Szukamy, o Panie, Twojego oblicza…

Niedawno świat obiegła wieść, że holenderski fotograf Bas Uterwijk zrekonstruował prawdopodobny wygląd Jezusa, wykorzystując algorytmy sztucznej inteligencji. Posługując się tą samą techniką, artysta wcześniej „ożywił” znane nam z portretów twarze np. Rembrandta, Napoleona czy też królowej Elżbiety  I.

Ponieważ jeśli chodzi o Jezusa  z Nazaretu nie dysponujemy żadnym wiarygodnym portretem, za źródło danych do przetworzenia posłużyły w tym przypadku informacje o wyglądzie typowych mieszkańców Bliskiego Wschodu – oraz przedstawienia sakralne. Efekt wygląda całkiem sympatycznie:

Fotografik stworzył również drugą wersję tego samego zdjęcia, z nieco dłuższymi włosami, aby bardziej odpowiadało zbiorowym wyobrażeniom na temat Jezusa.

Nie wiem, jak Wy, ale ja chętnie powiesiłabym sobie taki wizerunek Zbawiciela nad łóżkiem w mojej sypialni. Aczkolwiek już podnoszą się głosy w rodzaju: „No, i co, katolicy?! Taki Jezusik z pewnością nie bardzo Wam się podoba? Wolelibyście blondyna z niebieskimi oczkami, prawda?”

Strategia to zresztą nienowa, już parę lat temu z kolei izraelscy naukowcy przedstawili własną wersję wyglądu Nazarejczyka, która to do dzisiaj bywa wykorzystywana zwłaszcza na różnego rodzaju forach wojujących ateistów. I trudno się dziwić, ponieważ ten wizerunek został przygotowany ewidentnie bez sympatii dla postaci (i pośrednio dla wyznawców przedstawionego  Rabbiego):

Zwykle obrazek ten bywa prezentowany razem z mniej lub bardziej ironicznym i podszytym pogardą komentarzem w rodzaju: „Tak,  tak – chrześcijanie.  Przypatrzcie się dobrze. Ta obrośnięta morda, ten ciemny aramejski rybak, to właśnie  najprawdopodobniej Wasz Bóg, w którego wierzycie…”

Szczerze powiedziawszy, z tym też nie mam problemu. Jeżeli, jak od początku wierzyli chrześcijanie, Jezus był prawdziwym człowiekiem,  to musiał nie wyróżniać się niczym szczególnym spośród sobie współczesnych. Ba, musiał nie wyróżniać się aż do tego stopnia, że Judasz musiał wręcz wskazać swego Nauczyciela tym, którzy mieli Go pojmać.

I czyż prorok Izajasz nie mówi, myśląc o Mesjaszu, że „nie miał On żadnego wdzięku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53,2)?

Istnieje nawet bardzo stara tradycja wschodnia, mówiąca o tym, jakoby Jezus miał być ułomny fizycznie, chromy lub/i garbaty – co miałoby tłumaczyć ukośną belkę pod stopami w prawosławnym krzyżu…

Z drugiej strony są jeszcze badacze Całunu Turyńskiego (syndonolodzy – z wł. sindone – całun), którzy też tworzą własne wizerunki na podstawie niewyraźnego zarysu widocznego na tym płótnie. Jeden z najbardziej znanych wygląda tak:

Czy dostrzegacie pewne podobieństwa pomiędzy tym obrazem, a tym pierwszym? Niektórzy twierdzą, że to dwie zupełnie różne twarze, mnie jednak wydają się dość podobne. Spójrzcie na ten wizerunek autorstwa Basa Uterwijka z dłuższymi włosami… Ewentualne różnice przypisałabym temu, że holenderski artysta starał się pokazać twarz Jezusa z żywą mimiką – a oblicze z Całunu to najprawdopodobniej twarz Zmarłego.

