„Asystentka seksualna” – czyli kto?

„Zaspokajają potrzeby seksualne niepełnosprawnych, biorą 100 euro za godzinę, ale nie są prostytutkami.” – krzyczał niedawno Onet na pierwszej stronie.

Nawiasem mówiąc, dziwi mnie trochę ostatnie nagromadzenie na portalu artykułów o tematyce seksualnej – i to nie, jak dawniej, w godzinach wieczornych, ale po prostu przez cały dzień, kiedy z Onetu korzystają również dzieci.

A dlaczego o tym wspominam? Bo mam jeszcze żywo w pamięci oburzoną reakcję pewnej mamy na zamieszczenie na Onecie mojego wywiadu dla pani redaktor Przygody, w którym opowiadałam o swojej miłości do P. i w którym, dalibóg, nie było niczego nieprzyzwoitego.

„Moja córka ma 10 lat – pisała mi tamta pani – i jak ja mam jej wytłumaczyć to, co pani opowiada? Powinna się pani wstydzić!”

Mam nadzieję, że rzeczonej mamie łatwiej teraz przychodzi tłumaczyć córce, co to są „seksualne wielokąty” (bo i taki temat niedawno „wisiał” przez cały długi dzień) – albo tytułowa „asysta seksualna.”

Co do tej ostatniej, jak zwykle, mam mieszane uczucia.

Przede wszystkim – jeśli ktoś świadczy usługi o charakterze seksualnym i pobiera za to opłaty, to chyba jednak zasadne wydaje się nazwanie takiej osoby „prostytutką” – niezależnie od niewątpliwie chwalebnych intencji „ulżenia bliźniemu w cierpieniu.”

No, bo jak inaczej zdefiniować „prawdziwą prostytucję”? „Robię to tylko ze zdrowymi, pięknymi i bogatymi klientami”? „Robię to, choć nie muszę”? „Robię to, bo lubię”?

A jako osobę niepełnosprawną niepokoi mnie także zawarta w tym „fachu” nadmierna „medykalizacja” seksu – który jest tu traktowany po prostu jako kolejny zabieg terapeutyczny czy pielęgnacyjny. Jak karmienie chorego czy zmiana pieluchy…

Tymczasem wydaje mi się, że U LUDZI (także niepełnosprawnych!) życie intymne to coś znacznie, znacznie więcej… (Choć nie ukrywam, że może być także świetnąREHABILITACJĄ…:)) I co taki „profesjonalista” zrobi, jeśli „pacjent” się jednak w nim (w niej) zakocha?

Ja sama czułabym się poniżona, gdyby ktoś mnie dotykał tylko dlatego, że mu za to płacą – nie jestem chyba aż taka szpetna…

Mimo, że i mojego Męża ścigają czasem – bywa! – zdziwione spojrzenia, kiedy idziemy razem ulicą. „Wiadomo” przecież, że taką osobą, jak ja można się co najwyżej OPIEKOWAĆ (najlepiej za pieniądze!) – ale kochać się w niej? O, nie, to już zakrawa na dewiację! ;)

W samej idei „seksu na receptę” (którą już wprowadziły niektóre kraje, jak np. Holandia) zawiera się zresztą pewne protekcjonalne w stosunku do osób niepełnosprawnych założenie: „Seks jest czymś, co należy się każdemu, a więc i wam, biedaczki – państwo zatem go wam zapewni! Jak pampersy. Miejcie i wy z życia trochę przyjemności!”

Z twierdzeniem tym można by polemizować na różnych poziomach – mnie już sama wizja życia intymnego obywateli, które jest jakoś „regulowane przez państwo” wydaje się dosyć przygnębiająca – tym niemniej podejrzane jest już samo sformułowanie: „Każdy człowiek ma PRAWO do seksu.”

