Dlaczego Kościół sprzeciwia się „sztucznej” antykoncepcji?

Ponieważ pytanie to bardzo często przewija się na blogu (zwłaszcza pod moimi wpisami na temat NPR), uznałam, że jest na tyle istotne, że warto mu poświęcić osobny artykuł.

Od razu mówię, że nie wierzę, by przyczyną owego sprzeciwu było to – jak to z właściwym sobie brakiem subtelności ujął kiedyś tygodnik „NIE” – że Kościół żąda po prostu ciągłego dopływu nowych owieczek, aby móc je „strzyc” do skóry – choć to sam papież Pius XI w encyklice Castii Conubii [O małżeństwie chrześcijańskim] z roku 1931 stwierdził,wprost że stałe”ofiarowywanie” Kościołowi nowych Dzieci Bożych jest podstawowym obowiązkiem małżeństwa (inne cele, jak wzajemna pomoc czy miłość małżonków, określone zostały w tym tekście zaledwie jako „drugorzędne”).

Trzeba jednak oddać temu papieżowi, że jako pierwszy tak wyraźnie zaznaczył, że nie ma nic zdrożnego w utrzymywaniu stosunków małżeńskich przez osoby „które czy to z powodu wieku, czy też dla innych jakichś ułomności potomstwa spodziewać się nie mogą.”  Dodał także mimochodem, że „dla ratowania życia” możliwe jest nawet „okaleczenie ciała” (przez co można chyba rozumieć także „ubezpłodnienie”,w innych wypadkach całkowicie zakazane i grzeszne).

Nie przekonuje mnie też znana narracja feministyczna, jakoby zakaz ten miał służyć jedynie sprawowaniu kontroli nad kobietami przez rządzących Kościołem mężczyzn – czyli w istocie utrzymywaniu dawnego „patriarchalnego porządku.” – mimo że rzeczywiście papież Pius XI wraz z rozwodami, antykoncepcją i aborcją potępił „hurtem” także emancypację i równouprawnienie kobiet – stwierdzając dosłownie, że dla porządku społecznego w stosunkach pomiędzy płciami „wskazana jest pewna nierówność.”:)

Sądzę bowiem, że (podobnie jak w wielu innych przypadkach) prawdziwych źródeł takiego nauczania a nie innego Kościoła trzeba szukać gdzie indziej – w poglądach naukowych i filozoficznych, a także w ogólnym klimacie obyczajowym epoki, w której rodziło się chrześcijaństwo.

Przede wszystkim, warto sobie uświadomić, jak niewiele wówczas wiedziano o fizjologii człowieka – dość powszechnie przyjmowano na przykład, że jedynym „nośnikiem życia” (a w istocie już miniaturową, autonomiczną istotą ludzką! – średniowieczny homunkulus) jest męska sperma, która w ciele kobiety jedynie znajduje odpowiednie warunki do rozwoju (nie sądzono bowiem, aby  „bierny” pierwiastek żeński mógł odgrywać jakąkolwiek czynną rolę przy poczęciu). Z tej racji również współczesne wspólnoty żydowskie – wyrastając z tego samego starożytnego źródła –  spośród wszystkich metod antykoncepcyjnych szczególnie sceptycznie odnoszą się do…prezerwatywy, widząc w niej najbardziej jaskrawe naruszenie micwy (przykazania) „peru urewu” („bądźcie płodni!”) – która to ma się odnosić przede wszystkim do mężczyzn. W takim ujęciu kobieta była jedynie „naczyniem” które nosi w sobie życiodajne męskie nasienie. (I dlatego dziś jeszcze część duszpasterzy uważa za moralnie dopuszczalne intymne pieszczoty żony przez męża poza „właściwym” stosunkiem, lecz już nie odwrotnie – te drugie bowiem mogą się wiązać z niekontrolowanym wytryskiem nasienia:)). Tak więc każde działanie, zmierzające do zniszczenia owej „mocy życia”, zrównywano praktycznie z zabójstwem – a to już, jak wiadomo, jest zbyt poważna sprawa, by Kościół mógł się nie wypowiadać.

Nie znając przeto mechanizmów zapłodnienia, nagminnie mylono środki „antykoncepcyjne” z poronnymi – i tych drugich używano często jako pierwszych. Były one zresztą nierzadko tak szkodliwe dla zdrowia, że powodowały śmierć nie tylko płodu, ale i matki, stąd sam Hipokrates zakazywał swoim uczniom ich podawania. Parały się tym zatem rozmaite „babki-zielarki”, które poza tym przeprowadzały także aborcje (czytałam gdzieś, że w szczytowym okresie rozwoju Cesarstwa spędzanie płodu stało się praktyką tak powszechną, że ciała dzieci zatykały urządzenia kanalizacyjne w Wiecznym Mieście) i trudniły się magią – a na takie praktyki Kościół zawsze patrzył podejrzliwym okiem.

