Gangsterzy i filantropi.

Od wczoraj media nie mówią o niczym innym: Kornelia Marek, jedenasta zawodniczka igrzysk w Vancouver (i szósta wraz z koleżankami w sztafecie) jest winna stosowania dopingu!

Wszystkie nasze sportowe „autorytety moralne” zadrżały z oburzenia, słychać było nawet coś o „wypalaniu zarazy gorącym żelazkiem”(sic!), etc.
Tymczasem w całej tej sprawie, moim zdaniem, najważniejsza jest rzecz, o której nikt głośno nie mówi: Marek z pewnością nie była JEDYNĄ , która korzystała podczas tych zawodów z podejrzanego „wspomagania” – była tylko jedyną, której to udowodniono…
To wypisz-wymaluj tak samo, jak w świecie mody, gdzie wszyscy wiedzą, że wiele modelek „zabija” wieczny głód kokainą czy amfetaminą – ale kiedy to wyjdzie na jaw w jakimś jednostkowym przypadku, to zaraz jest „święte oburzenie.”
Współczesny sport wyczynowy dotarł już chyba do granic ludzkich możliwości – a jednak wciąż istnieje bardzo silny nacisk na coraz to nowe rekordy. W takim klimacie różne formy dopingu – czy to technicznego (te wszystkie nowe wiązania, kombinezony, komory hiperbaryczne…) czy farmakologicznego (leki i odżywki sportowe) stają się coraz bardziej nieuniknione.
A czasami granica pomiędzy „dozwolonymi” a „niedozwolonymi” jego formami bywa doprawdy trudna do uchwycenia. Dość przypomnieć znane wątpliwości Justyny Kowalczyk co do norweskich konkurentek, chorych na astmę… (Albo też przypadek niepełnosprawnego biegacza, Oscara Pistoriusa, któremu supernowoczesne protezy pozwalają biegać szybko, jak gepard….)
Osobiście bardzo mnie martwi, że w całej tej wrzawie wokół „koksu” w sporcie zupełnie zginęła inna polska narciarka, Katarzyna Rogowiec (ur. 1977), dwukrotna mistrzyni paraolimpijska z Turynu, która na trwających właśnie igrzyskach w Kanadzie zdążyła już zdobyć brązowy medal. Ktoś coś o tym słyszał?

                                  

Elegia na śmierć idei olimpijskiej.

Niedawno zakończone igrzyska w Pekinie dały już wielu publicystom powody do narzekań na upadek światowego sportu. Postanowiłam więc i ja dorzucić swój kamyczek do tego ogródka.

To oczywiście prawda, że chińska olimpiada pokazała, jak bardzo we współczesnym świecie liczą się PIENIĄDZE – a wszyscy, nie da się ukryć, jesteśmy uzależnieni od gospodarki Państwa Środka. Wszystko – poczynając od bawełnianej koszulki, którą mam na sobie, poprzez baterię mojego telefonu aż do grzechotki, którą bawi się mój syn – z bardzo dużym prawdopodobieństwem jest MADE IN CHINA. (Tego ostatniego zresztą naprawdę trudno jest uniknąć, ponieważ Chiny opanowały – podobno – nawet do 90% światowej produkcji zabawek!) I z tego powodu nikt z „wielkich tego świata” nigdy nie ośmieli się zbojkotować Chin…

Ale czyż nie było to zjawisko widoczne już wcześniej, kiedy jubileuszową Olimpiadę roku 1996 przyznano nie – jak by się godziło – Atenom, lecz, „ze względów pozasportowych” (głównie finansowych!) amerykańskiej  Atlancie?

A co ze słynną ideą „pokoju i braterstwa między narodami”? Także i w tym punkcie idee olimpijskie zdają się przemieniać w swoją własną karykaturę – jakże daleko odeszliśmy od czasów, gdy sportowcy RPA byli karani zakazem uczestniczenia w zawodach międzynarodowych z powodu panującej w ich kraju polityki apartheidu! – z tym, że i to nie zaczęło się od dziś.

Dosyć przypomnieć „igrzyska Hitlera” w Berlinie w 1936, albo w Moskwie w 1980 roku. (W obydwu tych przypadkach działacze sportowi mogliby się zapewne usprawiedliwiać, że przyznając tym państwom organizację tak wielkiej imprezy liczyli na ich „otwarcie się na świat” – który to argument podnoszono zresztą także przy okazji Pekinu). Albo pamiętne igrzyska w Monachium w 1972 roku, których nie przerwano mimo tragicznej śmierci izraelskich sportowców z rąk terrorystów. Wiadomo – the show must go on!

A dzisiaj, aby pokryć powszechne zawstydzenie z powodu tego, co dzieje się w Tybecie, ukuto wygodną (i jakże obłudną!) formułkę mówiącą, że „przecież to tylko sport!” Tak? A ja myślałam, że IDEA OLIMPIJSKA to jednak coś więcej…

Kolejną sprawą jest wszechobecna we współczesnym sporcie PRESJA WYNIKÓW, która w moim przekonaniu odpowiada nie tylko za tak niekorzystne zjawiska, jak doping, ale przede wszystkim za to, że człowiek uprawiający wyczynowo jakąś dyscyplinę kojarzy się dziś ze wszystkim, tylko nie z antycznym powiedzeniem „w zdrowym ciele – zdrowy duch!” W najlepszym razie staje się trzydziestokilkuletnim emerytem, w najgorszym zaś – kaleką…

A co by się stało (pomyślcie przez chwilę), gdybyśmy – zamiast bicia kolejnych niebosiężnych rekordów (które są już tak wyśrubowane, że nie da się tego zrobić bez specjalnych technik i „dopalaczy” – bo ciało ludzkie, jestem o tym przekonana, posiada pewne własne, naturalne granice) powrócili do prostej zasady, że mistrzem jest ten, który pobiegł najszybciej, skoczył najwyżej, rzucił najdalej? Tak po prostu?

Zgadzam się, że wówczas sport straciłby może nieco ze swojej „widowiskowości” (co w epoce Internetu i telewizji wydaje się niemal nie do pomyślenia!:)), ale zapewne zyskałby na  uczciwości…

I jest to pewien paradoks, że stara, coubertinowska idea, że „nie liczy się wynik – liczy się udział” przetrwała w najczystszej formie wśród tych „najmniejszych”, tych, na których zawodowi sportowcy niejednokrotnie patrzą z nieuzasadnioną wyższością (widać to było choćby po sporach wokół premii za medale) – wśród uczestników Paraolimpiad i Olimpiad Specjalnych…