Kobieta czy mężczyzna?

No, cóż – już u Homera spotykamy wieszczka Terezjasza, który zrządzeniem bogów „najpierw był kobietą, a potem mężczyzną.”

Współczesna nauka natomiast przypuszcza, że dramat takich osób (transseksualnych) polega na tym, że we wczesnym etapie życia płodowego, kiedy ustala się płeć fizyczna i „płeć mózgu” coś poszło nie tak i w efekcie mamy albo kobietę, uwięzioną w ciele mężczyzny (to zdarza się chyba zdecydowanie częściej), albo mężczyznę, który na zewnątrz jest kobietą.

Od razu zastrzegam, że nie jestem specjalistką, ale myślę, że gama zaburzeń „identyfikacji płciowej” jest bardzo szeroka: można tu chyba zaliczyć zarówno transwestytów (ostatnio zwanych też z angielska „transdreserami”), którzy są na tyle zafascynowani płcią odmienną, że chętnie przebierają się w jej ciuszki (jak się zdaje, w dobie mody unisex częściej dotyczy to mężczyzn niż kobiet), osoby ze schorzeniami na poziomie chromosomów (i tak, na skutek pewnych wydarzeń we wczesnym okresie prenatalnym osoba, posiadająca „męski” zestaw chromosomów XY może zewnętrznie i psychicznie być…kobietą), ludzi o cechach obydwu płci (tych, niestety, szczególnie chętnie wykorzystuje przemysł pornograficzny…), jak i wprost interseksualnych, tzn. nie dających się przypisać ani fizycznie ani mentalnie do którejkolwiek płci.

Nie zawsze jednak różnica pomiędzy płcią „biologiczną” a płcią „przeżywaną” musi rodzić tragedie – znana polska sportsmenka (o której tu już pisałam) Stanisława Walasiewiczówna, biologicznie (chromosomalnie) była mężczyzną, jednak wątpię, by o tym wiedziała – całe życie przeżyła szczęśliwie jako kobieta…

Niekiedy zaś wystarczy zwykła psychoterapia, żeby „pogodzić się” wewnętrznie z własnym ciałem, odczuwanym jako obce.

Mój spowiednik, który bezsprzecznie był człowiekiem mądrym, mawiał, że chociaż oczywiście zdarzają się najróżniejsze sytuacje, to jednak, gdyby przyszedł do niego napakowany „bysior” i powiedział, że czuje się kobietą, NAJPIERW wysłałby go na terapię…

Operacja zmiany płci bowiem jest drastycznym wyjściem (zwykle nieodwracalnym) i przynosi wiele cierpień nie tylko samemu zainteresowanemu.

Kiedyś wstrząsnął mną wywiad z mężem kobiety, która postanowiła zostać mężczyzną. Otóż ten facet płacząc mówił, że chociaż jego żona nie umarła, to jednak on czuje się bardzo samotny, bo mimo wszystko „odeszła.” On nie ma już żony, a jego dzieci zamiast mamy mają „wujka Marka”… A to jednak nie to samo.

I myślę, że jest to kwestia odpowiedzialności takich osób, by NIE WCHODZIĆ W ZWIĄZKI MAŁŻEŃSKIE, dopóki się nie jest pewnym własnej tożsamości…

Nawet Jezus mówił, że są tacy, którzy już z łona matki urodzili się niezdolni do małżeństwa… (Mt 19,12)

Ciekawe też, że nikt nie mówi o cierpieniu tych chłopców, których w latach 60 i 70. ubiegłego wieku z różnych powodów „przerabiano” na dziewczynki, naiwnie wierząc w feministyczną teorię, jakoby płeć była tylko i wyłącznie produktem kultury i wychowania…

Ludzie ci często nie potrafili odnaleźć się w życiu nawet mimo dokonanej operacji „powrotnej.” To są ci, o których Ewangelia mówi, że ludzie ich takimi uczynili…

 

(Czy to jest kobieta, czy mężczyzna? A, Bóg jeden raczy wiedzieć… Zdjęcie pochodzi z wyborów Miss…Transseksualistów :))
 
Postscriptum: Niedawno razem z P. obejrzeliśmy poruszający film „XXY” – o dziewczynie, która urodziła się z cechami obydwu płci. Jej ojciec, który bardzo ją kochał, namawiał ją na „korekcyjną” operację i obiecał, że będzie ją chronił, dopóki nie dokona „wyboru”. Ona jednak zapytała: „A jeśli nie zechcę wybierać? Dlaczego nie mogę pozostać taka, jaka jestem?” No, właśnie – dlaczego?

