Goniąc cienie…

Często (sobie w-) mawiałam, że zajęcia w stylu „naszej klasy” mnie nie bawią: w końcu o czym można na dłuższą metę rozmawiać z ludźmi, z którymi może i coś nas łączyło, ale… dawno temu?


„Kopę lat!” i „Nic się nie zmieniłeś (aś)!” to raczej marne zadatki na inspirującą konwersację…

Zresztą, tego świata, którego wszyscy szukają w takich miejscach, dawno już nie ma. „Panta rei”, „nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki” – i takie tam… Niedawno wchodząc na strony mojego nazaretańskiego liceum sama się o tym przekonałam.

A jednak… „lubię wracać tam, gdzie byłam już…” – choćby wirtualnie. Szukam w Sieci dawnych przyjaciół i miejsc, w których byłam taka młoda i taka szczęśliwa…kiedy jeszcze wszystko było możliwe…

Ostatnio nachodzi mnie dojmujące pragnienie, żeby wsiąść  w pociąg i pojechać z „niezapowiedzianą wizytą” do jednego z księży, którzy kiedyś byli ważni w moim życiu… Przecież by mnie nie wygonił…

Co się ze mną dzieje? A może to ta nieuchronna samotność i wyobcowanie, na które skazał mnie mój własny wybór? Może chciałabym przed kimś otworzyć serce, żeby zapewnił mnie, tak jak przed laty, że (mimo wszystko) „jestem dobrą dziewczynką”?

I skąd się wziął ten nagły dreszcz, kiedy (po tylu latach poszukiwań!) natrafiłam wreszcie w Sieci na ślad mężczyzny, którego kochałam tak bardzo, że kiedy zostawił mnie samą, omal nie umarłam? Kocham mojego męża i wiem, że jestem przez niego wzajemnie kochana – dlaczego zatem ten ból jest tak świeży, jakby to było wczoraj?

Wolałabym chyba nie czuć, nie pamiętać…

Dlaczego niektórzy ludzie, choć pojawiają się na krótko, naznaczają nasze życie raz na zawsze? Dlaczego tak trudno „zamknąć za sobą drzwi”?

Zakurzona dusza…

Pewien gorliwy kapłan z jednej ze wspólnot, z którym łączyła mnie bardzo głęboka przyjaźń, chciał się ostatnio dowiedzieć, „jak się czuję.”

A ponieważ nie zwykłam przed nim kłamać, odpisałam tak:

„Wiem, że powinnam być wdzięczna Bogu, że dał nam wspaniałego zdrowego synka (naprawdę „otrzymałam go od Pana”, proszę księdza!), a ja znalazłam kogoś, kto mnie kocha i opiekuje się nami z wielką czułością. A jednak jest mi bardzo trudno…bez sakramentów…bez spowiedzi…bez Eucharystii… No, więc jak mam się czuć?!

Co noc śni mi się nasza kaplica w H. – ale to wszystko, czego Pan Bóg kiedyś pozwalał mi doświadczać, wydaje się teraz tak odległe, jakby dotyczyło kogoś innego, w jakimś innym życiu. I tylko czasem marzę, żeby zamknąć się na kilka dni w jakimś klasztorze i popatrzeć sobie na Tabernakulum…i żeby nikt nie zadawał mi żadnych pytań.

A ja, kim ja teraz jestem? Ani w Kościele, ani poza nim…To taki grzech, z którego tylko śmierć może mnie wyzwolić – albo dyspensa papieska – bo nie jest w mojej mocy odejść od niego. A gdybym nawet jakimś cudem odeszła, to czy wtedy Eucharystia stałaby się dla mnie nagrodą za „dzielność”? I za to, że mój synek nie miałby taty? Jak taki cukierek na pocieszenie?!

Kiedyś byłam zupełnie kimś innym…i jak bardzo byłam wtedy szczęśliwa! Dobrze, że mogę chociaż do tego wracać myślami. A teraz…teraz też jestem szczęśliwa…na ogół…ale to bardzo trudne szczęście. To tak, jakby jednocześnie grzeszyć i odbywać pokutę już tu, na ziemi. Czy potrafi sobie ksiądz to wyobrazić? I czy ksiądz myśli, że Pan Bóg kocha „takie jak ja”? Niech się ksiądz za mnie pomodli czasem.

***

Kiedyś…na początku mojej znajomości z P… myślałam zarozumiale, że gdyby nie ten „drobny fakt” że on jest księdzem, to mogłabym przystępować do komunii nawet bez spowiedzi – bo przecież „staram się” żeby poza tym nie grzeszyć ciężko. Ale teraz już tak nie myślę. Naprawdę – czas nas uczy pokory…

Po pewnym czasie odkryłam, że moje „codzienne” wady i grzeszki, jeśli się z nimi nie walczy (a tylko regularna spowiedź daje dostatecznie silną ku temu motywację, przynajmniej mnie), wspaniale się „kumulują”, pokrywając moje wnętrze jakby niewidzialną warstewką kurzu, tym bardziej uciążliwą, że niemożliwą do usunięcia.

