Niedawno na jednym z blogów – być może sponsorowanym przez Europejską Partię Piratów 😉 – znalazłam sugestię, że sam Pan Jezus być może popierał ten „szlachetny” proceder, bo przecież rozmnożył chleb (i to, jeśli wierzyć Ewangeliom, co najmniej dwa razy…).
Hmmm, dosyć to nieszablonowe podejście do sprawy… 😉
Niemniej warto od razu sobie powiedzieć, że Chrystus łamiąc ten chleb raczej niczyich „praw autorskich” nie złamał, bo rozmnożył („skopiował”) jedynie materiał dostarczony Mu przez prawowitego właściciela i nie zrobił tego dla zysku, a tylko z racji wyższej życiowej konieczności – ludzie, zgromadzeni wokół Niego tego dnia I TAK BY JUŻ RACZEJ NIE KUPILI SOBIE CHLEBA (bo, jak mówi Pismo „miejsce to było puste, a i pora już spóźniona”– Mt 14,15) – tak więc Jezus swoim działaniem na pewno „nie zabierał chleba” piekarzom – czego nie można powiedzieć o współczesnych „piratach” , którzy z pewnością odbierają dochody autorom i kompozytorom. 🙂
Inna sprawa, że nasze pojęcie „praw autorskich” to w ogóle bardzo świeży wynalazek. Jeszcze w czasach św. Izydora z Sewilli <560-636> (notabene, jest to patron Internetu:)), całość ludzkiej wiedzy była wspólną własnością i jeśli np. mnich przepisujący książkę wiedział coś jeszcze na dany temat, to bez żenady dopisywał to od siebie – i nikt nie widział w tym nic nagannego.
Pierwsze rozstrzygnięcie dotyczące tego, co dziś określamy, jako „prawa autorskie” pochodzi bodajże z VI w. n.e. i dotyczy właśnie „nielegalnego” wykonania kopii książki (bez wiedzy prawowitego właściciela pierwotnego rękopisu). Książę, poproszony o rozstrzygnięcie w tej nietypowej sprawie, orzekł, że „wykradziony” tekst powinien należeć do właściciela pierwowzoru – podobnie jak cielę należy do właściciela krowy.:)
Jednak jeszcze przez całe średniowiecze przesadne podkreślanie własnego autorstwa dzieła uchodziło za przejaw pychy – i chyba pierwszym, który to robił na wielką skalę, był dopiero Michał Anioł Buonarroti (1475 -1564).
I tak sobie myślę, że dzisiaj, w dobie globalnej Sieci i „swobodnego przepływu informacji” w naszym rozumieniu „własności intelektualnej” będziemy z powrotem zmierzać w kierunku tego wzorca… Ale może nie?
Ja, na przykład, bardzo nie lubię natrafiać na własne teksty, „skopiowane żywcem” na innych blogach – nie wiem, czemu, ale jednak czuję się z czegoś „okradziona.” Czy słusznie?