Internauci tutaj wyjątkowo rozsądnie pytali, czy w związku z tym „państwo” powinno refundować usługi seksualne także tym, którzy nie są niepełnosprawni, ale z innych przyczyn nie mogą znaleźć partnera czy partnerki. A ja zapytam jeszcze przewrotniej: KAŻDY człowiek ma prawo do seksu? Naprawdę? Pedofil, zoofil czy gwałciciel także?:)

Trudno w to uwierzyć, ale z podobnego założenia wyszła pewna pani adwokat bodajże w Wielkiej Brytanii (czytałam o tym jakiś czas temu także na Onecie), która domagała się wypuszczenia na wolność swego klienta, skazanego za przestępstwa seksualne, argumentując, że „brak stosunków jest dla niego zbyt dużym stresem.” (Sic!)

Co do mnie, jestem przekonana, że seks jest ludzkim PRAGNIENIEM (nie przeczę, że niekiedy bardzo, bardzo silnym!), ale nie POTRZEBĄ, a już na pewno nie powszechnym „prawem.” Innymi słowy, da się bez tego żyć.

Ale proszę znów nie pomyśleć, że bagatelizuję problem. Nie. Wiem, że jest bardzo wielu ludzi, nie tylko niepełnosprawnych, ale także np. starszych, którym nie dane było poznać (w ogóle, albo od bardzo, bardzo dawna) ciepła ludzkiego dotyku.

A bez fizycznej bliskości, przytulenia – umieramy. Wszyscy – dzieci (które zapadają z braku miłości na chorobę sierocą, czytałam także o przypadkach śmierci z tego powodu – np. podczas wojny w byłej Jugosławii) i dorośli. Istnieją badania pokazujące, że osoby starsze (po 70. roku życia) są dotykane przez innych ludzi wielokrotnie rzadziej, niż małe dzieci. I kto wie, może i w tym należy szukać przyczyn zgonów staruszków w rozmaitych „domach opieki”?

Kiedyś czytałam przejmujące opowiadanie (zawarte w tomie „Portrety na porcelanie” Zofii Mossakowskiej) o pewnej starszej pani, którą „kochająca rodzinka” umieściła w „domu słonecznej starości” – po czym kilka lat nie interesowała się jej losem.

A wiekowa dama natrafiła któregoś dnia w gazecie na ogłoszenie młodzieńca, trudniącego się masażem erotycznym i postanowiła skorzystać z jego usług, z czasem się z nim zaprzyjaźniając. Nie wiedzieć jakim cudem o tym „gorszącym zachowaniu” babci zwiedziała się kochająca rodzinka – i dalejże, huzia na Józia!

Muszę przyznać, że całym sercem kibicowałam wówczas starszej pani…:)

A mój znajomy, (były ksiądz) Tomasz Jaeschke, opisał w swojej książce nierozwiązywalny dylemat pewnej matki sparaliżowanego nastolatka, która, chcąc mu „ulżyć” w normalnym w tym wieku napięciu seksualnym, od czasu do czasu… masturbowała syna (na jego wyraźną prośbę!).

Była to pobożna kobieta, bardzo wrażliwa – pisał Tomasz – Miała potworne wyrzuty sumienia i bardzo źle się z tym czuła. A jednocześnie nie mogła obiecać, że „już nigdy!”, na pewno, tego nie zrobi… I co ja jej miałem poradzić jako spowiednik?

A na drugim biegunie – w pewnym sensie – są ci wszyscy rodzice dzieci niepełnosprawnych (przede wszystkim, choć nie tylko, intelektualnie), którzy modlą się w głębi duszy o to, aby ich dzieci nigdy nie dorosły.

Kiedyś gdzieś nawet przeczytałam o parze, która zamierzała zwrócić się do sądu o zezwolenie na szereg – de facto, okaleczających – operacji, które miałyby doprowadzić do tego, że ich głęboko upośledzona córeczka nigdy nie dojrzeje płciowo ani nie urośnie – i będzie się zawsze mieścić do swego niemowlęcego wózeczka…

Wiem, wiem, że to brzmi przerażająco (i muszę się przyznać, że mam nadzieję, że żaden sąd nigdy nie wyda na coś podobnego zgody) – oni jednak argumentowali, że mogłoby to uchronić ją przed molestowaniem seksualnym, a przede wszystkim ułatwić opiekę nad nią w przyszłości, kiedy ich już zabraknie.

