

I jak słucham takich rzeczy, to aż mi wstyd za moich współwyznawców.

Jak myślicie, z czego się bierze taka bezinteresowna nienawiść? Czy naprawdę tylko z niewiedzy?

(Nie)zawinione śmierci?

Co pewien czas (ale jakoś tak szczególnie w czasie „kolędowym”…) media donoszą o mniej lub bardziej brutalnych napadach na kapłanów. A ostatnio nawet P. znalazł w jakimś salezjańskim biuletynie informację o podobnej napaści na swego kursowego kolegę, który – jakże by inaczej! – wracał był właśnie „z kolędy” wieczorową porą – i przeczytał mi to z komentarzem w stylu: „A, widzisz kochanie, równie dobrze to mógłbym być ja…”

 

I chociaż szczerze współczuję ofiarom tego typu przestępstw – i choć wiem, że nie zawsze ich przyczyną bywają PIENIĄDZE (czasami jest nią po prostu niezrozumiała agresja albo bezinteresowna nienawiść w stosunku do „czarnych”…) – to jednak zastanawiam się, co my, zwykli zjadacze chleba, moglibyśmy zrobić, aby takie tragedie zdarzały się jak najrzadziej?

 

Przede wszystkim, zawsze byłam zdania, że choć jest prawdą, że – jak mówi Pismo 🙂 – „słudzy ołtarza mają żyć z darów ołtarza”, to jednak nigdzie nie jest powiedziane, że mają żyć PONAD STAN. Niech więc żyją na takim poziomie, jak większość ich parafian. Pisałam tu już zresztą o tym.

 

Z tego powodu także wierni nie powinni zbytnio „rozpieszczać” finansowo swoich pasterzy – niechże „co łaska” znaczy naprawdę „co łaska” (a nie: „co łaska, ale nie mniej niż…”:)). I na pewno należy skończyć z tym zgubnym obyczajem wręczania suto wypchanych „kopert” z okazji wizyty kolędowej. Po co złoczyńcy mają wiedzieć, że wracający do domu ksiądz z całą pewnością ma przy sobie znaczną sumę pieniędzy?  I cóż to za duszpasterz, który by odwiedzał swoje owieczki tylko z powodu…ofiary na kościół?

 

Niestety, stereotyp „bogatego księdza” jest jeszcze bardzo silnie zakorzeniony w polskim społeczeństwie (w zlaicyzowanych krajach Zachodu, gdzie kapłani często zwyczajnie klepią biedę, jest już zupełnie ale to zupełnie inaczej…) – i mówią o tym nawet nasze mądrości ludowe (w rodzaju: „Kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie”:)).

 

Podobnemu przekonaniu hołdują także niekiedy sami duchowni – o czym mieli okazję przekonać się na własnej skórze moi znajomi prezbiterzy z Drogi Neokatechumenalnej, kiedy wyruszyli w Polskę ewangelizować „na wariata”, tj. bez grosza przy duszy, czyli… jak najbardziej zgodnie z Ewangelią. W parafiach, gdzie prosili o gościnę często nie dowierzano im, że są prawdziwymi księżmi ( „No, bo jakże to tak – ksiądz naprawdę nie ma żadnych pieniędzy?!”), a pewien biskup nawet odradził im tę akcję na terenie swojej diecezji, argumentując, że… mogłoby to wywołać zbyt wielki szok wśród podległych mu kapłanów.

 

Niestety, to powszechne przeświadczenie, że księża – mówiąc po prostu – „śpią na pieniądzach” już zbyt wielu z nich kosztowało zdrowie i życie…

 

Zobacz też: „Zerkając księdzu do sakiewki.”

 

Postscriptum: Jutro i do nas przyjdzie ksiądz „po kolędzie” – i doprawdy po raz pierwszy w życiu mam ochotę z tej okazji zniknąć, zapaść się pod ziemię i rozpłynąć w powietrzu… razem z małym Bulbulkiem. Jakże bowiem zdołam wytłumaczyć księdzu z mojej parafii, skąd mam to dzieciątko? Ja – oazowiczka, ja – „jawnogrzesznica”, ja – żona księdza…

 

Dałby Bóg, żebym nie musiała tłumaczyć niczego nikomu…