Lincz nasz powszedni.

Nie muszę tu chyba nikogo przekonywać, że bicie kobiet pałkami przez zamaskowanych „policjantów” w cywilu (ten cudzysłów to z szacunku do mojego ojca, który również był policjantem – ci, którzy biją kobiety i walczą z dziećmi, nie są godni stanąć z nim w jednym szeregu…) budzi mój najgłębszy sprzeciw i oburzenie. Tak nie powinno być. Tamci funkcjonariusze powinni ponieść surowe konsekwencje (z wydaleniem z szeregów policji włącznie).

Mój tata, który założył mundur około roku 1979 i nosił go do 1992, zawsze powtarzał, że został policjantem m.in. po to, by bronić kobiet i dzieci przed damskimi bokserami.

Ale OBURZA mnie także to, co zrobiła posłanka Scheuring-Wielgus, ujawniając prywatne dane jednego z tych policjantów.

Wskutek tego jego rodzina stała się przedmiotem internetowych ataków.  Ja się na to nie zgadzam. Jako człowiek,  jako kobieta, jako matka i jako policyjna córka.

Wiem, że mój tata nigdy nie zrobił nikomu nic złego (choć w oczywisty sposób próbował nas ochronić przed złem, z jakim stykał się w pracy…) – lecz wierzę także, że nawet w przypadku największego zbrodniarza jego rodzina NIE powinna ponosić odpowiedzialności za jego czyny. Zasada, zgodnie z którą nie karzemy ludzi za przestępstwa ich krewnych, jest tym, co oddziela praworządność od barbarzyństwa.

Już nawet nie mówiąc o tym, że w tym wypadku osobami poszkodowanymi są również kobiety, o których godne traktowanie rzekomo walczymy. Jak celnie zauważyła jedna z moich znajomych (Ania Kiełkiewicz, dziękuję!) sam zakres pojęcia „kobiety” został na użytek strajku mocno zawężony. Nie, nie, nie. Ja się na to nie zgadzam.

Dla mnie nie istnieją kobiety „lepszego” i „gorszego” sortu; takie, które można (a nawet należy) obrażać – i te, których zupełnie nie wypada. Pisałam już tu o tym przy okazji postu o Kai Godek. Jeśli kogoś nie lubimy, to niech zdechnie, kto to rucha, niech ją zgwałcą…

To, że jestem kobietą (jak mi to ostatnio dobitnie wypominał jeden z sieciowych dyskutantów) NIE OZNACZA, że muszę entuzjastycznie popierać wszystko, cokolwiek zrobią uczestniczki protestu.

Rozumiem twój emocjonalny związek z tematem – wywodził mój rozmówca – lecz przecież przede wszystkim jesteś kobietą!”

Na takie dictum odparłam, że przede wszystkim to ja jestem człowiekiem – i jako człowiek nie mogę popierać zemsty na niewinnych ludziach.

Proszę mi jednak nie pisać, że za wszystkie przykrości, których obecnie doświadczają żony tych policjantów, odpowiadają wyłącznie ich mężowie. Nie. To klasyczne przerzucanie odpowiedzialności. Za przemoc odpowiada wyłącznie sprawca tej przemocy. A internetowy hejt JEST przemocą.

I proszę mi też nie mówić, że „nie można porównywać” oberwania pałką teleskopową do niemiłych wiadomości w Sieci. Ależ można. Jedno i drugie jest przemocą. Jedno i drugie cholernie boli. I jedno i drugie w pewnych okolicznościach może nawet zabić.

A zemsta na rodzinie za to, że się nie może dopaść sprawcy, to prymitywne, głupie i złe. To po prostu odpowiedzialność zbiorowa. Tak nie postępowano nawet w stanie wojennym, kiedy to społeczeństwo miało równie poważne powody, by się wkurzać na władzę.

Niepokoją mnie też wezwania do tych żon, by „publicznie odcięły się” od swoich partnerów- wtedy łaskawie zostawi się je w spokoju. To jakoś bardzo źle mi się kojarzy. Takie upokarzające spektakle „publicznego odcinania się” od krewnych i znajomych urządzano np. w państwach totalitarnych i nie przypominam sobie, by przyniosło to komuś coś dobrego.