Aczkolwiek oczywiście nie brak i w Polsce „narodowych katolików” dla których nawet ten wizerunek z Całunu ma być dowodem, jakoby Jezus… w ogóle nie był Żydem. Rzekomo Człowiek na Całunie „nie wygląda jak typowy Żyd”. W związku z powyższym stawiałam im zawsze pytanie – jak ich zdaniem  wygląda „typowy Żyd.” Nigdy nie uzyskałam odpowiedzi…

Wielu ludzi, przede wszystkim księży, pytało mnie ostatnio, po co ludziom w ogóle takie dociekania. No, tak.  „Jezus historii” nie musi być przecież tożsamy z „Chrystusem wiary”. Jest znamienne, że Ewangeliści, opowiadając nam historię swego Mistrza, nie przekazali nam ANI SŁOWA na temat Jego wyglądu zewnętrznego. Podobnie mało informacji mamy zdaje się na temat tego, jak wyglądali Sokrates, Budda czy Mahomet.

W samym Jezusie, przy całej Jego ludzkiej „zwyczajności” musi być przy tym coś nieuchwytnego, skoro nawet mistycy, którzy utrzymują, że widzieli Go twarzą w twarz, nie potrafią nam w tej sprawie podać zbyt wielu szczegółów.

Podobno s. Faustyna Kowalska miała się rozpłakać, widząc ten obraz Miłosiernego, namalowany przez Kazimirowskiego według jej wskazówek – tak dalece nie odpowiadał on temu, co widziała podczas swoich wizji. Mnie się on też, szczerze mówiąc, nie podoba.  Jest zbyt statyczny, zbyt akademicki. Nie ma w nim życia.

 

No, dobrze – ale wracając do pytania: po co nam to wszystko?

Wydaje mi się, że to pragnienie dowiedzenia się „jak naprawdę wyglądał Jezus” wypływa wprost z wiary w Jego realną, historyczną egzystencję. A od strony teologicznej: w Jego Wcielenie i Zmartwychwstanie.

Postać baśniowa czy mityczna nie potrzebuje żadnej konkretnej twarzy. Jej wygląd jest zupełnie dowolną kwestią, ograniczoną tylko przez możliwości naszej wyobraźni.  Inaczej z człowiekiem, który żył lub żyje naprawdę. Ten MUSI mieć jakąś konkretną twarz, ludzką twarz.

I choć Nowy Testament stwierdza wyraźnie, że teraz już nie znamy Jezusa „według ciała” (a poznanie Go jest możliwe jedynie „przez wiarę”) – to jednocześnie nie sądzę, byśmy kiedykolwiek przestali  stawiać sobie takie pytania. Czy to samo Pismo Święte nie zachęca ludzi, aby „stale szukali Jego oblicza”?

 

Tajemnica Lourdes.

Na wstępie raz jeszcze przypominam, że Kościół katolicki NIE NAKAZUJE swoim wiernym przyjmować za prawdę objawień prywatnych. Tak więc, jeżeli nawet ktoś nie wierzy, że Najświętsza Maryja Panna w roku 1858 ukazywała się kilkanaście razy 14-letniej Bernadetcie Soubirous w pewnej pirenejskiej grocie – nie popełnia herezji (ani nawet najmniejszego grzechu).

Nawiasem mówiąc, sądzę, że to właśnie osoby wierzące (a nie zdeklarowani ateiści) mają większą wolność w badaniu tego typu zjawisk nadprzyrodzonych – a to po prostu dlatego, że ich wiara NIE ZALEŻY od nich.  Wierzący na ogół wiedzą, że fałszywe cuda się zdarzają, tak więc nic strasznego się nie stanie, jeśli dowiedzie się tego w jakimś kolejnym przypadku. Inaczej niewierzący – gdyby przyznali, że coś podobnego jest przynajmniej możliwe, mogłoby to (w niektórych przypadkach) zachwiać samą podstawą ich światopoglądu, zgodnie z którą pewne rzeczy po prostu „nie mogą” mieć miejsca. Nie mogą – i już.