Natomiast pod wpływem prądów neoplatońskich (gnostyckich) chrześcijaństwo późnej starożytności zaczęło coraz bardziej przeciwstawiać „dobrą” duszę człowieka jego ciału, które zaczęto postrzegać w dużej mierze jako złe, grzeszne i skalane – co na wieki całe naznaczyło całą naukę o ludzkiej seksualności.

Święty Augustyn, notabene były manichejczyk, którego poglądy w przemożny sposób ukształtowały kościelne przekonania w tej kwestii, okazuje się więc całkiem typowym intelektualistą swojej epoki, gdy mówi:„Rozpustne to okrucieństwo albo raczej okrutna rozpusta zapędza się nieraz tak daleko, że używa trucizn przeciw zapłodnieniu, a gdy zawiodą, niweczy jakimiś środkami poczęty płód w łonie i spędza go. Wolą tacy ludzie,by potomstwo już ginęło, nim jeszcze żyć zaczęło, lub, gdy już było w żywocie, wolą je zabić, niż mu pozwolić ujrzeć światło.” (Podkreślenia moje).

Biskup Hippony jest także (o czym tu już kiedyś pisałam) twórcą skrajnie pesymistycznych poglądów na małżeństwo, zgodnie z którymi, na przykład, „grzech pierworodny” (tj. ową przyrodzoną skłonność człowieka raczej do złego, niż do dobrego:)) przekazuje się potomstwu FIZYCZNIE, poprzez akt poczęcia właśnie. (I dlatego nie brak i dziś ludzi, którzy pytają, w jaki sposób Matka Chrystusa mogła być wolna od grzechu, jeśli poczęła się – o ile można sądzić – tak jak wszyscy, z normalnego współżycia swoich rodziców; lub też sądzą, że in vitro to w istocie „lepszy” moralnie sposób powoływania dzieci na świat, ponieważ obywa się „bez tego brzydkiego seksu”). Jako że akt seksualny nawet w małżeństwie jest dla Augustyna  (jednak!) jakoś „nieczysty”, niepodobna go również spełniać godnie w innym celu, niż tylko zrodzenie potomstwa  – jeśli więc ktoś tego unika, to „albo ona jest poniekąd nałożnicą męża, albo on cudzołoży z żoną swoją”. Zawtóruje mu wkrótce św. Tomasz z Akwinu, dodając, że „kto pożąda swojej żony, postępuje z nią tak, jakby była nierządnicą!”

Od nadrzędnego obowiązku prokreacji NIC nie mogło małżonków zdyspensować – ani skrajne ubóstwo, ani ciężka choroba.

Podobny klimat panował zresztą aż do czasów najnowszych nie tylko w katolicyzmie. Marcin Luter, notabene  były mnich augustiański, jednoznacznie twierdził, że kobieta (zgodnie z Pismem!) „zostanie zbawiona przez rodzenie dzieci” (1 Tm 2,15) – powinna więc rodzić, rodzić ich jak najwięcej – nawet kosztem własnego życia…

Nie brak będzie i takich, którzy idąc za tą myślą stwierdzą, że pożycie małżeńskie można tolerować (jako swego rodzaju „mniejsze zło” – ale jednak zło) JEDYNIE w tym celu, aby mieć dzieci – a więc najlepiej tylko raz do roku: „bo i rolnik – przekonywali tacy nadgorliwi kaznodzieje we wczesnym średniowieczu – przecież nie obsiewa swojego pola dwa razy w ciągu roku!” A ponieważ przyjemność seksualna została właściwie wyłączona z obszaru zainteresowań (nawet Pius XI przeciwstawia jeszcze „cudzołóstwo nierządnic” nie tyle „czystemu pożyciu” – zdaje się, że takowe dla niego nie istnieje – co „czystemu MACIERZYŃSTWU prawej małżonki.”) często uważano też współżycie z kobietą ciężarną (jako z natury „nieskuteczne”) za szczególną formę „rozpusty” i przejaw nieopanowania. Na szczęście pogląd ten nigdy nie stał się obowiązujący w całym Kościele.

Jako ciekawostkę można jeszcze dodać, że z podobną nieufnością traktowano stosunki seksualne podczas menstruacji. Miały się z nich rodzić dzieci dotknięte szaleństwem, lub co najmniej… rude. 🙂  Św. Tomasz zresztą twierdził, że zdrowa, zamężna kobieta w ciągu swego życia właściwie nie powinna mieć miesiączek (przypadłość tę uważano za swego rodzaju „chorobę” i skutek grzechu pierworodnego – teologowie, tak żydowscy, jak i chrześcijańscy, twierdzili, że przed upadkiem człowieka Ewa nie miesiączkowała…:)). Całe swe dorosłe życie powinna bowiem być w ciąży lub karmić piersią. Można więc z tego wysnuć podobny wniosek, jak pewna badaczka, analizująca przepisy judaizmu, odnoszące się do kobiet: że zasadniczo stosunki seksualne były dozwolone w okresie płodnym, zakazane zaś – w niepłodnym. Gwoli sprawiedliwości – i na pohybel tym wszystkim, którzy twierdzą, jakoby to dopiero współczesne feministki „przyznały kobietom prawo do orgazmu” – trzeba koniecznie jeszcze powiedzieć, że rozkosz kobiecą uważano za tak istotny element płodzenia dzieci, że byli teologowie, którzy uważali, że za grzeszne należy uznać także te akty małżeńskie, podczas których kobieta nie odczuwałaby przyjemności!