Do czego służyli MĘŻCZYŹNI?

(Tekst sponsorowany przez P.;))

 

Nie tak dawno media znów odtrąbiły powolne zanikanie rodzaju męskiego – nie tylko w świecie zwierząt, ale także, o zgrozo, wśród ludzi. Chodzi mianowicie o to, że (o ile dobrze zrozumiałam) ów słynny chromosom Y, który, jak wiadomo, odpowiada za męskość naszych panów, coraz bardziej upodabnia się do „żeńskiego” iksa.

 

Inaczej mówiąc, mężczyźni nam „niewieścieją” – i nie wiem, czy należy za to winić owe zmiany biologiczne, czy raczej przemiany kulturowe? A może to jedno wynika jakoś z drugiego?

 

Zawsze uważałam, że mężczyźni są odrobinkę bardziej od kobiet „elastyczni” – to jest dosyć łatwo przechodzą do ról uważanych dawniej za ściśle „damskie” i całkiem nieźle sobie w nich radzą. Sprawdzają się np. jako pielęgniarze, opiekunki do dzieci czy „przedszkolankowie” – i to nawet mimo niesprawiedliwych często oskarżeń o homoseksualizm czy pedofilię.

 

(Jak wiadomo, nie należę do kobiet szczególnie „wyzwolonych”, ale i ja zatrudniałam przez pewien czas swego kolegę w charakterze „gosposia domowego” – i bardzo sobie chwaliłam tę naszą współpracę.)

 

Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste: mężczyzna miał za zadanie upolować obiad, oraz chronić kobiety i dzieci przed ewentualnymi zagrożeniami. I tyle.

 

W naszym skomplikowanym społeczeństwie to jednak już nie wystarcza – potrzebny jest nie tyle mężczyzna – wojownik i myśliwy, co mężczyzna-przyjaciel/pomocnik/powiernik, z tych, co to i pampers mu niestraszny i dłuuuuga rozmowa o uczuciach…;)

 

Taki jest teraz potrzebny, więc taki się pojawił – być może za sprawą Matki Natury (te zmieniające się chromosomy!), ale osobiście nie bałabym się o przyszłość rodzaju męskiego.

 

Czytałam gdzieś, że mogą istnieć organizmy, u których występują równocześnie dwa typy samców – z chromosomami XY lub XX, przy czym te drugie nie zatraciłyby wcale swoich cech męskich, ponieważ zostałyby one zakodowane w innym miejscu genomu. Nie widzę powodu, dla którego nie mogłoby tak być także w przypadku Homo sapiens.

 

Warto też zauważyć, że istnieje wcale niemała grupa ludzi z chromosomami XY (a zatem „chromosomalnych mężczyzn”), którzy mimo to są…kobietami i niekiedy nawet nie zdają sobie sprawy ze swojej biologicznej odmienności. Do takich osób należała m.in. nasza znakomita lekkoatletka, Stanisława Walasiewiczówna (1911-1980), która żyła i umarła jako kobieta.

 

Bo u człowieka kwestia płci nie jest jedynie prostym następstwem właściwej sekwencji genów.

 

Są także gatunki ryb, u których, jeśli zabraknie samców, maskulinizują się niektóre samice. Tak więc natura jest „mądra” i zawsze jakoś tam sobie poradzi…

 

Co zresztą wcale nie zmienia faktu, że w dzisiejszych czasach – żeby  sparafrazować  znaną reklamę – TRUDNO BYĆ MĘŻCZYZNĄ!