Oczywiście, to z pewnością przykład skrajny, tym niemniej jestem w stanie wyobrazić sobie (i zrozumieć!) przerażenie niektórych rodziców na wieść o dojrzewaniu ich dzieci.

Wiadomo, że łatwiej – a pewnie i przyjemniej – opiekować się niepełnosprawnym dzieckiem, niż poważnie niepełnosprawną dorosłą KOBIETĄ, która może, na przykład, miesiączkować…

Jak z tego wszystkiego wynika, sprawa „seksualności osób niepełnosprawnych” to problem wielce złożony – i bardzo wątpię, by dało się go rozwiązać przepisując po prostu „seks na receptę.”

Kilka słów o uboju rytualnym.

Pragnę zacząć od tego, że będąc chrześcijanką, katoliczką, NIE WIERZĘ, by do oddawania czci Bogu konieczne było zabijanie zwierząt. Szanuję jednak fakt, iż są ludzie, którzy w to wierzą.

Myślę także, że należy uczynić wszystko, co możliwe, aby cierpienie zwierząt, towarzyszące wypełnianiu tego, co LUDZIE uważają za swój „obowiązek religijny”, jak najbardziej zminimalizować (podobnie, jak stało się to już w wielu przypadkach z obrzezaniem, którego dokonuje się coraz częściej w warunkach szpitalnych, a przynajmniej ze znieczuleniem).

Mamy tu jednak do czynienia z konfliktem dwóch wartości – w tym przypadku tzw. „praw zwierząt” (pozostanę przy tym określeniu, ponieważ intuicyjnie wyczuwam, że i zwierzęta  mają pewną własną „godność przyrodzoną” – wynikającą dla mnie z faktu, że i one były „zamierzone przez Boga”, tak samo, jak my; mimo że niektórzy filozofowie postulują, by mówić raczej o „obowiązkach ludzi wobec zwierząt”) – i prawem człowieka do życia w zgodzie z własnym światopoglądem.

Często tego typu konflikt różnych wartości bywa, jak sądzę, bardzo trudny do rozwikłania (a czasami może wręcz nierozwiązywalny?).

Jak wtedy, gdy – wyobraźmy sobie taką hipotetyczną sytuację! – ktoś wierzyłby, że do osiągnięcia wiecznego szczęścia, zdrowia i wszelkiej pomyślności konieczne jest okaleczanie, zabijanie czy wręcz zjadanie innych ludzi. I jeśli działoby się to za zgodą tych „innych” – powinniśmy to uznać, czy też nie?

Albo przykłady mniej już abstrakcyjne – obrzezanie żydowskich niemowląt, którego to próbują zakazywać niektóre niemieckie sądy, powołując się na przepis o „nietykalności cielesnej.” I to mimo tego, że w przypadku małych dzieci zabieg ten jest ZDECYDOWANIE mniej bolesny, niż gdy chodzi o dorosłych, i że niekiedy wykonuje się go także z przyczyn czysto medycznych (np. w przypadku stulejki). Czekam zatem, kiedy na podstawie tego samego przepisu sądy (które, oczywiście, „wiedzą lepiej” od rodziców, co jest dobre dla ich dzieci) zaczną zakazywać przekłuwania uszu dziewczynkom – co nie ma tak głębokiego uzasadnienia, jak obrzezanie – albo operacji plastycznych u dzieci pierwszokomunijnych (robi się je często po to, „żeby chłopcu uszy nie odstawały.”).

Sęk jednak w tym, że OBRZEZANIE, podobnie jak specjalne przepisy żywieniowe (zwane w judaizmie koszer, a w islamie halal), należy do samej istoty tożsamości religijnej tych ludzi.