Pobożni małżonkowie zresztą i bez tych dodatkowych ograniczeń  nie mieli zbyt wiele czasu, by cieszyć się swoją bliskością – stopniowo bowiem zaczęło przybywać w kalendarzu dni, a potem całych okresów, kiedy z różnych względów „nie wypadało” tego robić: a więc okresy Adwentu i Wielkiego Postu, święta ku czci Jezusa i Maryi, niedziele… (Wobec powyższego wysoki przyrost naturalny w dawnych wiekach może dziwić – chyba, że, co bardziej prawdopodobne, do zaleceń tych nie stosowano się nazbyt gorliwie…:))).

Małżonkom przedstawiano jako ideał „czyste macierzyństwo” Maryi, ale że jest on raczej nieosiągalny dla zwykłych kobiet, w średniowieczu zaczęły się mnożyć jak grzyby po deszczu „dziewicze małżeństwa” – takie, jak np. związek Bolesława Wstydliwego (którego matka, Grzymisława, notabene bardzo upodobała sobie rozkosze alkowy – i nie zawahała się nawet pozwać swego męża przed sąd biskupi, gdy książę niezbyt chętnie przykładał się do rzeczy…:))) ze św. Kingą. Św. Jadwiga Śląska (ok. 1178-1243) wymogła na mężu, Henryku Brodatym, złożenie „dobrowolnych” ślubów czystości po 19 latach małżeństwa i urodzeniu siedmiorga dzieci. (Książę zresztą stał się z tego powodu obiektem powszechnego współczucia wśród swoich poddanych…:)).

Wobec braku dostatecznej wiedzy o procesach rozrodu, praktyki takie – które dziś o. Knotz słusznie nazywa „antymałżeńskimi” – poza oczywistym sensem „pobożnościowym” mogły mieć także mniej dostrzegany wymiar „antykoncepcyjny” – zmierzający do utrzymania liczby potomstwa w rozsądnych granicach…

Przecież jeszcze dla Piusa XI jedyną dopuszczalną formą ograniczania dzietności była (całkowita) wstrzemięźliwość. Ogino i Knauss, odkrywcy owulacji i twórcy pierwszego „kalendarzyka”, za jego czasów dopiero rozpoczynali swe badania – tak więc szczerze rozbawiła mnie kiedyś jedna z autorek FEMINOTEKI, twierdząca, iż sam św. Augustyn doczekał się nieślubnego syna właśnie dlatego, że jakoby stosował tę metodę i zawiodła go ona tak samo, jak tylu innych po nim – i nic to, że została ona opracowana bez mała piętnaście wieków później…

Warto też zauważyć, że aż do roku 1930  stanowisko wszystkich głównych Kościołów chrześcijańskich było w tej mierze zgodne z Kościołem katolickim – dopiero w tymże roku biskupi anglikańscy, zgromadzeni na konferencji w Lambeth wyrazili „ograniczoną akceptację” dla stosowania antykoncepcji w małżeństwie.  W specjalnej rezolucji stwierdzili oni: „Gdy istnieje wyraźnie odczuwane moralne zobowiązanie do ograniczenia lub uniknięcia rodzicielstwa, o wyborze metody powinny rozstrzygać zasady chrześcijańskie. Pierwszą i oczywistą metodą jest całkowite powstrzymanie się od zbliżeń (tak długo, jak to konieczne) w karności i samokontroli przeżywanych w mocy Ducha Świętego. Jednakże jeśli istnieje wyraźnie odczuwane moralne zobowiązanie do ograniczenia lub uniknięcia rodzicielstwa, a równocześnie są moralnie istotne powody wykluczające całkowitą wstrzemięźliwość, Konferencja wyraża zgodę na zastosowanie innych metod, pod warunkiem zachowania tych samych zasad chrześcijańskich. Konferencja odnotowuje zdecydowane potępienie dla stosowania jakichkolwiek form kontroli poczęć z powodu egoizmu, dążenia do bogactwa lub zwykłego wygodnictwa.”