Ja jednak, po przeanalizowaniu całej sprawy, mam podstawy przypuszczać, że nastolatka mówiła prawdę – i rzeczywiście „coś” -lub raczej „Kogoś” -widziała.

Często sugerowano np. że mała pasterka odegrała komedię, namówiona do tego czy to przez biednych rodziców (liczących na możliwość łatwego wzbogacenia się przy tej okazji) czy też przez miejscowy kler, jak zawsze węszący duży zysk (albo – bardziej szlachetnie: pragnący w ten sposób rozpropagować wśród ludu nowy dogmat o niepokalanym poczęciu, ogłoszony przez papieża Piusa IX zaledwie cztery lata wcześniej).

Obydwie te hipotezy są jednak bardzo trudne do utrzymania, przede wszystkim dlatego, że małżonkowie Soubirous, zbiedniali młynarze, po trosze zastraszeni przez władze (które ze swej strony czyniły wszystko – i z pełną, dodajmy, aprobatą hierarchii kościelnej – aby powstrzymać szerzenie się tego „ludowego zabobonu”)  posuwali się nawet do przemocy fizycznej, byleby tylko uniemożliwić swojej „krnąbrnej” córce chodzenie do groty. A mieli się czego bać, ponieważ komisarz policji zagroził ojcu rodziny powrotem do więzienia (dokąd Francois Soubirous trafił już wcześniej za kradzież – z nędzy – dwóch worków mąki), a córce – zamknięciem w domu dla obłąkanych…

W kontekście rodziny Bernadetty warto jeszcze dodać, że nikt z jej bliskich nie wzbogacił się na jej objawieniach – po części i dlatego, że wizjonerka wykazywała w tej kwestii rzadką u siebie surowość, nie tylko odmawiając przyjmowania czegokolwiek dla siebie (nawet jabłka czy różańca, który zapragnął jej ofiarować pewien zauroczony nią monsignore)- ale i zabraniać tego całej rodzinie. Choć znając ich opłakaną sytuację materialną, nikt by przecież nie mógł mieć im tego za złe. Znana jest nawet opowieść, jak to wizjonerka spoliczkowała swego małego braciszka (mimo że poza tym bardzo lubiła dzieci!), gdy ten z dumą pokazał jej drobny pieniążek, który jacyś państwo dali mu za wskazanie drogi do miejsca objawień. Naturalnie, rozgniewana starsza siostra nakazała malcowi natychmiast odszukać owych państwa i pieniądze im zwrócić…

A gdyby to wszystko miało być tylko intrygą, ukutą przez księży, czy nie byłoby bardziej właściwe, by do jej realizacji wybrać panienkę z „lepszej” rodziny, niż nie cieszący się najlepszą sławą Soubirous, którzy bynajmniej nie należeli do kręgów bliskich parafii? Żadnej nadzwyczajnej dewocji. Chodzą do kościoła, jak wszyscy – i tyle. A ich córka-analfabetka nie zna nawet katechizmu?

W rzeczy samej, księża, którzy rzekomo mieli być „organizatorami spisku” w Lourdes, traktują tę małą niezwykle surowo, na ogół po prostu ją przepędzając, jak uprzykrzoną muchę – jeśli już nie przesłuchiwali jej na wszystkie możliwe sposoby – podobnie jak władze świeckie – często uciekając się do podstępnych pytań ( „Najświętsza Panienka była mężatką, powinna więc była mieć obrączkę na palcu. Widziałaś, czy ją miała?- zapyta ją np.. pewien biskup. Haczyk tkwił w tym, że w czasach Chrystusa nie było zwyczaju noszenia ślubnych obrączek. Gdyby więc ta mała stwierdziła, że Postać miała takową na palcu, można by ją łatwo przyłapać na kłamstwie) i straszenia piekłem. Proboszcz parafii – którego Bernadetta, rzekome „narzędzie spisku klechów”, pozna zresztą dopiero przy tej okazji – razu pewnego powie jej nawet, że niepodobna, by Tą, która jej się ukazuje, była Najświętsza Maryja Panna, ponieważ gdyby to była Ona, to przemawiałaby do niej w jakimś „godniejszym” języku (na przykład po łacinie lub hebrajsku – a przynajmniej po francusku…) a nie w jej pospolitym narzeczu…

