Kilka słów o uboju rytualnym.

Pragnę zacząć od tego, że będąc chrześcijanką, katoliczką, NIE WIERZĘ, by do oddawania czci Bogu konieczne było zabijanie zwierząt. Szanuję jednak fakt, iż są ludzie, którzy w to wierzą.

Myślę także, że należy uczynić wszystko, co możliwe, aby cierpienie zwierząt, towarzyszące wypełnianiu tego, co LUDZIE uważają za swój „obowiązek religijny”, jak najbardziej zminimalizować (podobnie, jak stało się to już w wielu przypadkach z obrzezaniem, którego dokonuje się coraz częściej w warunkach szpitalnych, a przynajmniej ze znieczuleniem).

Mamy tu jednak do czynienia z konfliktem dwóch wartości – w tym przypadku tzw. „praw zwierząt” (pozostanę przy tym określeniu, ponieważ intuicyjnie wyczuwam, że i zwierzęta  mają pewną własną „godność przyrodzoną” – wynikającą dla mnie z faktu, że i one były „zamierzone przez Boga”, tak samo, jak my; mimo że niektórzy filozofowie postulują, by mówić raczej o „obowiązkach ludzi wobec zwierząt”) – i prawem człowieka do życia w zgodzie z własnym światopoglądem.

Często tego typu konflikt różnych wartości bywa, jak sądzę, bardzo trudny do rozwikłania (a czasami może wręcz nierozwiązywalny?).

Jak wtedy, gdy – wyobraźmy sobie taką hipotetyczną sytuację! – ktoś wierzyłby, że do osiągnięcia wiecznego szczęścia, zdrowia i wszelkiej pomyślności konieczne jest okaleczanie, zabijanie czy wręcz zjadanie innych ludzi. I jeśli działoby się to za zgodą tych „innych” – powinniśmy to uznać, czy też nie?

Albo przykłady mniej już abstrakcyjne – obrzezanie żydowskich niemowląt, którego to próbują zakazywać niektóre niemieckie sądy, powołując się na przepis o „nietykalności cielesnej.” I to mimo tego, że w przypadku małych dzieci zabieg ten jest ZDECYDOWANIE mniej bolesny, niż gdy chodzi o dorosłych, i że niekiedy wykonuje się go także z przyczyn czysto medycznych (np. w przypadku stulejki). Czekam zatem, kiedy na podstawie tego samego przepisu sądy (które, oczywiście, „wiedzą lepiej” od rodziców, co jest dobre dla ich dzieci) zaczną zakazywać przekłuwania uszu dziewczynkom – co nie ma tak głębokiego uzasadnienia, jak obrzezanie – albo operacji plastycznych u dzieci pierwszokomunijnych (robi się je często po to, „żeby chłopcu uszy nie odstawały.”).

Sęk jednak w tym, że OBRZEZANIE, podobnie jak specjalne przepisy żywieniowe (zwane w judaizmie koszer, a w islamie halal), należy do samej istoty tożsamości religijnej tych ludzi.

Innymi słowy, NIE WIEM, czy da się być „dobrym Żydem” czy „dobrym muzułmaninem” BEZ tych kluczowych elementów.

(Tutaj zastrzegam, że podobny problem nie dotyczy praktykowanego w niektórych krajach afrykańskich tzw. „obrzezania dziewczynek”, które jest po prostu brutalnym i niepotrzebnym okaleczeniem, bez żadnego umocowania w jakiejkolwiek religii – i powinno być w Europie ścigane jako pospolite przestępstwo – jak w przypadku tego imigranta, który „obrzezał” swoją 2-letnią córeczkę kuchennym nożem…)

Sądzę, że przedstawiciele tych wspólnot powinni najpierw sami rozstrzygnąć ten dylemat, bez prawnego nacisku z naszej strony.

Trochę podobnie, jak wtedy, gdy po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej przez Tytusa rabini doszli do przekonania, że MOŻNA być Żydem i bez świątyni i bez krwawych ofiar.

Jestem przekonana, że z czasem również współcześni wyznawcy islamu i judaizmu dojdą do wniosku, że tradycyjne metody uboju nie są konieczne, aby zadośćuczynić religijnym nakazom – choć chciałabym też zauważyć, że w czasach, gdy te zasady powstawały, ubój taki stanowił (nawet jeśli dziś trudno nam w to uwierzyć) właśnie pewien POSTĘP w humanitarnym traktowaniu zwierząt.