Na gruncie katolickim natomiast raz pierwszy na poważnie kwestią właściwej i koniecznej „regulacji poczęć” (papież sam ukuł ten termin – w opozycji do coraz bardziej popularnego ówcześnie „birth control” – „kontrola urodzeń” – którym to obejmowano również niedopuszczalne dla Kościoła aborcję i sterylizację) zajął się dopiero Pius XII – który (jak wieść niesie, po wizycie w rzymskim szpitalu, gdzie zobaczył m.in. kobiety wyniszczone zbyt częstymi porodami) doszedł do wniosku, że należy poszukiwać skutecznej metody, która by pozwoliła wydłużyć odstępy pomiędzy kolejnymi dziećmi – i jednocześnie zadośćuczynić „słusznym pragnieniom” (seksualnym) małżonków. Zaowocowało to akceptacją dla dopiero co powstałego „kalendarzyka” – który, niestety, na całe dziesięciolecia (i aż do teraz) stał się symbolem „katolickiego” podejścia do tej kwestii.

Wkrótce zresztą, bo już w latach pięćdziesiątych XX w., australijski lekarz John Billings, na podstawie obserwacji prowadzonych wspólnie z żoną, odkrył znacznie dokładniejszą i lepszą metodę – o tym jednak już nikt, poza wąskim gronem zainteresowanych nowo powstającą nauką o płodności, nie miał się dowiedzieć.

Świat bowiem zmierzał szybkimi krokami do odkrycia pigułki antykoncepcyjnej, która do tego stopnia miała odmienić nasze postrzeganie seksualności, że w niektórych językach (jak w angielskim) jej nazwę pisze się wielką literą…

Jej pojawienie się na rynku zbiegło się w czasie z Soborem Watykańskim II, zapoczątkowującym ogromne zmiany w Kościele katolickim – i z nową encykliką, tym razem papieża Pawła VI, na interesujący nas temat. W encyklice tej, Humanae vitae [O zasadach moralnych w dziedzinie przekazywania życia ludzkiego], w której krytycy widzą często tylko „potępienie dla pigułki” (choć, jako żywo, nazwa żadnej konkretnej metody tam nie pada!), dowartościowany został przede wszystkim „więziotwórczy” charakter zbliżenia seksualnego, przedstawiony już nie jako „drugorzędny” lecz równorzędny cel naszej seksualności. Dlatego także współczesny Katechizm Kościoła Katolickiego mówi na przykład, że: „gdy małżonkowie szukają i używają tej przyjemności, nie czynią niczego złego, korzystają tylko z tego, czego udzielił im Stwórca.”

Jak wielki to, niemal rewolucyjny przewrót w katolickim myśleniu o seksie, w pełni docenić może tylko ten, kto wie, jaki był punkt wyjścia. Jedna z amerykańskich publicystek, zresztą sceptyczna wobec niektórych zapisów encykliki, chyba słusznie nazwała ją „hymnem na cześć miłości małżeńskiej.”

W dokumencie tym papież po raz pierwszy zwraca uwagę na „słuszne powody” dążenia do ograniczania wzrostu populacji (takie jak np. groźba przeludnienia Ziemi) – po raz pierwszy też pada w niej określenie „planowanie rodziny” – przy którym Paweł VI zaleca się kierować zarówno „odpowiedzialnością” jak i „wielkodusznością.”

Papież zauważa także (po raz pierwszy tak dobitnie w całej historii Kościoła, co niektórych „tradycjonalistów” oburza do dziś!), że małżonkowie mają prawo nie pragnąć zrodzenia kolejnego potomka w określonym czasie, a nawet, dla ważnych przyczyn, odłożyć to na czas nieograniczony i mogą chcieć „pewności, że dziecko nie zostanie poczęte” – czyli, mówiąc po prostu – mogą „planować” sobie liczbę dzieci. Powtarza również z całą mocą, że w pełni dopuszczalne jest stosowanie środków antykoncepcyjnych w przebiegu leczenia pewnych chorób.

Nie jest więc prawdą, że dla katolików te rzeczy są zakazane w każdym przypadku, a zatem mylą się także ci farmaceuci, którzy chcieliby (zasłaniając się „sprzeciwem sumienia”) zupełnie zaprzestać ich sprzedaży…

W encyklice tej papież dokonał także klasycznego – i do dziś chętnie przywoływanego w dyskusjach – rozróżnienia pomiędzy dopuszczalnymi a  niedozwolonymi metodami:o ile te pierwsze dla uniknięcia poczęcia wykorzystują jedynie naturalne mechanizmy, działające w ciele człowieka, o tyle te drugie próbują w te mechanizmy ingerować, niekiedy bardzo brutalnie.

Ogólny wydźwięk tego dokumentu był jednak na tyle pozytywny, że niektórzy zaczęli już mieć nadzieję na jakąś nową, tym razem katolicką, „deklarację z Lambeth”, tym bardziej, że podobne rozwiązanie (warunkowe przyzwolenie na niektóre środki antykoncepcyjne w ramach małżeństwa), rekomendowała także Pawłowi VI powołana przezeń komisja, złożona z teologów, lekarzy i – także po raz pierwszy w historii! – samych małżonków. Tak się jednak nie stało, a papieska „rewolucja” w tym względzie została zatrzymana jakby w pół drogi.