Innym znów razem, gdy Bernadetta przebiegnie na plebanię, by oznajmić, że „Ta Tam” (Aqero, jak Ją z uporem nazywa, odmawiając uznania, że widzi Matkę Chrystusa, mimo że wszyscy jej to sugerują – doprawdy, dziwne to zachowanie u kogoś, kto miałby wszystko sobie wymyślić…) chce, aby wystawić kaplicę w miejscu objawień – przywita ją jedynie drwiący śmiech zgromadzonych przy stole duchownych: „Taaak… A ty nam dasz na to pieniądze?”

Twierdzę stanowczo, że osoba o tak „miernej” wyobraźni (co potwierdzają wszystkie świadectwa: pewien artysta, który przyjechał spotkać się z Bernadettą, zanotował ze smutkiem „dla tej dziewczyny wyobraźnia nie ma żadnego znaczenia!”), marnym wykształceniu i przeciętnej inteligencji, po prostu nie byłaby w stanie wymyślić tak skomplikowanych wizji, jakich doświadczyła – tym bardziej, że w dużej mierze odbiegały one właśnie od utartych „gustów religijnych” ówczesnej epoki. Dość powiedzieć, że nawet ta doskonale znana wszystkim katolikom ( i nie tylko!) na świecie rzeźba „Madonny z Lourdes” (białej, przepasanej błękitną szarfą majestatycznej postaci z marmuru) nie tylko w żaden sposób nie odpowiada widzeniom Bernadetty, ale wręcz w wielu punkach stanowi ich… całkowite przeciwieństwo! Tak dalece „niewłaściwe” wydawało się artyście (polskiego pochodzenia zresztą) wszystko, co mówiła o Zjawionej młoda wizjonerka. Nawet w oficjalnych dokumentach Kościoła, uznających prawdziwość objawień, znajdziemy już tylko wzmiankę o „Pani” z Lourdes, zamiast wzruszającego „petito Damiselo” – Małej Panienki – Bernadetty. No, bo jakże to tak? Przyznać, że  Ta, którą Kościół czci jako Królową i Matkę, mogła być „drobna jak dziewczynka” (Bernadetta mówiła: „była mojego wzrostu” – a wiadomo, że liczyła sobie zaledwie około 140 centymetrów).  Co znamienne, bardzo chwalona przez duchowieństwo i wiernych świeckich rzeźba Fabischa ma ponad 170 centymetrów… I jak można (mój Boże!) bodaj przypuścić, że ta Królowa Niebios będzie się w pewnych momentach objawień śmiała głośno i beztrosko jak dziecko?

No, nie! Tego już było doprawdy za wiele jak na XIX-wieczną, raczej surową duchowość…

