Siostry (bez) Miłosierdzia?

Ostatnio spore poruszenie wywołały zdjęcia z zakonnego domu opieki dla dzieci niepełnosprawnych intelektualnie (wykonane przez przypadkowego turystę), na których widać, jak zakonnica szarpie i bije po głowie „czepiającą się” jej upośledzoną dziewczynkę. 

Jako że sama jestem niepełnosprawna (podobnie jak wiele spośród tych dzieci mam porażenie mózgowe), wydaje mi się, że mogę spojrzeć na tę bulwersującą sprawę również z perspektywy, która dla wielu z Was jest niedostępna.
To oczywiście BARDZO źle, kiedy opiekunka (i nieważne, czy akurat jest to osoba duchowna, choć od nich tradycyjnie wymaga się większej miłości bliźniego) okrutnie traktuje chore dziecko – i jestem pewna, że powinna zostać natychmiast odsunięta od pracy, do której najwyraźniej zupełnie się nie nadaje.
Ale jeszcze bardziej niepokoi mnie myśl, że gdybym nie miała troskliwych rodziców, nie tylko nie skończyłabym celująco dwóch kierunków studiów, ale zapewne wegetowałabym przez całe życie w jakimś (niekoniecznie zakonnym!) domu opieki. Przecież jestem w gruncie rzeczy TAKA SAMA, jak te dzieci… 
A takie dzieci – to są takie „dzieci-śmieci”, które właściwie nikomu nie są potrzebne. Przecież to sami rodzice oddali swoje „trudne” dziecko z encefalopatią „do zakonnic” – i pewnie woleliby o nim nawet więcej nie myśleć (i dlatego teraz spuszczają z zażenowaniem wzrok, a nawet potrafią powiedzieć, jak ten „kochający” braciszek bitej dziewczynki: „A, bo pani redaktor nie wie, jaka ONA potrafi być…” – no, jasne, jest „głupia”, a więc można jej czasem przyłożyć dla porządku…) – a siostrzyczki, no cóż… zajmują się takimi dziećmi jak potrafią, a czasem – jak NIE potrafią. Natomiast nasza „humanitarna lewica” ma chyba na wszystko jedną dobrą odpowiedź: „Po prostu nie pozwólcie takim 'potworkom’ przychodzić na świat- a problem się sam rozwiąże!”
I także moim rodzicom radzono, by mnie „oddali w dobre ręce” – jak gdyby dziecko niepełnosprawne było tylko przedmiotem, którego można się pozbyć zupełnie bez żalu… 
A niedawno słychać było także coś o jakimś innym, prowadzonym przez to samo zgromadzenie, „zakładzie wychowawczym”, w którym podobno panował iście pruski dryl… 
Ale ponieważ wiem, że sprawy takie jak te mogą posłużyć także jako niezwykle wygodny pretekst do nagonki na „pingwiny”  (podobnie, jak to dzieje się obecnie np. w Irlandii, gdzie zresztą ujawniono kolejny wstrząsający raport, dotyczący tym razem już nie nadużyć popełnionych przez zakonnice, lecz przez księży. Nie mam najmniejszego zamiaru „wybielać” tamtejszych duchownych, jednak sądzę, że nie od rzeczy byłoby też zapytać, ILE w tym samym czasie – przez blisko 40 lat! – było przypadków molestowania dzieci np. przez nauczycieli czy lekarzy. Bo nie wydaje mi się, by wśród „czarnych” pedofili było faktycznie WIĘCEJ, niż w innych grupach zawodowych, które mają do czynienia z dziećmi. Często mówię, że pedofilia nie ma wyznania. A swoją drogą, widać z tego jasno, jak bardzo kuleje „seksualne” wychowanie duchownych, skoro: 1) nikt ich  nigdy nie nauczył, jak mogą zapanować nad swymi popędami; 2) nikt w porę nie zauważył u niektórych z nich patologicznych skłonności – tacy nie powinni zostać w ogóle dopuszczeni do kapłaństwa!) – czuję się w obowiązku dodać, że w ciągu 4 lat nauki w 'zakonnym’ liceum nie zetknęłam się z ani jednym przypadkiem przemocy wychowawczyni względem wychowanki. (Chociaż słyszałam takie „mrożące krew w żyłach” opowieści o niektórych innych szkołach…)

Naprawdę nie wszystkie siostry zakonne to „antypatyczne babska” wyładowujące swoje frustracje na niewinnych dzieciaczkach… Wiele z nich z poświęceniem i talentem pracuje wśród młodzieży i ubogich. I z pewnością nie wszyscy księża to „zboczeńcy.” Na szczęście. 🙂

Kobieta z długą, białą brodą…

Jestem właśnie świeżo po lekturze najnowszego „Newsweeka” – a w nim m.in. artykułu o rodzicach dzieci z zespołem Downa, którzy coraz częściej stają przed dylematem, czy poddawać je operacjom przywracającym bardziej „normalny” (cokolwiek to słowo znaczy…) wygląd.