Żona nie jest sędzią ani prokuratorem i nie ona ma osądzać czy karać swego męża.  Nawet w sprawach o morderstwo bliscy oskarżonego mają ten przywilej, że nie muszą zeznawać przeciwko niemu. I niech tak zostanie.

Jeszcze raz proszę i  błagam: odczepcie się od rodzin tych policjantów! One niczemu nie są winne.  A lincz to nie żadna sprawiedliwość.

Ile kosztuje MIŁOŚĆ?

W nowoczesnych społeczeństwach (także w naszym) posiadanie niepełnosprawnego dziecka jawi się jako kwestia dobrowolnego „wyboru” (rozumiem zatem, że rodzice, którzy się na „coś” takiego decydują, to – w najlepszym razie – nieszkodliwi masochiści, a w najgorszym – motywowani najczęściej religijnie okrutni fanatycy, którzy nie marzyli o niczym innym, jak tylko o tym, by skazać swoje dzieci na niekończące się cierpienia).

Ponieważ, jako się rzekło, posiadanie „takiego” dziecka jest w świadomości powszechnej sprawą suwerennej decyzji rodziców (choć Kaja Godek, znana przeciwniczka rozwiązywania problemu niepełnosprawnych dzieci poprzez niedopuszczanie do ich narodzin, roztropnie argumentuje, że urodziła swego syna nie dlatego, że ogromnie pragnęła mieć właśnie „takie” dziecko – szczerze mówiąc, nie znam nikogo przy zdrowych zmysłach, kto by o tym marzył – tylko po prostu dlatego, że była w planowanej ciąży) – to i nader chętnie stosuje się do nich starą, rzymską zasadę, że „chcącemu nie dzieje się krzywda.”

Chciałaś, urodziłaś, masz – to był Twój (Wasz) wybór, czego chcesz od nas w zamian, jako od społeczeństwa?

W takim ujęciu posiadanie niepełnosprawnego dziecka jawi się wręcz jako pewien „luksus”, niezrozumiała fanaberia, której kosztami, nie wiedzieć czemu, rodzice i opiekunowie takich osób chcieliby obciążyć „zdrową tkankę narodu”.

Muszę przyznać, że już nawet bez specjalnego zdziwienia słuchałam w „Szkle kontaktowym” utyskiwań pewnej paniusi na rzekomo „roszczeniową postawę” tych rodziców, którzy poświęcili całe życie (również, rzecz jasna, zawodowe) opiece nad ciężko chorymi dziećmi.

Pani owa w żaden sposób nie mogła pojąć,o co właściwie chodzi tym ludziom –„Przecież i tak już dostali podwyżki świadczeń – z sześciuset złotych na osiemset!” – grzmiała.

No, jasne – osiemset złotych!!! Rozumiem, że jest to kwota, która zapewnia niepełnosprawnym i ich bliskim coroczne wyjazdy na wczasy rehabilitacyjne co najmniej na Teneryfę! Czegóż można chcieć więcej?!

Kiedy miałam 14 lat, mój Tata zrezygnował z pracy (przechodząc na wcześniejszą emeryturę), żeby zająć się wyłącznie moją rehabilitacją. Prawdopodobnie dzięki temu jego poświęceniu dziś w ogóle chodzę. Jednak, jak słyszę, dzisiejsi rodzice niepełnosprawnych dzieci nie mają już takiej możliwości.

I słusznie. Miłość nie powinna nic kosztować – szczególnie Skarbu Państwa…

Dziś jestem mamą dwójki małych dzieci – i nie ukrywam, że stała pomoc P. w domu niezmiernie by mi się przydała. Obawiam się jednak, że gdyby się zaczął domagać uznania jej za swoją główną pracę, mógłby usłyszeć od urzędników państwowych coś podobnego, jak inny mąż, opiekujący się nieuleczalnie chorą małżonką – że jak mu się nie podoba takie życie, jakie ma, zawsze może zmienić sobie żonę…

 

Ile-kosztuje-miłość2

Ten mężczyzna, którego historię znalazłam w „Gazecie Krakowskiej”, codziennie znosi swoją niepełnosprawną żonę po schodach z mieszkania na czwartym piętrze. Sądzicie, że to odosobniony przypadek?