Papież podtrzymał zakaz stosowania jakichkolwiek sztucznych środków przeciw poczęciu (poza wyjątkiem omówionym powyżej) – wyraził tylko nadzieję (którą i ja zresztą podzielam). że w przyszłości „medycyna zdoła wypracować wystarczająco pewną metodę poprawnej moralnie regulacji poczęć, opartą na uwzględnianiu naturalnego rytmu płodności.”

Dlaczego tak się stało? Moim zdaniem bardziej z pewnych racji duszpasterskich i moralnych, niż teologicznych.

Po pierwsze, warto zauważyć, że te Kościoły, które kiedyś „w ograniczonym zakresie” zgodziły się na stosowanie antykoncepcji w małżeństwie, dziś już w ogromnej większości zaakceptowały nie tylko wszystkie jej metody, ale często i przerywanie ciąży. Tak to już niestety bywa z wszelkimi „wyjątkami od reguły”, że mają tendencję do rozszerzania się w nieskończoność.

Po drugie zaś (i kto wie, czy nawet nie ważniejsze) papież pisząc swoją „rewolucyjną” encyklikę miał okazję na własne oczy obserwować postępy innej rewolucji, rozgrywającej się poza Kościołem – rewolucji seksualnej.

Rewolucji, która kusząc (zwłaszcza kobiety) nowo odkrytymi możliwościami „uwolnienia od lęku” przed niepożądaną ciążą, „wyzwoliła” jednocześnie całe życie seksualne człowieka już nie tylko z pożądanego przez Kościół kontekstu małżeństwa i rodziny, ale nawet z jakiegokolwiek wymagania wzajemnej miłości i wierności. Odtąd pojęcie „odpowiedzialności za drugą osobę” zaczęło być niekiedy używane już tylko jako przypomnienie o założeniu prezerwatywy we właściwym momencie…

Mam wrażenie, że w takim klimacie Paweł VI miał poważne powody, aby przewidywać, że wyjęcie tylko jednej małej „cegiełki” z katolickiej nauki o małżeństwie spowoduje równie szybki demontaż całej moralności również wewnątrz Kościoła. Przecież sama miałam okazję czytać książkę pod przewrotnym tytułem: „Katolicy i seks”, której autorzy (chociaż nawet nie wszyscy z nich są katolikami…) postulują między innymi, by Kościół uznał za „bezgrzeszne” wszystkie stosunki seksualne pomiędzy dorosłymi ludźmi nie związanymi małżeństwem – w zupełnie dowolnych konfiguracjach…

A nikt chyba nie zaprzeczy, że wynalezienie „absolutnie skutecznych” środków antykoncepcyjnych w sposób znakomity przyspieszyło ten proces? Chociaż oczywiście wolałabym, żeby ludzie powstrzymywali się od przypadkowych kontaktów seksualnych nie tylko ze strachu przed niechcianą ciążą czy chorobami – ale przede wszystkim z własnego wewnętrznego przekonania…

Rozczarowanie w pewnych kręgach było tak ogromne, że niektórzy skłonni byli nawet nagłą śmierć „uśmiechniętego papieża” Jana Pawła I (który według wszelkiego prawdopodobieństwa zmarł na zator płucny) przypisywać temu, że rzekomo planował on zmienić stanowisko Kościoła w sprawie antykoncepcji. Nie ma jednak na to żadnych dowodów.

W każdym razie, choć nauczanie Pawła VI w tej kwestii nadal obowiązuje, warto dodać, że NIE MA ono statusu dogmatu – a papież pisząc o tym nie skorzystał z klauzuli o swojej „nieomylności.” Tak więc nadal można o tym dyskutować bez obawy o ekskomunikę (na swoim blogu od lat czyni to np. red. Artur Sporniak z „Tygodnika Powszechnego”). A sądząc choćby z wypowiedzi Franciszka o braku „katolickiego przymusu wielodzietności”, Benedykta XVI o dopuszczalności używania prezerwatyw w przypadku zagrożenia śmiertelną chorobą (taką jak AIDS) czy też Papieskiej Akademii Życia o tym, że uzasadniona obrona kobiety przed gwałtem obejmuje także jej prawo „do obrony przed nasieniem gwałciciela”, włącznie z pigułką „po” (byleby nie była to pigułka wczesnoporonna) – dyskusja ta wciąż jeszcze nie jest zakończona.

Na zakończenie zaś mojego wywodu muszę dodać jeszcze parę słów na temat tego, co według mnie z „tradycyjnego” nauczania Kościoła (poza wymogiem, że seks powinien implikować miłość i wierność, o czym pisałam już wcześniej) domaga się także dziś koniecznie zachowania i obrony.