Pozwólmy (i pomóżmy) jednak im samym o tym zdecydować – wszelkie próby regulowania tego najpierw „z zewnątrz” uważam, mimo wszystko, za naruszenie prawa do wolności religijnej.

Wprowadzenie teraz całkowitego zakazu uboju rytualnego skazałoby część obywateli Polski na niemożność praktykowania swojej wiary lub (w najlepszym razie) na rezygnację z jedzenia mięsa.

Oczywiście, odkąd Polska stała się eksporterem „czystej” rytualnie żywności, rzecz cała stała się również wielkim i dochodowym biznesem – i to mnie w całej sprawie najbardziej mierzi. Wiadomo przecież, że przedsiębiorcy będą tu bronić przede wszystkim swoich zysków – bez oglądania się na kwestie religijne czy etyczne. Dawniej, kiedy polscy Żydzi i muzułmanie produkowali mięso głównie na swoje potrzeby, ten problem właściwie nie istniał.

Tutaj zresztą spotkałam się z zaskakującą reakcją pewnego biznesmena, który w rozmowie ze mną stwierdził, że za całe to zamieszanie wokół uboju rytualnego odpowiada nie kto inny, jak tylko Kościół katolicki, rzekomo zazdrosny o płynące z tego profity… No, tak. Powinnam już przywyknąć do tego, że za całe zło świata odpowiadają katolicy…

Jeszcze inna kwestia dotyczy tego, że – jak pokazują choćby tylko ostatnie doniesienia medialne o faszerowaniu zwierząt niedozwolonymi środkami – również wiele naszych „cywilizowanych” praktyk dotyczących chowu przemysłowego jest niesłychanie okrutnych. (Miałam kiedyś chłopaka, który pracował w zwykłej, zupełnie „niekoszernej” rzeźni – i twierdził, że wszyscy pracownicy musieli co pewien czas przechodzić badania psychiatryczne, bo ludzka psychika tego nie wytrzymuje.)

Pominę już fakt, że trochę trudno mi pojąć, jak osoby, które są przyzwalająco nastawione nawet do „późnych aborcji” (jak Wanda Nowicka; choć nawet Ewa Wanat z radia TOK FM , którą raczej trudno posądzać o „konserwatywne” poglądy, roztropnie stwierdziła, że oczywistą granicą dopuszczalności przerywania ciąży powinna być zdolność odczuwania bólu, co zaczyna się u płodu na pewno nie później, niż w 12 tygodniu ciąży), mogą być jednocześnie tak bardzo przeciw ubojowi rytualnemu.

Musi się to chyba wiązać z jakąś niechęcią do przejawów życia religijnego w ogóle – no, chyba, żeby uznać, że ta biedna krówka to ZAWSZE coś więcej, o wiele więcej, niż jakiś tam „durny płód”, nawet w 24. czy 35. tygodniu życia…

Taki płód to bardzo wygodna zabawka – można mu wyrwać nóżki i urwać głowę (ja czegoś takiego nie zrobiłabym nawet z MUCHĄ!) – a nawet nie piśnie, durny kalafior…

Podobnie zresztą nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ktoś może mienić się „obrońcą życia” i jednocześnie nie mieć absolutnie nic przeciwko karze śmierci, maltretowaniu zwierząt, corridzie czy rekreacyjnemu polowaniu…

To już jednak jest temat na zupełnie inną rozmowę. Zawszę tę samą.

Zasada niesprzeczności.

Zasada niesprzeczności, jedna z podstawowych zasad logiki, mówi, że dwa sprzeczne ze sobą twierdzenia nie mogą być JEDNOCZEŚNIE prawdziwe. Wydaje mi się, że zasada ta nie jest szczególnie popularna w świecie, w którym każdy chce mieć własną prawdę…

„W jakimś popołudniowym talk show występuje pewna samozwańcza „czarownica.” Twierdzi, że „wierzy w śmierć i ponowne narodziny.” Jeden z uczestników dyskusji jest księdzem. Gdy czyni jakąś krytyczną uwagę, „czarownica” wyrzuca z siebie: nauka o reinkarnacji, czyli o ponownych narodzinach duszy w innym ciele była aż do 553 roku częścią nauki chrześcijańskiej. Dopiero na Soborze Konstantynopolitańskim II „kilku zniedołężniałych starców” wykreśliło z Biblii wszystkie wzmianki na ten temat. Ksiądz czuje się bezradny, podobnie jak kobieta prowadząca dyskusję. A państwo?” (Bernd Harder, Gwiazdy nie kłamią – ale… milczą. 67 odczarowanych mitów z dziedziny ezoteryzmu, wyd. Verbinum, Warszawa 2008, s. 9)

No, cóż. Wypadałoby chyba zacząć od tego, że wspomniana powyżej zasada niesprzeczności ma również zastosowanie w dziedzinie doktryn religijnych. Albo-albo.

