Bojaźń i drżenie…

Wiadomo, że nie jest łatwo pogodzić się z przemijaniem, a jeszcze trudniej wtedy, gdy zauważamy, że dotyczy ono także tych, którzy z naszego punktu widzenia są „wieczni” – naszych rodziców.

Sama teraz przechodzę okres panicznego lęku przed tym, że mój ukochany Tata (który przecież nie jest jeszcze zgrzybiałym starcem – ma dopiero 61 lat!) może mieć początki choroby Alzheimera. Takie drobne przeinaczenia, zapominanie słów…niby nic, a przecież to się zawsze tak zaczyna… i zawsze się to bagatelizuje…

Podobno św. Teresie z Lisieux, która także była „ukochaną córeczką tatusia”, została dana prorocza wizja, w której zobaczyła swego ojca z głową nakrytą gęstą zasłoną – i rzeczywiście, w kilka lat później Ludwik Martin zmarł na jakiś rodzaj starczej demencji. Nie chciałabym się tym sugerować, ale i mnie, wiele lat temu, podczas pewnych rekolekcji, przytrafił się podobny sen…

Niektórzy mówią, że „starość się Panu Bogu nie udała” – a ja myślę, że udała Mu się i to bardzo. Jest to doskonały sprawdzian naszej miłości (innym jest, jak tu już pisałam, posiadanie dzieci…) i cierpliwości wobec tych, którzy kiedyś troszczyli się o nas. Jeśli coś tu w ogóle jest „nie tak”, to zazwyczaj chodzi o nasz egoizm (choć, proszę mi wierzyć, wiem, że starsi ludzie – podobnie jak dzieci – potrafią być dokuczliwi).

Biblia tak pięknie o tym mówi:

„Synu, wspomagaj swego ojca w starości,
nie zasmucaj go w jego życiu!
A jeśliby nawet rozum stracił,
miej wyrozumiałość,
nie pogardzaj nim, choć jesteś w pełni sił.”
(Syr. 3, 12-13)

Moja śp. Babunia mawiała, że na swoją starość „pracujemy” sobie całym naszym życiem – wychowaniem dzieci, odnoszeniem się do innych… I chociaż żyła długo, bo prawie 90 lat, po jej śmierci płakało całe miasteczko.

A ostatnio przyszło mi jeszcze do głowy, że być może Pan Bóg po to daje nam miłość współmałżonków i dzieci, aby miał nas kto pocieszyć po śmierci naszych rodziców…

 

(Zdjęcie pochodzi z www.blog.navigenics.com)

Refleksje nie tylko na Dzień Babci i Dziadka.

Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego tak nie lubimy ludzi starych i najchętniej odesłalibyśmy ich jak najdalej od siebie? Do domów „pogodnej starości”, szpitali, gdziekolwiek zresztą – byle jak najdalej od nas!

Bo przypominają nam, że tym, czym oni są dzisiaj, my będziemy jutro – że nie jesteśmy wieczni, że przemijamy. Wbrew temu, co mówią nam reklamy, obiecujące wieczną młodość, wbrew medycynie, która twierdzi, że już-już prawie znalazła lek na „chorobę zwaną starością” i że już wkrótce zapewni nam (nieomal) biologiczną nieśmiertelność…

Jeden z moich spowiedników przebywał długo w Szwajcarii i opowiadał mi, jak wielki jest tam społeczny nacisk na „dobrowolne” przenoszenie się ludzi starszych do domów opieki. Często odbywa się to na zasadzie: „No, co ty, babciu, wszyscy Twoi znajomi już tam są, a Ty nam się tu jeszcze wałęsasz?”

I obawiam się, że w niedalekiej przyszłości tak samo będzie z eutanazją. Osamotnieni starsi ludzie będą sami dążyć do samobójstwa, bojąc się, że kiedy będą już naprawdę bezradni, nikt im nie pomoże. A coraz bardziej nieliczni młodzi (demografia!) będą naciskać, by „bezproduktywni” staruszkowie nie obciążali im budżetu. Zawsze powtarzam, że starość jest czczona tylko tam, gdzie stanowi… rzadkość. Tak właśnie było w większości cywilizacji przed nadejściem ery nowożytnej.

Nowoczesne społeczeństwa zatraciły poczucie pewnej pierwotnej „umowy społecznej”, która polega na tym, że najpierw rodzice opiekują się dziećmi, a potem odwrotnie – przerzucając tę odpowiedzialność na różne państwowe instytucje.

Kilka lat temu podczas upałów w tradycyjnie liberalnej Francji tysiące starszych ludzi umarły we własnych mieszkaniach tylko dlatego, że nikt nawet do nich nie zaglądał. Smutne, ale prawdziwe…