 

Panowie są zewsząd bombardowani sprzecznymi oczekiwaniami (z jednej strony, na przykład, wymaga się od nich ponoszenia odpowiedzialności, a z drugiej – doradza im się, aby się zbytnio nie wtrącali w „babskie sprawy” – takie, jak choćby aborcja, nawet jeśli miałoby to dotyczyć ich własnego dziecka – bo to przecież nie jest „ich interes”…).

 

Ja sama jestem zdania, że prawdziwy mężczyzna powinien być jak LEW i jak BARANEK jednocześnie. 🙂 To oczywiście bardzo trudne, ale możliwe. Jezus był właśnie takim mężczyzną.

 

Każdy mężczyzna symbolizuje „Boga, który zbawia” – a zatem ruch i działanie (za to kobieta, jak tu już kiedyś pisałam, jest obrazem Boga, który jest Miłością:)) – ale w związku z tym od początku świata zagrażają Wam, drodzy panowie, dwie przeciwstawne pokusy: WŁADZY („już ja ci, babo,pokażę, kto tu rządzi!”) albo WYCOFANIA SIĘ (Pewien znany warszawski kaznodzieja kiedyś ubolewał nad tym, że tak wiele kobiet jest w rzeczywistości samotnych, mimo że ich mężowie wcale fizycznie od nich nie odeszli – a przecież ślubowali, że NIGDY ich nie opuszczą!).

 

I tak jest źle, i tak niedobrze. Wiecie, kto był pierwszym „pantoflarzem”? Biblijny Adam! 🙂 Kiedy zobaczył węża rozmawiającego z Ewą w ogrodzie, totalnie NIC nie zrobił. A przecież”był tam razem z nią.” Powinien był zatem coś powiedzieć, jakoś zareagować… a on tylko „wziął i zjadł” to, co mu podała!

 

Niestety, kobiety same wychowują mężczyzn (swoich synów) tak, żeby zawsze podporządkowywali się ich woli- a potem narzekają, że „prawdziwych facetów” dzisiaj już nie ma. U chłopaka z kolei taka nadopiekuńczość ze strony matki, żony czy partnerki może zrodzić także zachowania agresywne („no, to ja ci, głupia, pokażę, kto tu jest PRAWDZIWYM MĘŻCZYZNĄ!”) – i wtedy już naprawdę zaczyna się robić nieciekawie…

Kościół żeńskokatolicki?

Wielu ludzi, zwłaszcza kobiet, być może pod wpływem modnych publikacji, podkreślających ten aspekt (takich, jak np. Kod Leonarda da Vinci), zaczyna się dziś głośno domagać „wprowadzenia w chrześcijaństwie równorzędnego (sic!) elementu kobiecego.”

Nie jestem teologiem, ale wydaje mi się, że takie żądanie świadczy o totalnym niezrozumieniu samej istoty chrześcijaństwa.

Nie jest nią bowiem – jak np. w taoizmie – jakaś kosmiczna równowaga pomiędzy „męskim” a „żeńskim”, yin i yang, ale „prosty” fakt, że Bóg z miłości do nas stał się człowiekiem (zresztą w łonie KOBIETY:)), umarł i zmartwychwstał. Koniec, kropka.

Istnieją wprawdzie pewne odosobnione grupy, które oddają cześć nie Chrystusowi, lecz (tej) „Chryście” – ale uważam to za poważne odstępstwo nie tylko od doktryny, ale i od prawdy historycznej.

Nie bardzo też rozumiem, jakby ten „nowy, żeński element” miał wyglądać? Czy miałaby to być jakaś Bogini-Matka, Gaja, coś takiego? No, dobrze – tylko że wtedy nie byłoby to już chrześcijaństwo, tylko politeizm czystej wody. 🙂

Jest prawdą, że zbyt często – pod wpływem ówczesnej kultury – wyobrażano sobie Boga o wyraźnie męskim obliczu. Takie cechy jak siła, moc, potęga kojarzono jednoznacznie z mężczyzną. „To męska ręka wywiodła nas z Egiptu.” – celnie stwierdził pewien uczony rabin, z którego książki korzystałam, pisząc moją pracę o pozycji kobiet w dawnym Izraelu.

