O, roku ów…

Dziś andrzejki… (wbrew bardzo rozpowszechnionemu przekonaniu, panieńskie wróżby powinno się odprawiać w WIGILIĘ św. Andrzeja, czyli dzisiaj właśnie) Choć, z drugiej strony, staropolskie przysłowie mówi, że „Na świętego Andrzeja pannom z wróżby nadzieja…”

No, właśnie – NADZIEJA. Pamiętam, jak w styczniu tego roku, rozpoczynając tego bloga, naiwnie pytałam: „Roku, roku, co mi dasz?” – no i dał mi…mężczyznę, który mnie otacza miłością i jego dziecko, które urodzi się już niedługo. W dawnej polszczyźnie stan, w którym się teraz znajduję, nazywano „byciem przy nadziei” – więc czegóż mam pragnąć więcej? Na co jeszcze wolno mi żywić nadzieję?

Mam niejasne wrażenie, że nie mam prawa prosić o więcej – ale mimo wszystko, to dziwne uczucie, kiedy wydaje mi się, że wszystkie moje marzenia już się spełniły – a przecież jestem jeszcze taka młoda…

Już w niedzielę rozpocznie się kolejny Adwent – czas, w którym kapłani w liturgii codziennie z powagą wspominają o Kobiecie, która oczekiwała Dziecka z wielką miłością… Czas, kiedy

Bóg ubierał Syna w ciało
w łonie Kobiety
harmonijnie kołysząc
pieśnią wód płodowych...”
(s.Noela, nazaretanka?)



I będzie to musiało być dziwne oczekiwać dziecka (syna!) w tym samym czasie. Ja – przeklęta-wyklęta i Ona-tak święta i niepokalana (niemal bezcielesna) że nie śmiałabym tu dokonywać żadnych daleko idących porównań. Jakże inny będzie ten Adwent od wszystkich poprzednich! A przecież już od tak dawna rok kościelny wyznaczał rytm życia mojego i życia P.-życia nie tylko duchowego zresztą.

A teraz nie wolno mi nawet iść do spowiedzi (i jakże zdołam kiedyś wyjaśnić memu synowi, że to jest ważna sprawa, skoro ani mamusia ani tatuś nigdy tego nie robią?) – i tylko te sny… Co noc śnią mi się adwentowe rekolekcje…

Ale mimo wszystko muszę teraz być spokojna, szczęśliwa i pogodna. Muszę żywić DOBRĄ NADZIEJĘ. Dla własnego dobra i dla dobra mojego dziecka – muszę…


Kim byłeś, kim jesteś – kim jestem, kim byłam…

P. ma bardzo piękne dłonie (jest to zresztą jedna z tych rzeczy, które mnie zawsze pociągały u mężczyzn ;)), kapłańskie dłonie…

Namaszczone do tego, żeby łamać chleb, rozgrzeszać i błogosławić…

(Gdzieś kiedyś wyczytałam, że w średniowieczu kapłanom, którzy porzucili stan duchowny, niekiedy symbolicznie okaleczano palce…)

Przypomina mi się to, nawet mimo woli, w tylu codziennych sytuacjach – choćby w sposobie, w jaki on trzyma chleb.

(„A Jezus wziął chleb, połamał go i dawał im, mówiąc…”)

I czy będę mogła kiedykolwiek o tym zapomnieć? Bardzo wątpię.

Zapytał mnie: „Kochasz mnie, czy tego KSIĘDZA, którym byłem?” „Ciebie!” – odpowiedziałam bez chwili wahania, choć, oczywiście, w jakimś sensie „kocham” też i szanuję jego kapłaństwo, które jest częścią jego historii i które uczyniło go tym, kim jest.

Ale tego, kim jest TERAZ, będzie się musiał dopiero mozolnie nauczyć. I to sam. Ja nie mogę mu w tym pomóc – i bardzo mnie to boli.

Wiem, że mężczyźni określają samych siebie przede wszystkim poprzez swój status społeczny i zawodowy – czyli przez to wszystko, co miłość do mnie właśnie mu odebrała. W rezultacie jako trzydziestoparoletni człowiek P. musi teraz zaczynać swoje życie niemal od zera – tak, jakby to, czym się zajmował i co osiągnął przez te wszystkie lata nie miało żadnego znaczenia…

Ja natomiast mam problemy natury bardziej osobistej, niż społecznej.

