We wnętrzu wielkiej ryby.

Długi weekend…Rodacy na wywczasach,  a cóż robi Alba?

Wstaje przed siódmą rano i daje pobudzać swoje ciało ruchem, wodą,  dotykiem i zimnym powietrzem.

Sanatorium. Chyba  jedno z ostatnich już miejsc na Ziemi, gdzie mówią o mnie „ta mała”, „to dziecko”, „ta dziewczynka.”  Bo wszyscy tu raczej w wieku postmenopauzalnym (i może dlatego w tutajszej aptece jest promocja na testy ciążowe – do każdego testu wafelek gratis! 🙂 Niezależnie więc od tego, co ktoś akurat uważa za negatywny wynik – po fakcie może się zawsze pokrzepić czekoladą…;))

Sanatorium jest ogromne. Jest to właściwie cały kompleks budynków, połączony w jeden wielki organizm skomplikowaną siecią łączników, wind, schodów i korytarzy.

I ja mam w tej plątaninie własną dziuplę (dosyć luksusową zresztą :)) – ale nie potrafiłabym, kiedy już tam jestem, umiejscowić siebie na planie szpitala. Jestem…gdzieś tam. W środku. W brzuchu wieloryba.

Kiedy wracam wieczorem do siebie, przechodzę przez ciemne, puste korytarze bloku zabiegowego (rehabilitacyjnego), które we dnie tętnią życiem – i jest mi bardzo smutno. Jakbym była zupełnie sama w tym wielkim budynku. A może nawet sama na świecie. Tym bardziej, że P. właśnie wyjechał na kilka dni do Niemiec.

Babcie (i dziadkowie!) spoglądają  na mnie z mieszaniną litości  („- Patrz pani, taka młoda, a już takie nieszczęście, takie nieszczęście! – Ano, cóż zrobić, droga pani!”) , zazdrości i podziwu. I uważają, że ja nie słyszę tych wszystkich szeptów za moimi plecami. Albo nie rozumiem.

Odwracam się na pięcie, uśmiecham się do nich:”Ależ ja jestem bardzo szczęśliwa, proszę pani!” Teraz oni nie słyszą. Albo nie rozumieją.

I jestem pewna, że w głębi duszy myślą sobie, że młodość jest chorobą, z której i ja w końcu wyrosnę… Tak, jak oni wyrośli.

Komputer, na którym piszę, stoi w holu, z którego budynek rozcapierza swoje macki na wszystkie strony – dlatego mijają mnie, stukającą teraz w klawisze, dziesiątki ludzi („Patrz, patrz, ta mała umie robić na komputerze!”:))

I właśnie minęła mnie nobliwa z pozoru para, która podsumowała organizowany tutaj koncert kultury żydowskiej jako, cytuję, „rozkrzewianie żydostwa.”

Podniosłam na chwilę oczy znad klawiatury – i o mały włos nie powiedziałam im, że również Ten, którego krzyż wisi tu w każdym korytarzu, był Żydem. W ostatniej chwili jednak ugryzłam się w język. Ach, to moje przeklęte dobre wychowanie… 😉

No, cóż, to Polska właśnie! Tyle, że w miniaturze.