Czy tam „pod spodem” jest jeszcze w ogóle jakaś dusza? 😉


***

Niedawno na jednym z blogów ktoś napisał, że spowiedź o którą trzeba „jeszcze poprosić” kapłana (tak bywa na ogół na Zachodzie) to istny „sport ekstremalny.”

No, to wygląda na to, że ja jestem miłośniczką sportów ekstremalnych ;)- bo całe życie miałam stałych spowiedników i spowiadałam się częściej”twarzą w twarz” niż w konfesjonale. A co do spowiedzi „po zachodniemu” – to może wymaga to większej świadomości: podniesienie słuchawki i poproszenie o spowiedź jest już samo w sobie „pokutą”, powiedzeniem sobie samemu:”Tak, ja naprawdę tego chcę!”

Przeżywałam to wiele razy, kiedy dzwoniłam do swojego spowiednika, żeby się „umówić na spowiedź.”

Byłoby przesadą z mojej strony twierdzenie, że spowiadałam się z przyjemnością (jeden z moich zaprzyjaźnionych księży mawiał, że spowiedź to nie jest wizyta u kosmetyczki – nie musi być przyjemnie! :)), tym niemniej zawsze doświadczałam przy tej okazji radości ze spotkania mądrego przyjaciela w sutannie – a nade wszystko – dotknięcia Żyjącego Boga. Dla czegoś takiego warto przeżyć nawet chwilę strachu, prawda?:)

A tak naprawdę (jak to już tutaj kiedyś pisałam) wartość spowiedzi poznaje się w pełni dopiero wtedy, kiedy – tak jak ja teraz – jest się jej pozbawionym…

Podróż czyli…tam i z powrotem.

P. nie widział się ze swoją rodziną od ponad roku – odkąd ja im go „zabrałam.” A więc teraz nie mogłam odmówić naleganiom jego matki, byśmy (całą trójką) do niej przyjechali.

 

„Nigdy nie stawaj pomiędzy mężczyzną a jego matką, bo przegrasz.” – perswadowałam sama sobie w myślach, po raz pierwszy w życiu naprawdę rozżalona na P., pełna obaw i niepokojów. Bo przecież wszystko to było „nie tak”, jak się wcześniej umawialiśmy. Mieliśmy przecież jechać dopiero we wrześniu, a teraz… no cóż, czy moje dzieko nie jest jeszcze zbyt małe na taką podróż – bądź co bądź tysiąckilometrową w obie strony?

 

Ale czy ja mogłam odmówić prośbie matki – zwłaszcza teraz, gdy już sama jestem matką i trudno mi nawet wyobrazić sobie, że ktoś mógłby zabrać mi Antosia na calutki rok? Oczywiście, że nie mogłam. Tym bardziej, że widziałam, jakie to ważne dla P. – a ja mu przecież ślubowałam… „Gdzie ty, Kajus, tam ja – Kaja…” No, i pojechaliśmy…

 

Maluszek na szczęscie zniósł tę eskapadę bardzo dzielnie (cały czas spał!), a ja pocieszałam się myślą, że przecież ludzie podróżują po świecie z o wiele młodszymi niemowlętami i że zapewne mój brzdąc jest taki „malutki” jedynie w moich oczach nadopiekuńczej matki.

 

A sama wizyta…no, cóż. Wiem, że rodzice P. bardzo starali się być dla mnie mili (zostałam nawet powitana jako „córcia”, na co, jak sądzę, nie zasłużyłam), a ja z całej duszy starałam się być powściągliwa i skromna (nie żadna tam wyzywająca „paniusia” jakiej się, być może, spodziewali).

 

Bardzo chciałam powiedzieć im…wytłumaczyć…przeprosić może – ale nie umiałam znaleźć odpowiednich słów, a oni nie pytali. Tak więc ten temat – kapłaństwo P. – niewypowiedziany zawisł między nami w powietrzu, mimo że przecież ciągle był jakoś obecny.

 

Ci biedni ludzie do dziś przechowują nie tylko jego książki liturgiczne, ale nawet (niczym relikwie) stroje, w których byli na jego prymicjach…

 

Czyż można się wobec tego dziwić, że nigdy w życiu nie czułam się aż tak bardzo WINNA? Przez cały czas, aż do udręczenia, chodziła mi po głowie ta przypowieść, którą niegdyś prorok Natan „poczęstował” grzesznego Dawida. To P. był dla nich „jedyną owieczką”, byli z niego tacy dumni – a ja im to odebrałam…

Szukałam więc samotności i popłakiwałam po kątach – a P., jak zawsze jakimś cudem wyczuwający moje nastroje, całował mnie, gdy byliśmy sami, pytając: „Cholernie… to jest, przepraszam – SZALENIE cię kocham, wiesz?”

Mogłam – w imię przyzwoitości – opierać się jego pieszczotom, ale jak miałam oprzeć się TAKIM słowom?!

WRÓCILIŚMY – do punktu wyjścia?