To, kim jestem, nie tyle przeszkadza mi w pracy, co w kontaktach z innymi ludźmi. Wybierając P. nieomal z dnia na dzień straciłam prawie wszystkich przyjaciół. Od lat przecież Kościół i jego wspólnoty były dla mnie całym życiem i podstawowym miejscem wszelkiej aktywności. No, cóż, kiedyś byłam animatorką a teraz jestem…matką dziecka księdza.

I jak mam pogodzić ze sobą te dwa zupełnie różne światy? Obawiam się, że to jest w ogóle niemożliwe – mimo że to przecież jestem ciągle ta sama ja…

Wiem, że ze względu na to, kim byłam, będę zawsze narażona na zarzuty w rodzaju, że wszystko, co do tej pory robiłam, w co wierzyłam i co kochałam było tylko grą, udawaniem – że nigdy „tak naprawdę” nie kochałam Boga.

(Ale czy naprawdę można tak z czystym sumieniem powiedzieć o tych wszystkich kobietach, często bardzo blisko związanych z Kościołem – wolontariuszkach, katechetkach, siostrach zakonnych i tylu, tylu innych – które zdecydowały się poślubić <byłych> księży? Że tylko „udawały”? No, cóż, tak pewnie jest najprościej…)

Ja jednak wiem, że moje życie było prawdziwe – i że prawdą jest również to, co jest teraz.

Jestem dzieckiem Kościoła, które wie, że nie może wrócić do domu.

***

Na jednym z blogów ktoś dziś postawił ważne pytanie: „Dlaczego nie pozwolono mu odejść [z seminarium], gdy tylko pojawiły się wątpliwości?”

No, cóż, wydaje mi się (a jako wychowanka szkoły zakonnej miałam dosyć okazji, żeby się napatrzyć na różnego typu „akcje powołaniowe”), że w swojej „działalności reklamowej” seminaria duchowne i zgromadzenia zakonne pokazują kandydatom przede wszystkim słoneczną stronę powołania, na ogół starannie przemilczając trudności, jakie się z nim wiążą.

To trochę tak, jak w małżeństwie, gdy zakochana dziewczyna nie dostrzega wad swojego wybranka. Tyle że później zauroczenie mija, no i…

Po drugie, już w trakcie formacji, człowiek sam uczy się interpretować wszelkie nasuwające się wątpliwości jako „pokusy”, które bezwzględnie wymagają zwalczenia, a nie jako (ewentualne) sygnały tego, że być może znajduje się na niewłaściwej drodze.

(To tak w kontekście tego,że formacja mojego P. trwała w sumie aż 9 lat. Wydawałoby się, że to dostatecznie dużo czasu na zastanowienie – a jednak…)

Blisko, coraz bliżej…

Ten tytuł jest celowo dwuznaczny. 🙂 Odnosi się bowiem po pierwsze do tego, że już coraz bliżej jest termin, który sobie wyznaczyliśmy, aby być razem (o, mój Boże, co to będzie…;)) – a po drugie do tego, że ostatnio rzeczywiście byliśmy tak blisko siebie, jakbyśmy się chcieli zupełnie stopić w jedność – i tak już pozostać. Na zawsze.

 

Jego przyjazd był jak uciszenie burzy na jeziorze – i teraz już nic mnie nie martwi, nie złości, nie denerwuje… Mimo że nadal nie wiem, jak zdołam być żoną…i matką jednocześnie… Mimo, że boję się, że jego….nasza…miłość ostygnie, kiedy ze „święta” stanie się codziennością. Mimo że nadal szukamy mieszkania, a do 15 sierpnia muszę wykonać pewne trudne, ale za to świetnie płatne zlecenie (mam umowę! mam umowę!! mam umowę!!! :)).  Mimo że rozmowa z rodzicami jest wciąż jeszcze przed nami…

 

Wszystko to wydaje mi się teraz tak śmiesznie mało istotne, wobec faktu, że wiem, że jestem kochana – i że nie jestem sama. Już wiem.

 

A moje dzieciątko (chyba już dużo za duże, by nazywać je Fasolką :)), korzystając z tej iście idyllicznej atmosfery, postanowiło właśnie rozpocząć dwunasty tydzień swojego istnienia.

 

O mój, Boże! Czy ja mogę być taka szczęśliwa? Naprawdę mogę? I czy nie jest tak, że za każde szczęście (zwłaszcza takie – przekraczające normalną, ludzką miarę) trzeba będzie w końcu kiedyś zapłacić?

 

Ale może ja już zapłaciłam?