Przede wszystkim więc jest to to niezłomne przekonanie, że PŁODNOŚĆ ludzka jest wciąż pozytywną wartością, oznaką zdrowia i darem Boga – a nie największym możliwym zagrożeniem, przed którym należy się bronić rękami i nogami. A dzieci są zawsze błogosławieństwem, nigdy ciężarem. W perspektywie dotykającej nas „epidemii niepłodności” i kryzysu demograficznego (który zresztą Paweł VI przewidywał już ponad 40 lat temu!) wydaje mi się to szczególnie ważne.

Wiecie, dlaczego upadło Cesarstwo Rzymskie? Nie, wcale nie „przez chrześcijan” – jak do dziś sądzą niektórzy. Upadło przede wszystkim dlatego, że wobec postępującego spadku dzietności w pewnym momencie zaczęło tam brakować rąk do pracy (i do obrony rozległych terytoriów) – i Rzymianie zostali zmuszeni do przyjmowania w swe granice coraz większych grup „barbarzyńców.” A kiedy ci imigranci (jak byśmy dzisiaj powiedzieli) zorientowali się, że stanowią już większość społeczeństw Imperium Romanum, doszli do wniosku, że nie ma sensu bronić starego porządku – lepiej na jego gruzach zbudować nowy, własny. I jako historyczka poważnie się obawiam, że „starą”  (także pod względem fizycznym) Europę czeka niedługo taki sam los – choć się na razie jeszcze rozpaczliwie broni przed napływem „obcych.” A różne pomysły ich „asymilacji” (tak, aby woleli raczej kultywować nasze wartości, niż wprowadzać własne) okazują się dziś równie mało skuteczne, jak kilkanaście wieków wcześniej.

My tymczasem żyjemy w świecie, gdzie troska o zdrowie ciała (szczególnie ludzi młodych) posuwa się tak daleko, że planuje się „dla naszego dobra” ograniczyć dostęp np. do niezdrowej żywności czy do solarium – jednocześnie dając nawet nieletnim niemal nieograniczony dostęp do antykoncepcji, a nawet aborcji farmakologicznej. Wniosek: nieplanowana ciąża jest zawsze większym nieszczęściem, niż ewentualne następstwa zdrowotne tych środków, które wciąż są dość poważne – mimo że co pewien czas wypuszcza się na rynek nową ich generację, która to ma zapewniać już tylko samą „czystą radość bezpiecznego seksu.”

Równocześnie jednak wciąż powstają nowe suplementy, które mają ograniczyć te mniej przyjemne następstwa antykoncepcji, których (już) podobno ma nie być. I tak biznes (farmaceutyczny) się kręci…

Sama przez kilka lat brałam na moje problemy hormonalne pewien lek, powszechnie przepisywany nastolatkom np. na kłopoty z trądzikiem i na „wyregulowanie okresu” (co zresztą w wielu przypadkach jest bzdurą – bo albo rytm biologiczny po kilku latach ustali się sam, albo też nie ma w ogóle mowy o żadnej „nieregularności” – wahania cyklu w granicach 5-7 dni są rzeczą normalną u każdej kobiety i nie muszą świadczyć o żadnych zaburzeniach). Czułam się po nim tak koszmarnie, że po dwóch latach męczarni zdecydowałam się go odstawić na własną rękę – a teraz czytam, że właśnie ten środek został wycofany ze sprzedaży w wielu krajach, m.in. we Francji, z powodu groźnych, nawet śmiertelnych, skutków ubocznych. Tak więc moje dolegliwości nie były bynajmniej przejawem „przewrażliwienia”, jak sugerowała mi lekarka…

Jest w tym także pewien szerszy a nie dostrzegany wymiar „ekologiczny”: któż bowiem jest w stanie przewidzieć, jakie długofalowe skutki będzie miało dla przyrody przenikanie do środowiska syntetycznych substancji hormonalnych, wydalanych codziennie przez miliony zażywających je na świecie kobiet? Poważnie pytam.

Nie taki Pius straszny…

W ostatnich miesiącach w Międzynarodowym Instytucie ds. Badań nad Holocaustem Yad-vashem w Jerozolimie „zmodyfikowano” napis dotyczący roli Piusa XII podczas II wojny światowej. Poprzedni mówił o „dwuznacznej” postawie papieża i jego „milczeniu” wobec eksterminacji milionów Żydów. Nowy jest znacznie ostrożniejszy i stwierdza jedynie, że „Reakcja Piusa XII, Eugenia Pacellego, na mordowanie Żydów w okresie Holokaustu jest w dalszym ciągu przedmiotem kontrowersji wśród badaczy.” Prawda, że czuje się różnicę?