A wreszcie – cóż to za dziwny kulminacyjny punkt objawień, kiedy 25 marca 1858 roku tajemnicza Postać wyjawia (oczywiście w dialekcie) swoje „imię” i mówi: „JA JESTEM NIEPOKALANE POCZĘCIE!’ Gdyby miała to być rzeczywiście kwestia podsunięta Bernadetcie przez kler (w celu „rozpropagowania” wśród ludu nowego dogmatu), to czy ze względów duszpasterskich  nie należałoby raczej powiedzieć: „Ja jestem tą, która została niepokalanie poczęta” albo jeszcze lepiej: „Ja jestem tą, która została poczęta bez grzechu”? Ale jak można twierdzić,. że się „jest” swoim własnym poczęciem? Wydaje się niemożliwe, by Bernadetta mogła sama wymyślić coś takiego – tym bardziej, że nie jest tajemnicą, jak wielkie problemy dogmat ten stwarza jeszcze do dziś wielu ludziom, także katolikom. Wiele osób, nawet uważających się za intelektualistów, jest wciąż święcie przekonanych, że chodzi tu raczej o poczęcie Jezusa bez udziału mężczyzny niż o ogłoszoną w ten sposób absolutną bezgrzeszność Jego Matki (co, powtórzę raz jeszcze, nie ma żadnego związku z Jej życiem seksualnym!!!!). Po cóż więc księża mieliby dodatkowo jeszcze „komplikować” to, co i tak już jest skomplikowane – i co rzekomo w ten sposób chcieli „przybliżyć” prostemu ludowi?

 

Naturalnie, tak wtedy jak i teraz, nigdy nie brakowało i takich, którzy – nie wątpiąc w absolutną szczerość tej dziewczyny, wbrew wszelkim szykanom władz świeckich i kościelnych powtarzającej z uporem swoje: „Widziałam coś, co wyglądało jak mała Panienka….” – skłonni byli przypisać to wszystko „halucynacji” czy wręcz chorobie psychicznej „niedożywionej nastolatki.” Albo przynajmniej „histerii”, ulubionemu dziecku psychiatrii tej dziwnie zresztą antykobiecej epoki (bo przypomnę, owa przypadłość miała dotykać prawie wyłącznie kobiety, istoty którym macica rzekomo  „rzuca się na mózg”.  Chciałabym wiedzieć, czy ktokolwiek zbadał, ile kobiet zostało okaleczonych w owych czasach „triumfu nauki”, gdy zaburzenia psychiczne usiłowano leczyć m.in. przez radykalną histerotomię?). Tak wtedy, jak i dzisiaj nie brakło przecież i takich, którzy (jak Dawkins czy Hitchens) radzi by WSZELKIE przeżycia i doświadczenia religijne jednym ruchem ręki przesunąć do działu z napisem „psychopatologia”.

I dla tych jednak Bernadetta, z jej iście „chłopskim”, praktycznym podejściem do życia i brakiem skłonności do jakiejkolwiek egzaltacji (skądinąd częstej u dorastających panienek: już po zakończeniu objawień, w lipcu 1858 roku, w Lourdes i jego okolicach wybuchła istna „epidemia wizjonerek”, od małych dziewczynek po dorosłe kobiety, twierdzących, że ukazuje im się a to Maryja, a to św. Józef, a to sam Jezus Chrystus….) musiała się okazać nie lada wyzwaniem. Jak to pisał kpiąco jeden z jej zagorzałych obrońców (wcześniej nihilista): „Doprawdy, dziwna to histeryczka, która będąc nią przez krótki czas objawień, nie była nią ani przedtem, ani potem!”

A jakby tego było mało, posiadamy również świadectwa wielu lekarzy, którzy badając wizjonerkę (czasami na wyraźne polecenie władz, które chętnie by zakończyły całą sprawę, zamykając dziewczynę w stosownym zakładzie) nie stwierdzili u niej jakichkolwiek odchyleń od normy psychicznej, poza, co sama przyznawała, dość słabą pamięcią i brakiem zdolności do nauki. Co więcej, miejscowy biskup rzucił „wyzwanie” jednemu z profesorów paryskiej Sorbony, który nawet nie widząc Soubirous, jedynie na podstawie dostępnych „opisów przypadku” twierdził z całą mocą, że mamy do czynienia z osobą niezrównoważoną. ” Może Pan -pisał ów biskup Tarbes, na którego terenie leży Lourdes – przybyć tutaj i spotkać się osobiście z siostrą Marie Bernard, przebywającą w klasztorze w Nevers. Aby zaś nie było wątpliwości co do jej tożsamości, poproszę Pana Prokuratora Republiki, aby ją panu przedstawił. Następnie będzie Pan mógł pozostać tu i badać ją przez czas tak długi, jaki uzna Pan za stosowne. Moja diecezja będzie zaszczycona, mogąc Pana gościć.”