Albo rację mają religie „soteriologiczne” – takie jak np. chrześcijaństwo i wówczas człowiek potrzebuje „zewnętrznego” Zbawiciela (dla chrześcijan jest nim Jezus Chrystus) – albo też rację mają religie takie jak buddyzm i hinduizm, gdzie człowiek może niejako zbawić się SAM, przez właściwe postępowanie i techniki służące wyzwoleniu z kręgu wcieleń (jak choćby medytacja prowadząca do nirwany). W takim wypadku idea „zbawienia przez Boga” staje się niepotrzebna. A Jezus jest tylko (co najwyżej) wzorem postępowania zgodnie z wolą Boga (jak chciał np. Pelagiusz, notabene nigdy jednoznacznie nie potępiony przez Kościół) – albo, jak chcą ezoterycy wszelkiej maści, „Pierwszym Oświeconym” (zatem, jeżeli nawet jest Bogiem, to my też możemy stać się bogami – wystarczy sobie jedynie to głęboko uświadomić – i gotowe!:)).

Dalej, warto wiedzieć, że nauka o reinkarnacji nigdy nie była przedmiotem poważnej dyskusji wewnątrz Kościoła – ani na wspomnianym Soborze Konstantynopolitańskim, ani wcześniej, ani później.  Po prostu dlatego, że chrześcijanie (jak sądzę) zdawali sobie sprawę z tego, jak rujnujące byłoby przyjęcie takiej teorii dla idei zbawienia przez Chrystusa, która z kolei jest absolutnie podstawowa dla chrześcijaństwa.

Na Soborze w roku 553 rozpatrywano natomiast nauczanie Orygenesa, który wierzył w preegzystencję dusz (mówiąc prościej, w to, że Bóg „przechowuje” u siebie dusze, które z natury są wieczne, dopóki nie ześle ich – tylko jeden jedyny raz! – na Ziemię). A to jednak coś radykalnie różnego od reinkarnacji.

Ostatecznie jednak odrzucono i tę – noszącą wyraźne znamiona platonizmu:) – teorię, na rzecz założenia (chyba bardziej zgodnego zarówno ze zdrowym rozsądkiem, jak i z ustaleniami naszych nauk przyrodniczych…), że Bóg stwarza JEDNOCZEŚNIE dusze i ciała, nigdzie zatem nie istnieje żaden „niebiański magazyn dusz” (aczkolwiek motyw ten jest nadal bardzo pociągający dla Hollywood – sama widziałam jakiś czas temu amerykański horror o końcu świata, w którym nie kto inny jak sam Jezus – bardzo zimny i okrutny zresztą – zwiastuje przyszłej matce, że urodzi martwe „dziecko bez duszy” – bo „magazyn” już się opróżnił! – które będzie zwiastunem Armagedonu…). Choć wiem, że niektórzy woleliby teorię wywiedzioną z kolei od Arystotelesa, zgodnie z którą Bóg daje duszę ludzką płodom męskim po czterdziestu, a żeńskim (cóż za seksizm, swoją drogą…) dopiero po 80 dniach… Nawiasem mówiąc, pierwsze oznaki aktywności elektrycznej mózgu potrafimy zarejestrować u płodu około czterdziestego dnia po zapłodnieniu. 🙂

Wreszcie – warto sobie uświadomić i to, że – inaczej niż dla ludzi Zachodu – dla większości buddystów i hinduistów „ponowne narodziny” są zjawiskiem zdecydowanie negatywnym, a nie pozytywnym. Ich celem jest osiągnięcie takiego stanu duszy, w którym odpokutowywanie dawnych win w ten sposób nie byłoby już konieczne. Inaczej mówiąc – nie ma się do czego śpieszyć. Na Zachodzie natomiast reinkarnacja uważana jest za coś w rodzaju fascynującego „klawisza resetowania”, dzięki któremu po śmierci można rozpocząć kolejne cudowne życie tu na Ziemi – z zupełnie czystą kartą… Wyczuwacie tę subtelną różnicę?