Innymi słowy, NIE WIEM, czy da się być „dobrym Żydem” czy „dobrym muzułmaninem” BEZ tych kluczowych elementów.

(Tutaj zastrzegam, że podobny problem nie dotyczy praktykowanego w niektórych krajach afrykańskich tzw. „obrzezania dziewczynek”, które jest po prostu brutalnym i niepotrzebnym okaleczeniem, bez żadnego umocowania w jakiejkolwiek religii – i powinno być w Europie ścigane jako pospolite przestępstwo – jak w przypadku tego imigranta, który „obrzezał” swoją 2-letnią córeczkę kuchennym nożem…)

Sądzę, że przedstawiciele tych wspólnot powinni najpierw sami rozstrzygnąć ten dylemat, bez prawnego nacisku z naszej strony.

Trochę podobnie, jak wtedy, gdy po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej przez Tytusa rabini doszli do przekonania, że MOŻNA być Żydem i bez świątyni i bez krwawych ofiar.

Jestem przekonana, że z czasem również współcześni wyznawcy islamu i judaizmu dojdą do wniosku, że tradycyjne metody uboju nie są konieczne, aby zadośćuczynić religijnym nakazom – choć chciałabym też zauważyć, że w czasach, gdy te zasady powstawały, ubój taki stanowił (nawet jeśli dziś trudno nam w to uwierzyć) właśnie pewien POSTĘP w humanitarnym traktowaniu zwierząt.

Pozwólmy (i pomóżmy) jednak im samym o tym zdecydować – wszelkie próby regulowania tego najpierw „z zewnątrz” uważam, mimo wszystko, za naruszenie prawa do wolności religijnej.

Wprowadzenie teraz całkowitego zakazu uboju rytualnego skazałoby część obywateli Polski na niemożność praktykowania swojej wiary lub (w najlepszym razie) na rezygnację z jedzenia mięsa.

Oczywiście, odkąd Polska stała się eksporterem „czystej” rytualnie żywności, rzecz cała stała się również wielkim i dochodowym biznesem – i to mnie w całej sprawie najbardziej mierzi. Wiadomo przecież, że przedsiębiorcy będą tu bronić przede wszystkim swoich zysków – bez oglądania się na kwestie religijne czy etyczne. Dawniej, kiedy polscy Żydzi i muzułmanie produkowali mięso głównie na swoje potrzeby, ten problem właściwie nie istniał.

Tutaj zresztą spotkałam się z zaskakującą reakcją pewnego biznesmena, który w rozmowie ze mną stwierdził, że za całe to zamieszanie wokół uboju rytualnego odpowiada nie kto inny, jak tylko Kościół katolicki, rzekomo zazdrosny o płynące z tego profity… No, tak. Powinnam już przywyknąć do tego, że za całe zło świata odpowiadają katolicy…

Jeszcze inna kwestia dotyczy tego, że – jak pokazują choćby tylko ostatnie doniesienia medialne o faszerowaniu zwierząt niedozwolonymi środkami – również wiele naszych „cywilizowanych” praktyk dotyczących chowu przemysłowego jest niesłychanie okrutnych. (Miałam kiedyś chłopaka, który pracował w zwykłej, zupełnie „niekoszernej” rzeźni – i twierdził, że wszyscy pracownicy musieli co pewien czas przechodzić badania psychiatryczne, bo ludzka psychika tego nie wytrzymuje.)

Pominę już fakt, że trochę trudno mi pojąć, jak osoby, które są przyzwalająco nastawione nawet do „późnych aborcji” (jak Wanda Nowicka; choć nawet Ewa Wanat z radia TOK FM , którą raczej trudno posądzać o „konserwatywne” poglądy, roztropnie stwierdziła, że oczywistą granicą dopuszczalności przerywania ciąży powinna być zdolność odczuwania bólu, co zaczyna się u płodu na pewno nie później, niż w 12 tygodniu ciąży), mogą być jednocześnie tak bardzo przeciw ubojowi rytualnemu.