Co ciekawe, owo „wyzwanie” nigdy nie zostało podjęte – zupełnie, jakby to nie Kościół bał się faktów, które przy tej okazji mogłyby wyjść na jaw (zresztą, cóż w tym mogło być groźnego? Czyż w historii Kościoła nie było nigdy fałszywych mistyków – oszustów lub zwykłych szaleńców?:)) – lecz jak gdyby to ten uczony obawiał się, że mógłby na miejscu odkryć coś, co podważyłoby jego z góry powzięte przekonanie…

 

Więcej na ten temat pisze Vittorio Messori w książce: „Tajemnica Lourdes. Czy Bernadetta nas oszukała?”

 

Lourdes

A to jest rewelacyjna Katia Miran w najnowszym filmie o tych wydarzeniach, wyświetlanym u nas pod tytułem: „Bernadetta. Cud w Lourdes.”

Z Archiwum X Kościoła: Płaczące Madonny.

Jak wiele innych zjawisk, opisywanych przeze mnie w tym cyklu, także „płaczące wizerunki” (niekiedy chodzi o przedmioty roniące łzy, kiedy indziej – broczące krwią lub spływające jakąś inną, wonną substancją, na przykład olejkiem) należą do kategorii tzw. „objawień prywatnych”  – to znaczy, że nikt (nawet jeśli jest katolikiem) nie musi koniecznie w nie wierzyć, nawet w przypadku oficjalnego uznania ich za nadprzyrodzone przez Kościół (co zdarza się stosunkowo rzadko).

Tym, co wręcz najbardziej rzuca się w oczy – zwłaszcza wobec powtarzających się antyklerykalnych oskarżeń o „wykorzystywanie wiary prostego ludu” – jest właśnie daleko posunięty sceptycyzm hierarchii kościelnej wobec takich przejawów ludowej religijności. Jedna z autorek zauważyła nawet: „Arcydzieła nigdy nie płaczą, lecz płaczą „zwykłe” Madonny.”

Aż do końca XV wieku zjawisko to było właściwie nieznane, choć motyw „płaczu Matki Bożej” (co warto zauważyć, nieobecny w Piśmie Świętym) pojawił się w kulturze nieco wcześniej – czego dowodem są liczne średniowieczne utwory, zwane po łacinieplanctus Mariae (lament Maryi). W kulturze polskiej najznakomitszy przykład tego rodzaju stanowi Lament świętokrzyski, datowany na około 1470 rok.

Pierwszy udokumentowany przypadek „płaczącej Madonny” miał miejsce w roku 1489 we włoskiej miejscowości Pennabilli, w pobliżu Rimini, gdzie „zapłakał” fresk z XI stulecia, umieszczony w kościele pod wezwaniem św. Krzysztofa (św. Augustyna). W ogóle na przestrzeni wieków da się zauważyć pewna „nadreprezentacja” Włoch w występowaniu tego typu objawień. Spośród bardziej znanych miejscowości można wymienić Asyż (1492) czy Locarno (1504) – ale zdarza się to również w innych miejscach na świecie: we Francji, Niemczech i w Kolumbii.

Teologowie i historycy, zajmujący się tym tematem, zwracają uwagę na fakt, że najwięcej tego typu zdarzeń ma miejsce w momentach „przełomowych”, na przykład w okresach wojen i rewolucji (jak we Francji w latach 1790-1830). W roku 1813, roku wielkiej „bitwy narodów” pod Lipskiem (właśnie tam!) płacząca Maryja miała się nawet ukazać naszemu rodakowi, Tomaszowi Kłosowskiemu..