Mnie jednak zawsze bardziej interesowało, w jaki sposób ta „czarna legenda” papieża głuchego i ślepego na cierpienia niewinnych w ogóle się narodziła. Oczytałam się więc w tym trochę – i muszę przyznać, że bardzo się zdziwiłam…
Kiedy w dniu 9 października 1958 roku Pius XII zasnął na zawsze, bez mała CAŁY ŚWIAT był jeszcze przekonany, że stracił wielkiego człowieka. Rzymianie czcili go jako defensor civitatis (obrońcę Wiecznego Miasta), inni jako „anielskiego pasterza” (pastor angelicus) lub po prostu jako „papieża pokoju.”
Według ówczesnych komentatorów potrafił on stawiać czoła systemom totalitarnym swoich czasów (komunizmowi i narodowemu socjalizmowi), uratował setki tysięcy ludzi przed nędzą i prześladowaniami oraz przyczynił się do zbudowania pokojowego porządku w Europie i na świecie.
„Papież Pius XII uczynił więcej dla pokoju na świecie, niż jakikolwiek inny przywódca.” – twierdził ówczesny przewodniczący Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
 
„Zawsze był zdeklarowanym wrogiem tyranii i obrońcą uciśnionych.” – mówił prezydent USA, Dwight D. Eisenhower.
 
„Pius XII służył swoim życiem nie tylko Kościołowi, lecz również naszemu narodowi i całej ludzkości i nie powinniśmy o tym zapominać…” – wychwalał go ewangelicki biskup Martin Niemöller, który swój własny opór przeciwko Hitlerowi przypłacił pobytem w obozie koncentracyjnym.
 
„Gdy nasz naród doznawał straszliwego męczeństwa, głos papieża podniósł się w obronie ofiar.” – dodawała wreszcie minister spraw zagranicznych i późniejsza premier Izraela, Golda Meir.
Wobec powyższego jedynie kwestią czasu wydawało się wówczas ogłoszenie Piusa XII błogosławionym, a niektórzy już nadawali mu przydomek „Wielki.” Stało się jednak inaczej.
Już w sześć lat później ten sam papież w oczach całego świata stał się „namiestnikiem Führera” i „tym, który milczał” w obliczu potwornych zbrodni, dokonywanych przez narodowych socjalistów. Jak to się mogło stać?!
Trudno w to uwierzyć, ale to jedna sztuka teatralna dokonała takiego zwrotu w historii!
Co ciekawe, Rolf Hochhuth, autor sztuki pt. Namiestnik, której prapremiera odbyła się 20 lutego 1963 roku w lewicowym teatrze Freie  Volksbühne, był wcześniej postacią zupełnie nieznaną.
Ten były członek Hitlerjugend po wojnie pracował najpierw jako księgarz, następnie jako lektor w wydawnictwie Bertelsmann, a w roku 1959 na trzy miesiące wyjechał do Rzymu. Tam, jak twierdził, rozmawiał z „naocznymi świadkami” działalności Piusa XII podczas wojny, których wiedzę wykorzystał przy pisaniu swego dramatu.
Dziś już wiemy, kim byli ci jego informatorzy.
Jednym z nich był niemiecki duchowny (nazywał się Bruno Wüstenberg), zatrudniony w watykańskim Sekretariacie Stanu, który bardzo pragnął się zemścić na swoim pracodawcy, ponieważ Pius XII uparcie nie chciał go awansować – ponoć ze względu na nazbyt „światowy” tryb życia. Innym był bp Alois Hudal (notabene, sam zwany „brunatnym biskupem” ze względu na swoje profaszystowskie sympatie!), który musiał w roku 1952 na polecenie papieża ustąpić ze stanowiska kierownika kolegium kapłańskiego Santa Maria dell’Anima, ponieważ wyszło na jaw, że utrzymywał przyjacielskie kontakty z byłymi nazistami i wielu z nich nawet pomógł uciec do Ameryki Południowej… 