Zastanawiające jest również, że wśród ludzi, którzy z takim zapałem (a niekiedy i ze szczegółami!) opowiadają o swoich przygodach z poprzednich wcieleń, jest aż tyle koronowanych głów czy też „kapłanek bogini” – a stosunkowo niewiele zwykłych Kowalskich…

Zobacz też:

Mary Roach, Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego. ; Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu. Wydawnictwo ZNAK 2010;

 

Religia czy sekta – oto jest pytanie!

Niektórzy sądzą, że „sekta” to po prostu „religia, której się nie udało” – ot, takie sobie pogardliwe określenie, którym wyznawcy głównych, „starych” religii chętnie obdarzają tych, którzy od nich odeszli.  Wydaje mi się jednak, że takie podejście to zbyt duże uproszczenie.

Chociaż bowiem można (w pewnym sensie) mówić o tym, że wczesne chrześcijaństwo było jedną z „sekt” judaizmu (podobnie, jak np. esseńczycy), a buddyzm – „sektą” hinduizmu, to mamy tu na myśli raczej pewien odłam w ramach starszej religii.

Językoznawcy od dawna wywodzą ten wyraz od dwóch łacińskich wyrażeń: secto, sectare – 'oddzielać, odłączać’ oraz sequor, sequi – 'podążać za.’ Etymologia ta zdaje się wskazywać na dwie podstawowe cechy „sekty” – jest to grupa ludzi, która „odłączyła się” od wcześniej istniejącej wspólnoty, by „podążyć za” jakimś nowym nauczycielem lub nauką.

Słowo to ma jednak oprócz tego pewne konotacje negatywne, ponieważ oznacza grupę religijną o wyraźnie DESTRUKCYJNYM charakterze i taką, która nie dąży do porozumienia czy przynajmniej kontaktów z innymi religiami.

Jest to poza tym grupa,  która:

  • ma zazwyczaj jednego charyzmatycznego przywódcę (rzadziej grupę przywódców)
  • nie informuje swoich członków o istotnych (prawdziwych) motywach i celach swego działania
  • ogranicza wyznawcom możliwości kontaktu i komunikacji z osobami spoza grupy (nawet z najbliższą rodziną) a także dostęp do informacji
  • kontroluje ich korespondencję, lektury i decyzje osobiste
  • postrzega świat zewnętrzny jako zły i zagrażający
  • wykorzystuje do własnych (niejawnych) celów pracę lub/i możliwości swoich członków, zmusza ich do prostytucji, kradzieży, handlu narkotykami;
  • stosuje wobec nich techniki psychomanipulacji lub/i przymus psychiczny lub fizyczny (pozbawianie snu, jedzenia, wolności, środki psychoaktywne, hipnozę, tortury, itd.).

Zdaję sobie przy tym sprawę z tego, że w odczuciu z wielu Was te i inne cechy „sekty” mogą nosić także oficjalnie uznane religie – bowiem granica pomiędzy nimi bywa czasem bardzo cienka. (A całą sprawę komplikuje jeszcze istnienie w obrębie głównych wyznań rozmaitych wspólnot, które także, niekiedy, mogą przejawiać pewne ciągoty „sekciarskie” – jak niektóre grupy charyzmatyczne, Radio Maryja czy Opus Dei). Rzecz więc chyba nie w samym istnieniu takich tendencji, ale w ich nasileniu i jednoczesnym występowaniu.

Tak więc, moim zdaniem, to nie tyle liczebność danej grupy przesądza o uznaniu jej za „sektę” lecz mimo wszystko, treść nauczania. Jeżeli np. jakaś grupa namawia swoich członków do czynów przestępczych,  czy do samobójstwa, uznałabym ją za „sektę” a nie za religię, niezależnie od liczby pozyskanych przez nią wierzących. Są przecież „sekty” bardzo liczne, nawet o ogólnoświatowym zasięgu, jak np. „Kościół” Scjentologiczny czy Moona.

I odwrotnie – jeżeli nauczanie danej wspólnoty nie zawiera takich „podejrzanych” elementów, jestem skłonna uważać ją za „religię”, nawet jeśli ma bardzo niewielu wyznawców.

 

Por. też: „Wspólnoty na manowcach.”