No, proszę, ciągle staram się bronić przed zarzutem ze strony niewierzących, że Kościół naucza, że seks jest moralnie dozwolony tylko w tym celu, aby mieć dzieci – a tu się okazuje, że być może całe życie się MYLIŁAM skoro sam Jan Paweł II w „Miłości i odpowiedzialności” sugeruje, że konieczne jest „oczyszczenie” aktu małżeńskiego z jakiejkolwiek „pożądliwości”, która sama w sobie ZAWSZE ma być „egoistyczna” i prowadzić do „uprzedmiotowienia” drugiej osoby.
Zresztą wystarczy poczytać sobie Ojców Kościoła. Większość z nich, za św. Augustynem, uważała, że mąż, który pożąda własnej żony, grzeszy. Św. Tomasz z Akwinu sądził nawet, że wówczas „postępuje z nią jak z prostytutką.”
Powinien zatem z nią współżyć bez żadnych emocji, pragnąc JEDYNIE spłodzić dziecko. Jeden z katolickich zresztą autorów stwierdził, że w takim ujęciu „czyste” pożycie ludzi niewiele się różni od spółkowania zwierząt…
Bezsprzecznie wielkim osiągnięciem Soboru Watykańskiego II jest także i to, że dowartościował PRZYJEMNOŚĆ seksualną w małżeństwie jako dar Boga (na równi z potomstwem). Małżeński seks ma nie tylko służyć prokreacji, ale także wzmacniać więź między mężem i żoną (i dlatego NIE JEST grzechem współżycie w okresach niepłodnych, choć wiadomo, że wtedy dziecka nie będzie – stwierdził to już Pius XII – i to, co ciekawe, po wizycie w szpitalu położniczym, gdzie zobaczył kobiety wyniszczone przez zbyt częste porody).
W wiekach średnich uważano, że kobieta jest „z natury” bardziej od mężczyzny „nieopanowana” seksualnie, że bardziej pragnie przyjemności, której nie należy odmawiać stworzeniu tak „słabemu.” Byli jednak i tacy biskupi (jak żyjący w VI w. Cezary z Arles), którzy zalecali współżycie w małżeństwie tylko raz w roku – podobnie jak corocznie zasiewa się ziemię – tylko po to, by kobieta mogła zajść w ciążę.
Grzechem było – naturalnie! – współżycie z żoną gdy już była brzemienna lub (nie daj Boże!) podczas miesiączki (dzieci wówczas spłodzone miały być nawet „opętane” a co najmniej…rude:)). A także: w niedziele, soboty, piątki, w święta kościelne i w przeddzień tych świąt, w Adwencie i w Wielkim Poście. Pewien uczony obliczył, że po odjęciu wszystkich „zakazanych” dni małżonkom pozostawało na współżycie tylko 29 dni w roku! Sądząc z ówczesnego przyrostu naturalnego, mało kto przestrzegał tych kościelnych nakazów…
Z drugiej jednak strony, wierzono, że kobieta, która „w małżeńskim łożu” doświadcza rozkoszy, urodzi piękne dziecko. Ciekawy paradoks, prawda? 🙂
A co do tej nieszczęsnej”pożądliwości” to nasuwa mi się spontanicznie myśl, że przykazanie zabrania pożądać „żony swego bliźniego”. O WŁASNEJ nic nie wspomina. 🙂
Wynikałby z tego trywialny w swej prostocie wniosek, że mąż może – a nawet powinien! – pożądać swojej żony – i vice versa. Można by powiedzieć, że pożądanie to pewna naturalna „siła” w człowieku, która, jak wierzę, w planie Bożym ma za zadanie „skłonić” czy też „przywiązać”człowieka do jakiegoś dobra, np. do drugiej osoby.
Pożądanie samo w sobie jest, moim zdaniem, neutralne moralnie – tak, jak wszystkie inne uczucia. Właściwy lub nie może być tylko PRZEDMIOT tego pożądania (tak więc pedofile z pewnością grzeszą, „pożądając” dzieci…).
Przecież nawet wielcy święci piszą czasem o „pożądaniu świętości”, nieprawdaż?:)).