Postać Piusa XII, która dzięki tak stworzonej sztuce zapisała się w zbiorowej wyobraźni, jest mocno zniekształconym obrazem, nieomal karykaturą. To zimny i świętoszkowaty biurokrata, którego bardziej niż śmierć milionów ludzi obchodzą pakiety akcji Watykanu, osobnik pozbawiony jakichkolwiek cech ludzkich. Dla kontrastu – pozytywny bohater sztuki, jezuita o. Ricardo, który przyszywa sobie do stroju Gwiazdę Dawida i dobrowolnie daje się wywieść do Auschwitz, w kluczowym momencie wypowiada pod adresem papieża takie oto oskarżycielskie słowa:
„Namiestnik Chrystusa, który wie o tym wszystkim, a jednak milczy… taki papież… jest zbrodniarzem!”
Co ciekawe, nie był to nawet szczególnie dobry dramat. Erwin Piscator, zagorzały komunista i wielki mentor Hochhutha, musiał najpierw dokonać radykalnych skrótów, by można było w ogóle wystawić tę sztukę na scenie. W oryginale trwała ona bowiem 8 godzin i zupełnie nie nadawała się do teatru!
(Nawiasem mówiąc, również kolejne „dzieła” Hochhuta uważane są za słabe, choć stanowią doskonałe źródło skandali. Jego „demaskatorski” dramat o Churchillu doprowadził do zakazu publikacji w Anglii i do licznych procesów sądowych. Ostatnia zaś jego sztuka teatralna – Heil Hitler! – okazała się tak marna, że wystawiono ją tylko raz. Natomiast jego lewicowych wielbicieli musiała zaszokować wiadomość o zażyłej przyjaźni „pogromcy potwora w sutannie” ze znanym brytyjskim negacjonistą Holocaustu, Davidem Irvingiem. Hochhut natychmiast wyparł się tej znajomości, twierdząc, jakoby „nic nie wiedział” o poglądach przyjaciela – i nadal beztrosko prowadził nagonkę na Piusa XII.)
Kiedy w 2006 roku okazało się, że za sztuką Hochhutha stała również kampania prowadzona przez sowieckie tajne służby, sam autor nawet nie próbował odpierać tych zarzutów. Zamiast tego w jednym z wywiadów dla tygodnika „Der Spiegiel” ponownie określił papieża Pacellego jako „człowieka złego z natury” a nawet „satanistycznego (sic!) tchórza.”
A jednak temu kiepskiemu dramatopisarzowi udało się w jakiś sposób radykalnie zmienić obraz Piusa XII tak w oczach niemieckiej, jak i światowej opinii publicznej.
Być może kluczem do jego sukcesu w tym przypadku było to, że ten bądź co bądź były członek Hitlerjugend dostarczył doskonałego moralnego alibi wszystkim cichym poplecznikom Hitlera, który mogli odtąd zasłaniać się myślą, że „nawet papież”, podobno najwyższy autorytet moralny na świecie, pozostał bierny – tak, jak oni sami – w obliczu zbrodni nazistów.
Możliwe jednak, że na tym by się skończyło, gdyby w roku 1999 pewien brytyjski dziennikarz, John Cornwell, nie dodał do listy starych zarzutów kilku nowych.
W swojej biografii Piusa XII, która nosi drapieżny tytuł Papież Hitlera (notabene, tytuł ten stał się w ustach niektórych publicystów niemalże synonimem imienia wojennego papieża) ukazał on Pacellego jako zaciekłego antysemitę, który ze zwierzęcego strachu przed komunizmem postawił całkowicie na narodowy socjalizm. Z kolei w roku 2003 Amerykanin Daniel Jonah Goldhagen w swojej książceKościół katolicki a Holocaust triumfalnie ogłosił, że „tradycyjny chrześcijański antysemityzm” był główną, jeśli już nie jedyną, przyczyną ludobójstwa.
Wreszcie w roku 2007 doszło do skandalu, gdy nuncjusz papieski w Izraelu odmówił złożenia wizyty w Yad-vashem, ponieważ obok zdjęcia papieża napisano, że „milczał w obliczu zbrodni, pragnąc zachować neutralność w czasie wojny.” (To ten napis właśnie zmieniono ostatnio pod wpływem nowych, łagodniejszych dla Piusa opinii historyków).
Duża w tym zasługa Jana Pawła II, który w odpowiedzi na falę krytyki wobec planowanej beatyfikacji polecił udostępnić naukowcom archiwa Watykanu. Od tej pory eksperci z całego świata mają praktycznie nieograniczony dostęp do wszystkich akt dotyczących Niemiec z lat 1922-1939. Rzecz jasna, ani Cornwell ani Goldhagen nigdy tych dokumentów nie czytali…
Jednakże przy okazji wyszło na jaw coś jeszcze: obydwaj chętnie dopuszczali się manipulacji i selekcji faktów tam, gdzie chodziło o to, by nimi podeprzeć własne tezy. Dla przykładu, prawie wszystkie „wskazówki”, które miały świadczyć o rzekomym antysemityzmie Pacellego, opierały się na specjalnie spreparowanych przekładach!
Także sześciotomowe Positio (coś w rodzaju szczegółowego życiorysu kandydata na ołtarze wraz z uzasadnieniem:)) Piusa XII było w minionych latach przedmiotem wnikliwych badań najpierw historyków, następnie teologów i – dopiero na końcu – biskupów i kardynałów, zasiadających w watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych.
W dniu 8 maja 2007 roku jednogłośnie uchwalili oni dekret, potwierdzający „heroiczność cnót” tego papieża. Aktualnie na dokumencie brakuje już tylko podpisu Josepha Ratzingera, aby jego poprzednik mógł zostać ogłoszony błogosławionym.
Jednakże Benedykt XVI, być może ze względu na owe niemilknące kontrowersje, wciąż zwleka…
CZYTAJ WIĘCEJ: Michael Hesemann, Pius XII wobec Hitlera, wyd. SALWATOR, Kraków 2010.