Musi się to chyba wiązać z jakąś niechęcią do przejawów życia religijnego w ogóle – no, chyba, żeby uznać, że ta biedna krówka to ZAWSZE coś więcej, o wiele więcej, niż jakiś tam „durny płód”, nawet w 24. czy 35. tygodniu życia…

Taki płód to bardzo wygodna zabawka – można mu wyrwać nóżki i urwać głowę (ja czegoś takiego nie zrobiłabym nawet z MUCHĄ!) – a nawet nie piśnie, durny kalafior…

Podobnie zresztą nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ktoś może mienić się „obrońcą życia” i jednocześnie nie mieć absolutnie nic przeciwko karze śmierci, maltretowaniu zwierząt, corridzie czy rekreacyjnemu polowaniu…

To już jednak jest temat na zupełnie inną rozmowę. Zawszę tę samą.

Co naprawdę myślę o… „ZWIĄZKACH PARTNERSKICH.”

Nie da się ukryć, że ta sprawa wzbudza ostatnio wśród moich rodaków gwałtowne emocje, a niekiedy, jak to widzieliśmy u niektórych „przedstawicieli Narodu”, niesmaczny rechot.

Tak więc jedni wykrzykują (uciekając się do pewnego rodzaju szantażu emocjonalnego), że „każdemu wolno kochać!” – drudzy zaś, że to „grzech i obraza Boska” – czyli że po prostu ruja, poróbstwo, i nic więcej.

Wydaje mi się, że obydwa te rodzaje argumentacji są z gruntu fałszywe.

Przede wszystkim, warto sobie uświadomić, że nikt tu nikomu „kochać” nie zabrania.  Debata w ogóle nie powinna toczyć się wokół tego, komu „wolno” kochać, a komu nie. To zupełnie nie o to chodzi! Zresztą z tego, co wiem, różnego typu związki „niemałżeńskie” NIE SĄ w Polsce nielegalne (nie są przestępstwem) – tak więc również „legalizacja” nie jest tu zupełnie adekwatnym słowem. Można za to mówić, tak jak to się zresztą ostatnio robi, np. o legalizacji posiadania miękkich narkotyków.

Nawiasem mówiąc, bigamia czy kazirodztwo wciąż są w Polsce zakazane – skoro więc KAŻDY obywatel ma (jak się teraz twierdzi) pełną swobodę w kształtowaniu swego życia prywatnego i rodzinnego, to czy ktoś już zaczął walczyć z tą straszliwą formą dyskryminacji? (Jeśli zaś komuś z Państwa się wydaje, że to zupełna abstrakcja, to informuję, że np. Niemcy i Szwedzi już wszczęli o tym dyskusję.) Osobiście byłabym ostrożna z używaniem w tak delikatnych kwestiach słów typu „każdy” i „wszyscy” – które to są wyraźnie nadużywane.

Dalej, wypadałoby zapytać, DLACZEGO właściwie większość państw preferuje małżeństwa (w różnych zresztą kształtach), wyraźnie wyróżniając ten typ związku spośród wszystkich innych typów miłosnych relacji, znanych ludzkości. Myślę, że powód jest banalnie prosty: w związkach małżeńskich rodzi się statystycznie więcej dzieci, niż poza nimi. Badania socjologiczne wskazują, że na całym świecie ludzie wstępujący w „związki sformalizowane” na ogół chętniej podejmują decyzję o posiadaniu potomstwa i mają więcej dzieci, niż inni. Małżeństwo po prostu zdaje się sprzyjać dzietności (i to, rzecz dziwna, nawet tam, gdzie istnieją już inne formy „związków zalegalizowanych.”)  I nic tu nie zmieni oczywisty fakt, że dzieci rodzą się coraz częściej także w „wolnych związkach” (w Polsce jest to ok. 20, a gdzie indziej już nawet 30 czy 40%).