 

Jeżeli o mnie chodzi, kwestie związane z moją powierzchownością nigdy jakoś nie spędzały mi snu z powiek – choć zdaję sobie sprawę z tego, jakie okropności przychodzą niektórym z Was na myśl na hasło „porażenie mózgowe.”

 

„Ty nie jesteś, panna, chora – mawiał mój mądry, Stary Doktor (o, jakże brakuje mi teraz Jego rady, teraz, gdy już sama jestem matką…) – tylko taka już twoja uroda!” I to mi w zasadzie wystarczało.

 

Owszem, wiedziałam, że inne (sprawne) kobiety są piękne – wszystkie! – czasem z ukłuciem zazdrości śledziłam, jak się poruszają i tańczą – i jak patrzą na nie mężczyźni – i dziwiłam się ich obsesjom i kompleksom na tle własnego wyglądu. Przecież, gdybym ja tak wyglądała… (No, ale wiadomo, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma…) Miałam przynajmniej ten luksus, że – nie biorąc udziału we wszechświatowym konkursie piękności, mogłam się zeń naśmiewać do woli. Nie moje małpy, nie mój cyrk. „To prawda, że one są piękne – mówiłam sobie – a ja za to jestem inteligentna. (Bo jakoś w końcu trzeba się pocieszać…;)) Każdy posiada własny dar. I tyle.”

 

Do pewnego momentu unikałam obiektywu – dopiero na pewnych warsztatach chrześcijańskich dane mi było spotkać fotografa, niezwykłego artystę, który, z wielką delikatnością i taktem wyleczył mnie z tej fobii, robiąc mi całe serie zdjęć, na których…spodobałam się sobie! Myślę, że po prostu pokazał mi to „wewnętrzne piękno”, które – bardzo głęboko w to wierzę! – każda ludzka istota nosi w sobie. A warsztaty taneczne, pantomima i modlitwa dopełniły reszty – nauczyłam się akceptować i LUBIĆ swoje ciało (która z Was, dziewczyny, może to samo powiedzieć o sobie?;)). A odkąd wiem, że w oczach P. jestem „najpiękniejsza” – tego typu dylematy już zupełnie przestały mieć dla mnie znaczenie.

 

Jeżeli już coś sprawia mi ból (i czasami chciałabym, żeby było „tak, jak u ludzi”) – to są to raczej różne kwestie praktyczne, związane z moim macierzyństwem.

 

No, bo jak wychować niemowlę, którego nie można nawet samodzielnie wziąć na ręce i utulić, kiedy płacze?! Wciąż zachodzę w głowę, czemu – w dobie tylu wspaniałych wynalazków – nikt jeszcze nie wymyślił specjalnego nosidełka dla niepełnosprawnej matki, w którym maleństwo pozostawałoby bezpieczne, nawet gdyby ona upadła… Zapewniam, że byłaby to rzecz godna co najmniej Nagrody Nobla. (Nawiasem: dlaczego nikt, nigdy i nigdzie, nie organizuje „szkół rodzenia” dla takich mam, jak ja? Czemu nikt mi nie powiedział, na przykład, jak mam przewinąć maluszka, mając tylko JEDNĄ w pełni sprawną rękę? Obawiam się, że ogólnodostępne pisemka z gatunku „dla rodziców” nie mogą mi w tej sprawie służyć żadną pomocą… Często odnoszę wrażenie, że osoba niepełnosprawna z własnym dzieckiem to w naszym kraju ciągle jeszcze rodzaj „dziwoląga”, coś w rodzaju tej tytułowej kobiety z brodą…)

 

Na szczęście mój mały synek wykazuje (już teraz!) duże zdolności adaptacyjne – odkryłam np. że równie skutecznie, co tradycyjne noszenie, działa na niego moja układana ad hoc i śpiewana półgłosem kołysanka i delikatne głaskanie. Dowodów czułości zresztą – głaskania, pieszczotliwych słów, całusów i przytulania staram się mu nie szczędzić – tym bardziej, że – jak już mówiłam – nie mogę go wziąć na ręce i po prostu przejść z nim przez pokój…

 

Kupiłam sobie także świetną książkę Jackie Silberg „Gry i zabawy z niemowlakami” – i choć już wiem, że będę musiała odrzucić wszystkie rozpoczynające się od słów „podnieś dziecko do góry…” (w te będzie się z nim bawił P., który kiedyś powiedział, że jego ręce są moimi…) – to jednak wierzę, że jest tam i sporo takich, które pozwolą mi skutecznie umacniać więź z moim dzieckiem.

Nie poddaję się. W końcu jestem jego matką.