Oblicza się, że w XX wieku miało miejsce około 400 tego typu (prawdziwych i rzekomych) cudów – to cztery razy więcej, niż wynosi łączna liczba odnotowanych zdarzeń tego rodzaju sprzed poprzedniego stulecia!

A spośród nich na pewno warto wymienić dwa najbardziej znane przypadki – z Syrakuz (1953 rok) i z Civitavecchia (1995), gdzie gipsowa figurka Maryi „zapłakała” krwią.

Przypadek z Civitavecchia jest wart uwagi z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że figurka, o którą chodzi, była niczym nie wyróżniającą się statuetką z gipsu, taką samą, jakich wiele (ponieważ są produkowane seryjnie) można było dostać w sklepikach z pamiątkami w Medjugorie – gdzie właśnie kupił ją proboszcz włoskiej parafii, obiecując przywieźć zaprzyjaźnionej rodzinie jakąś pamiątkę z pielgrzymki do tego znanego sanktuarium.

I chociaż można powiedzieć, że w rodzinie Gregori panowała już wcześniej pewna atmosfera „religijnej egzaltacji”, predysponująca ich niejako do bycia uczestnikami nadzwyczajnych zdarzeń – to jednak trzeba też powiedzieć jasno, że ojciec tej rodziny, Fabio, zwykły elektryk, pracujący dla państwowej firmy energetycznej, który własnoręcznie wykonał w swoim ogrodzie kapliczkę dla podarowanej mu przez księdza figurki – sprawiał raczej wrażenie człowieka trzeźwego i twardo stąpającego po ziemi.

Dlatego też nie uwierzył, kiedy 2 lutego 1995 roku jego sześcioletnia wówczas córeczka, Jessica, przybiegła do niego z krzykiem, wołając: „Tato, tato, chodź zobaczyć! Figurka Matki Bożej płacze krwią!”

Najpierw zupełnie odruchowo ją karci: „Nie bądź niemądra – jak figurka z gipsu może płakać?!” – kiedy jednak mała wciąż nalega, idzie zobaczyć, o co jej chodzi – i przede wszystkim zaczyna szukać naturalnego wyjaśnienia dla niezwykłego zjawiska. Początkowo przypuszcza, że to Jessica, bawiąc się w ogrodzie, skaleczyła się w rękę i pobrudziła twarz statuetki własną krwią, potem – że może chodzić o ślady pozostawione przez jakieś zwierzę.

W końcu, nie znalazłszy przyczyny, decyduje się powiadomić o wszystkim proboszcza, nie mniej zdumionego, niż on sam.

W późniejszych dniach, kiedy zjawisko „krwawych łez” powtarza się około 14 razy na oczach wielu ludzi, Fabio także przede wszystkim stara się jak może chronić prywatność swojej rodziny – i w pewnym momencie decyduje się nawet wezwać policję dla obrony przed religijną egzaltacją tłumu. Stanowczo sprzeciwi się także żądaniu miejscowego biskupa, gdy ten zażąda „wydania” i zniszczenia podejrzanego przedmiotu:

„Kiedy ojciec Pablo zakomunikował mi, co biskup nakazał mu zrobić, powiedziałem mu bez żadnego skrępowania:’ Powiedz biskupowi, że wizerunku się nie dotyka. Ja chcę się tylko dowiedzieć, co dzieje się w moim domu. Nie dojdziemy do prawdy poprzez zniszczenie figurki.’ „ A w późniejszej osobistej rozmowie z hierarchą doda jeszcze:„Ekscelencjo, błagam w imię Boga, ekscelencja musi powiedzieć światu prawdę o tym, co znajdzie w tym wizerunku. Jeżeli jest to oszustwo, proszę powiedzieć otwarcie, że to oszustwo. Jeżeli jest to działanie szatana, proszę powiedzieć, że to wszystko jest szatańskiego pochodzenia. Ale proszę wiedzieć, że moje sumienie i sumienie mojej rodziny są spokojne, ponieważ ta figura została nam podarowana. A zatem, jeżeli to wszystko jest oszustwem, to my jesteśmy pierwszymi, którzy zostali oszukani.”