Jest prawdą, że to kobiety stanowią większość, zapełniającą nasze kościoły – i że na ogół, niestety, jest to większość…milcząca.

I nawet ceniony przeze mnie ks. Gilbert nie ustrzegł się pewnego mizoginizmu, pisząc, że zakonnice, te „święte kobiety” są tylko (i pragną pozostać!) „wiecznymi służebnicami Kościoła mężczyzn.”

Ostatecznie, czyż nie jesteśmy WSZYSCY sługami i służebnicami BOGA? I czy sam Jezus – drodzy panowie! – nie przyszedł po to, aby służyć, a nie, aby Mu służono?

A jednak BÓG NIE JEST ANI KOBIETĄ, ANI MĘŻCZYZNĄ. Nie jest także – co warto sobie uświadomić – „Bogiem mężczyzn” ani „Bogiem kobiet.” Jest raczej, by tak rzec, Bogiem całej ludzkości, a nawet – całego Wszechświata. I naprawdę „nie ma względu na osoby” (a tym bardziej na ich płeć!:)).

W ślad za moim „mistrzem”, znakomitym angielskim historykiem Paulem Johnsonem (którego książkę „W poszukiwaniu Boga” szczerze polecam wszystkim wierzącym i „niedowiarkom”;)), mogę więc powtórzyć, że kobiety śmiało mogą zwracać się do Boga per „Ona”, jeśli im to w czymś pomoże. Tego typu określenia „płciowe” nie mają w stosunku do Niego większego znaczenia.

Można by nawet powiedzieć, że Boska natura musi jakoś zawierać w sobie cechy obydwu płci, skoro dopiero kobieta i mężczyzna RAZEM tworzą pełen „Boży obraz i podobieństwo.”

Takie przymioty, jak miłość, cierpliwość czy łagodność intuicyjnie kojarzymy z kobiecością, a przecież w Biblii wcale niemało jest takich fragmentów jak ten:

A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima,
 na swe ramiona ich brałem;
oni zaś nie rozumieli, że troszczyłem się o nich.(…)
Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę
 schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go.”
(Oz 11,3.4b)

A kto, jeśli nie matka, najczęściej uczy chodzić małe dzieci? Kto je nosi na rękach? Kto karmi piersią niemowlęta? 🙂 Jako ciekawostkę warto jeszcze dodać, że hebrajskie słowo oznaczające „miłosierdzie” wywodzi się z tego samego rdzenia, co i…łono matki.

I nawet papież Jan Paweł II, tradycyjnie uważany za „konserwatystę” w tych sprawach, kiedyś powiedział: „Bóg jest naszym Ojcem. Powiem więcej – jest nam Matką!”

Zamiast więc domagać się wprowadzenia, niejako z zewnątrz, dodatkowego pierwiastka żeńskiego, należałoby może zastanowić się, w jaki sposób – mądrze i bez przegięć – dowartościować ten, który, choć podskórnie, istniał w tradycji judeochrześcijańskiej od zawsze. Nie na darmo przecież podczas ubiegłorocznej rzymskiej Drogi Krzyżowej modlono się między innymi o to, by nastała „era kobiet.”

I chociaż w tym miejscu wypadałoby powiedzieć już tylko „AMEN!” (co, jak wiadomo, oznacza: „niech tak się stanie!”), to jednak chciałabym jeszcze zwrócić Waszą uwagę na słynny obraz Rembrandta „Powrót syna marnotrawnego.” Czy zauważyliście, że ręce, którymi ojciec obejmuje powracającego, nie są jednakowe? Można nawet odnieść wrażenie, że jedna jest męska, a druga…kobieca.

Czyż nie jest to świetna ilustracja do felietonu o Bogu – Ojcu, który kocha nas tak, jak Matka? 🙂

 

Por. też: „KOBIETY – ostatnia szansa Kościoła?”