Epitafium dla wyspy Utoya.

Dziś mija miesiąc od tragicznych wydarzeń w Norwegii- a we mnie przez cały ten czas dojrzewały refleksje, które (mam nadzieję) przez nikogo nie zostaną ocenione jako „histerycznie katolickie.” Cokolwiek miałoby to znaczyć.

Nie zamierzam tu, oczywiście, zaprzeczać, że na świecie istniał – i zapewne nadal istnieje – odłam terroryzmu o proweniencji „chrześcijańskiej” (tak samo, jak istnieje terroryzm o korzeniach nacjonalistycznych, marksistowskich, islamskich, feministycznych a nawet… ekologicznych). Ludzie to takie istoty, które (niestety) są w stanie zabijać w imię dowolnej idei, niezależnie od tego, jak bardzo pierwotnie byłaby szlachetna. W imię Ewangelii także.

A jednak odczuwam niejaką ulgę, że ostatnio media mówiąc o Andersie Breiviku, częściej mówią o „skrajnie prawicowym nacjonaliście” niż o „chrześcijańskim fundamentaliście”. Bo, moim zdaniem, jeśli ten szaleniec w ogóle w coś wierzył (a przypomnę, że nie podobali mu się ani lewicujący „pastorzy w dżinsach”, ani, tym bardziej, konserwatywny BXVI) to jedynie we własną opętańczą wizję „nowej Europy”, cudownie oczyszczonej (przez przemoc) ze wszystkich „obcych.”

Sam siebie określał jako jedynie „kulturowego chrześcijanina” – i od miesiąca zachodzę w głowę, co właściwie miałoby to oznaczać. W każdym razie nie wygląda na to, aby skandynawski zamachowiec był kiedykolwiek osobą żarliwie religijną. Wydaje się raczej, że jego poglądy mają tyleż wspólnego z chrześcijaństwem, co Osama bin Laden z przesłaniem islamu. Dla mnie sprawa jest prosta: ktokolwiek zabija człowieka, którego widzi, nie może także naprawdę wierzyć w Boga, którego nie widzi (por. 1 J 4,20).

W którymś z ostatnich „Newsweeków” współpracujący z tym tygodnikiem filozof Zbigniew Mikołejko zauważył, że być może – podkreślam: być może! – źródeł norweskiej tragedii powinniśmy się dopatrywać nie tyle (po dawkinsowsku) w „zgubnym wpływie religii na człowieka w ogóle” – co (paradoksalnie) w tamtejszym systemie „państwa opiekuńczego”, które zastąpiło prawie wszystkie normalne więzi międzyludzkie. (Przeraża mnie myśl, że może dopiero wstrząs spowodowany śmiercią niewinnych dzieci pomoże Norwegom znów je odbudować…) Oraz w poprawności politycznej, która zabrania dobrze wychowanym Europejczykom mówić wprost o tym, że się kogoś (lub czegoś) nie lubi czy nie akceptuje.

A te niewypowiedziane negatywne emocje, niestety, nie znikają z tego świata – jak to sobie naiwnie wyobrażali niektórzy neomarksiści („kiedy o czymś nie mówisz, to przestaje istnieć.”) Przeciwnie – kumulują się. I w końcu zawsze gdzieś wybuchają. Czasami, jak na wyspie Utoya, nawet dosłownie…

blog_ii_564575_4042888_tr_utoya2

Oslo – miesiąc temu. Plac przed katedrą luterańską…