O aborcji – filozoficznie.

Szlag mnie trafia, kiedy słyszę to powtarzane do znudzenia i prawie zawsze wypowiadane tonem nie znoszącym sprzeciwu stwierdzenie, że „płód ludzki to jeszcze nie człowiek!” – a inaczej mogą sądzić, co najwyżej, „moherowe berety.”

 

Tymczasem warto zdać sobie sprawę z faktu, że – choć ubiera się w szatki naukowości – taki pogląd ma wszelkie cechy WIARY, a mówiąc ściślej – pobożnego życzenia. Bardzo łatwo wówczas sprowadzić całą sprawę niemalże do czegoś w rodzaju wycięcia uciążliwej kurzajki(„bo przecież to tylko zlepek komórek!”). Oczywiście, jestem w stanie zrozumieć, że takie podejście w doskonały sposób uspokaja sumienie…

 

Ale dla mnie, jak tu już kiedyś pisałam, ta sprawa jest nie tyle kwestią wiary, co raczej czysto naukowego poznania. A nauka mówi mi, że jeżeli jakaś istota żywa ma własny, ludzki genotyp to JEST człowiekiem, niezależnie od stopnia swego rozwoju. A ci, którzy sądzą przeciwnie, niech mi to najpierw udowodnią.

 

Gdybyśmy bowiem przyjęli pogląd przeciwny, musiałoby to nas  w końcu prowadzić do niebezpiecznych dywagacji w rodzaju: „Kto jest „bardziej” człowiekiem – małe dziecko, czy starzec stuletni?” (Tym bardziej, że rozwój człowieka, w różnych aspektach, może trwać właściwie przez całe życie – jak zatem ustalić,  czy i kiedy osiągnęliśmy już ten ogólnie akceptowany poziom „pełnego człowieczeństwa”?)

 

Ponieważ zaś, jak sądzę, nie da się naukowo udowodnić, że embrion NIE JEST człowiekiem (bo w tym celu musielibyśmy najpierw mieć jasną definicję tego, „co to jest człowiek?”) wolę w tym przypadku zastosować starą, rzymską zasadę dubio pro reo (co znaczy, że wszelkie wątpliwości należy interpretować na korzyść oskarżonego). 
Dlatego też myślę, że nigdy nie zabiłabym płodu – no, chyba że w obronie własnego życia lub zdrowia (a i to nie na pewno).

Wielokrotnie się też słyszy, że „aborcja istniała od zawsze – i nigdy nie robiono z tego problemu!” Jest to jednak argument o tyle fałszywy, że, o ile mi wiadomo, mordercy i pedofile też byli „od zawsze.” Podobnie jak i problem moralny z aborcją…

W czasach starożytnych działalność tego typu często stawiano na równi z trucicielstwem, ponieważ przy ówczesnym poziomie wiedzy medycznej zabiegi takie nierzadko kończyły się śmiercią pacjentki.

I prawdopodobnie dlatego Hipokrates, którego nikt rozsądny przecież nie posądza o związki z chrześcijaństwem (żył prawdopodobnie ok. 600 lat przed Chrystusem!), nakazał swoim uczniom przysięgać między innymi – o czym się dziś już nie pamięta – że „nigdy nie podadzą żadnej kobiecie środka sprowadzającego poronienie.”

A ja sama zastanawiam się ostatnio, czy i ten nieprzejednany sprzeciw Kościoła wobec aborcji i antykoncepcji nie ma także (częściowo) swoich źródeł w ich śmiercionośnych „początkach”?

Jestem przekonana, że zaraz podniosą się tutaj głosy o „wolności wyboru” – a ja przecież tylko chciałabym wiedzieć, czy aby na pewno każda kobieta, która dokonuje takiego zabiegu, jest w pełni świadoma tego, na czym ów wybór tak naprawdę polega? Bo bardzo wątpię…
 

Kim byłeś, kim jesteś – kim jestem, kim byłam…

P. ma bardzo piękne dłonie (jest to zresztą jedna z tych rzeczy, które mnie zawsze pociągały u mężczyzn ;)), kapłańskie dłonie…

Namaszczone do tego, żeby łamać chleb, rozgrzeszać i błogosławić…

(Gdzieś kiedyś wyczytałam, że w średniowieczu kapłanom, którzy porzucili stan duchowny, niekiedy symbolicznie okaleczano palce…)

Przypomina mi się to, nawet mimo woli, w tylu codziennych sytuacjach – choćby w sposobie, w jaki on trzyma chleb.

(„A Jezus wziął chleb, połamał go i dawał im, mówiąc…”)

I czy będę mogła kiedykolwiek o tym zapomnieć? Bardzo wątpię.

Zapytał mnie: „Kochasz mnie, czy tego KSIĘDZA, którym byłem?” „Ciebie!” – odpowiedziałam bez chwili wahania, choć, oczywiście, w jakimś sensie „kocham” też i szanuję jego kapłaństwo, które jest częścią jego historii i które uczyniło go tym, kim jest.

Ale tego, kim jest TERAZ, będzie się musiał dopiero mozolnie nauczyć. I to sam. Ja nie mogę mu w tym pomóc – i bardzo mnie to boli.

Wiem, że mężczyźni określają samych siebie przede wszystkim poprzez swój status społeczny i zawodowy – czyli przez to wszystko, co miłość do mnie właśnie mu odebrała. W rezultacie jako trzydziestoparoletni człowiek P. musi teraz zaczynać swoje życie niemal od zera – tak, jakby to, czym się zajmował i co osiągnął przez te wszystkie lata nie miało żadnego znaczenia…

Ja natomiast mam problemy natury bardziej osobistej, niż społecznej.