Przyznacie chyba, że w ten sposób nie mówi religijny fanatyk, zdolny uwierzyć bez zastrzeżeń we wszystko, co widzi?

Godna podkreślenia jest tu także, jak już mówiłam, nieufna postawa Kościoła.

Miejscowy biskup, Girolamo Grillo, gdy mu doniesiono o wydarzeniach w ogrodzie Gregorich, prychnął tylko: „No, tak, jeszcze tylko potrzeba nam tu płaczących Matek Boskich!” – a kiedy Fabio (jak powiedziano wyżej) zlekceważył jego polecenie, „wpadł w furię” i zagroził ekskomuniką wszystkim, którzy będą zbierać się na modlitwy w tym ogrodzie. Następnie, po czternastym zarejestrowanym „łzawieniu” (które miało miejsce 15 marca 1995 roku), nakazał „aresztować” wizerunek i poddać go skrupulatnym badaniom naukowym.

Wyniki tych badań (z których wynikało m.in. że krew znajdująca się na figurce to krew, owszem, ludzka, ale… męska – od strony czysto teologicznej wygląda to tak, jak gdyby Matka płakała kroplami krwi swego Syna, wspomnianymi w Ewangelii św. Łukasza…) stały się zresztą źródłem nowych kontrowersji i zainteresowania sprawą ze strony organizacji tropiących oszustwa oraz policji, której zgłoszono domniemane przestępstwo.

Ostatecznie jednak, co warto podkreślić, rodzina Gregorich została uwolniona od wszelkich zarzutów.

Kilkadziesiąt lat wcześniej, w związku z przypadkiem łzawienia płaskorzeźby w domu ciężko chorej Antoniny Giusto  w Syrakuzach (kobieta ta doświadczyła zresztą w związku z tym uzdrowienia ze swoich dolegliwości) również przedstawiciele hierarchii kościelnej byli inicjatorami przeprowadzenia rzetelnych analiz.

Co ciekawe, w tym przypadku tajemnicze zjawisko (które okazało się rzeczywiście wypływem prawdziwych, ludzkich łez) całkowicie ustało, gdy tylko zakończono badania – mimo że towarzyszące mu cudowne uzdrowienia trwały jeszcze przez pewien czas.

A dodatkowego smaczku całej sprawie dodaje fakt, że (inaczej niż w przypadku rodziny Gregorich), główni uczestnicy tych wydarzeń, w których domu zdarzył się cud, Antonina Giusto i jej mąż, nie byli specjalnie praktykujący, ba, określali się nawet (jak wielu współczesnych im młodych Włochów) jako ludzie o sympatiach komunistycznych. 🙂

Dla upamiętnienia tamtych niezwykłych wydarzeń istnieje dziś w Syrakuzach Sanktuarium Matki Bożej Płaczącej, którego budowę ostatecznie zakończono w roku 1994.

Madonny-150x150

Na zdjęciu: Statuetka Madonny z Civitavecchia. Obecnie w ogrodzie Gregorich stoi już inna figurka, stanowiąca wierną kopię poprzedniej (oryginał przeniesiono do pobliskiego kościoła), o której z kolei opowiada się, że wydziela pachnącą substancję „pochodzenia roślinnego” – wydaje mi się jednak, że fakt ten nie został tak dokładnie przebadany, jak poprzednie objawienia.

Wierzyć? Nie wierzyć? Poczytać warto!

Bibliografia:

Annalisa Lorenzi, Łzy. Tajemnica Płaczącej Madonny z Syrakuz, Wyd. Esprit , Kraków 2014.

Anna Maria Turi, Cuda i tajemnice Matki Bożej z Civitavecchia, Wydawnictwo AA, Kraków 2013.