I wydaje mi się, że jeśli w ogóle mamy zastanawiać się nad nadaniem pewnych  praw nieślubnym parom, to właśnie przede wszystkim ze względu na dobro DZIECI żyjących w takich rodzinach. A o tym właśnie mówi się zadziwiająco mało, szermując za to bez końca prawem osób dorosłych do szczęścia (które przecież nie jest zagrożone!).

Z drugiej strony, wiele osób heteroseksualnych żyjących ze sobą, jak to dawniej  mówiono, „na kartę rowerową”, uzasadnia swoją decyzję o życiu „bez papierka” tym, że nie życzy sobie, by „Państwo” (czy Kościół) wtrącało się w ich najbardziej intymne sprawy. To akurat rozumiem i szanuję. Jednakże wypadałoby zachować w tej postawie konsekwencję. Jeśli ktoś – z mniej lub bardziej słusznych powodów – świadomie odmawia przyjęcia na siebie pewnych zobowiązań ustanowionych przez „Państwo” , to niby za co miałyby mu przysługiwać od tego samego „Państwa” określone przywileje? Za odwagę?:) Wydaje mi się, że ludzkość powoli zapomina, że w ślad za „prawami” nieuchronnie powinny podążać także OBOWIĄZKI. A „zalegalizowany związek partnerski” dla osób różnej płci już istnieje i nazywa się MAŁŻEŃSTWO. No, cóż, moi państwo – albo rybki, albo akwarium!:)

Sądzę też, że większość spraw, które – zwłaszcza w odniesieniu do par homoseksualnych – rzeczywiście pilnie takiej regulacji wymagają, dałoby się rozwiązać albo na gruncie już istniejącego prawa, albo z niewielką tylko tego prawa modyfikacją, bez konieczności wprowadzania trzeciego (obok małżeństwa i stanu wolnego) stanu cywilnego – i bez fundamentalnej zmiany (de facto) sensu pojęcia „małżeństwo.”

Przykład: do uzyskania informacji medycznej o partnerze powinno zupełnie wystarczyć złożenie odpowiedniej deklaracji. Kiedy urodziłam Antka, jego tata nie był jeszcze formalnie moim mężem, a jednak nikt mu dostępu do informacji nie odmawiał. Ewentualnie można w odnośnych przepisach – jeśli takowe istnieją –  zmienić słowa „członek rodziny” na „wcześniej wskazana bliska osoba.” I po krzyku.

Przyznam też szczerze, że nie bardzo rozumiem, czemu dwie osoby nie będące małżeństwem nie miałyby np. dostać kredytu, naturalnie, jeśli zobowiążą się na piśmie, że będą go solidarnie spłacać. Jeśli banki zasłaniają się w tym wypadku rzekomo „większą pewnością” związku małżeńskiego, to to już niestety od jakiegoś czasu nie jest prawda.

Podobnie w prawie podatkowym (choć wiem, że taki pomysł nie spodobałby się  ministrowi Rostowskiemu!:)) można by wprowadzić klauzulę, że dowolne osoby, które nieprzerwanie przez okres co najmniej jednego roku prowadzą razem gospodarstwo domowe (czy to będą konkubenci, samotne matki, rodzice mieszkający z dorosłymi dziećmi, czy rodzeństwo…) mogą się rozliczać wspólnie. W ten sposób i wilk byłby syty, i owca cała!:)

Nawiasem mówiąc – jako że w toku tej mało merytorycznej dyskusji padają również argumenty w stylu: „homoseksualizm nie pojawił się wczoraj!” – zadziwia mnie, jak to się szybko wszystko zmienia… Bo gdyby Alicji B. Toklas i Gertrudzie Stein (bodaj najbardziej znanej i jak się zdaje bardzo szczęśliwej parze lesbijek z przełomu XIX i XX wieku) ktoś zaproponował zawarcie „małżeństwa”, przypuszczalnie bardzo by się zdziwiły. Bo wtedy jeszcze ludzie – niezależnie od indywidualnej orientacji! – zgadzali się ze sobą co do sensu pewnych podstawowych pojęć…