To, kim jestem, nie tyle przeszkadza mi w pracy, co w kontaktach z innymi ludźmi. Wybierając P. nieomal z dnia na dzień straciłam prawie wszystkich przyjaciół. Od lat przecież Kościół i jego wspólnoty były dla mnie całym życiem i podstawowym miejscem wszelkiej aktywności. No, cóż, kiedyś byłam animatorką a teraz jestem…matką dziecka księdza.

I jak mam pogodzić ze sobą te dwa zupełnie różne światy? Obawiam się, że to jest w ogóle niemożliwe – mimo że to przecież jestem ciągle ta sama ja…

Wiem, że ze względu na to, kim byłam, będę zawsze narażona na zarzuty w rodzaju, że wszystko, co do tej pory robiłam, w co wierzyłam i co kochałam było tylko grą, udawaniem – że nigdy „tak naprawdę” nie kochałam Boga.

(Ale czy naprawdę można tak z czystym sumieniem powiedzieć o tych wszystkich kobietach, często bardzo blisko związanych z Kościołem – wolontariuszkach, katechetkach, siostrach zakonnych i tylu, tylu innych – które zdecydowały się poślubić <byłych> księży? Że tylko „udawały”? No, cóż, tak pewnie jest najprościej…)

Ja jednak wiem, że moje życie było prawdziwe – i że prawdą jest również to, co jest teraz.

Jestem dzieckiem Kościoła, które wie, że nie może wrócić do domu.

***

Na jednym z blogów ktoś dziś postawił ważne pytanie: „Dlaczego nie pozwolono mu odejść [z seminarium], gdy tylko pojawiły się wątpliwości?”

No, cóż, wydaje mi się (a jako wychowanka szkoły zakonnej miałam dosyć okazji, żeby się napatrzyć na różnego typu „akcje powołaniowe”), że w swojej „działalności reklamowej” seminaria duchowne i zgromadzenia zakonne pokazują kandydatom przede wszystkim słoneczną stronę powołania, na ogół starannie przemilczając trudności, jakie się z nim wiążą.

To trochę tak, jak w małżeństwie, gdy zakochana dziewczyna nie dostrzega wad swojego wybranka. Tyle że później zauroczenie mija, no i…

Po drugie, już w trakcie formacji, człowiek sam uczy się interpretować wszelkie nasuwające się wątpliwości jako „pokusy”, które bezwzględnie wymagają zwalczenia, a nie jako (ewentualne) sygnały tego, że być może znajduje się na niewłaściwej drodze.

(To tak w kontekście tego,że formacja mojego P. trwała w sumie aż 9 lat. Wydawałoby się, że to dostatecznie dużo czasu na zastanowienie – a jednak…)

Lęki i nadzieje.

Boję się. Boję się tak wielu rzeczy! Boję się, że nie znajdziemy pracy – i boję się, że P. będzie kiedyś przy mnie nieszczęśliwy – tak, jak wcześniej był w swoim kapłaństwie. Boję się, że stracimy wiarę, że przestanę się modlić, że zapomnę… Boję się, że moi bliscy się ode mnie odwrócą – i boję się bólu, który będę musiała im zadać (mimo że się przecież nigdy nie spodziewali tego z MOJEJ strony… – ja zawsze byłam tą „grzeczną córeczką”). Boję się ludzkiego potępienia – i ognia piekielnego…

Boję się wreszcie samego porodu, bólu, komplikacji. Boję się, że umrę – albo że umrze nasze dziecko. Że stracę wzrok, wydając na świat nowe życie. Boję się, choć jednocześnie ufam, że Ten, który „otworzył moje łono” zadba też o to, by z niego bezpiecznie maluszka na świat wyprowadzić. Boję się, bo wiem, że ciąża i poród są pewnym ryzykiem nawet dla zdrowej kobiety – a ja nie znam nikogo, kto by miał porażenie mózgowe i urodził dziecko. Nie wiem nawet, czy mój ginekolog miał kiedykolwiek „taką” pacjentkę… Wygląda raczej na to, że nie. I nie wiem, do kogo mogłabym się zwrócić, żeby poczuć się bezpieczniej.

****

W książce ojca (tak go będę nazywać, mimo że po 25 latach opuścił benedyktyński klasztor w Tyńcu – dla mnie jednak kapłanem pozostaje się NA ZAWSZE) Macieja Bielawskiego „Odejścia”, którą czytamy teraz wspólnie z P., pośród wielu innych historii ludzkich odejść i powrotów, jest i ta o starszej kobiecie, która była postulantką jednego z włoskich zakonów.

Otóż opowiedziała ona autorowi, jak poznała księdza, który potem został jej mężem i ojcem dwójki jej dzieci. Kiedy zaś dzieci podrosły, dzięki związkom z neokatechumenatem małżonkowie wyjechali do Ameryki Południowej, gdzie pracowali wspólnie jako misjonarze w dzielnicach nędzy, i gdzie jej mąż zmarł „w opinii świętości.” Ona zaś postanowiła wstąpić do klasztoru…

Historia ta, nie ukrywam,  dodała mi nieco otuchy – bo chociaż, naturalnie, nie mogę mieć żadnej pewności, że to wszystko jest w jakiś sposób wolą Bożą, to przynajmniej wolno mi mieć taką NADZIEJĘ – a to już jest bardzo dużo…