„Następna fala bólu” – czyli o komunii dla osób rozwiedzionych (i nie tylko).

Ostatnio wiele się mówiło o tym, że papież Franciszek – w odpowiedzi na nalegania biskupów, zwłaszcza z Europy Zachodniej – planuje zwołać dwa synody, które mają się zająć sytuacją rodzin chrześcijańskich, także tych niesakramentalnych.

W tym kontekście przebąkiwano o tym, że być może biskupi pochylą się wreszcie nad problemem dopuszczania do sakramentów (głównie spowiedzi i komunii świętej) osób rozwiedzionych, zwłaszcza zaś tych rozwiedzionych „nie ze swojej winy.”

W niektórych diecezjach niemieckich biskupi (kierując się chyba zasadą miłosierdzia i indywidualnego osądu sumienia) zaczęli już nawet dopuszczać osoby żyjące w ponownych związkach do sakramentów.

W tych dniach jednak, gdy papież ogłaszał zamiar zwołania synodu (a nawet dwóch, co świadczy o powadze problemu. Na pierwszej sesji ma się odbyć dyskusja, a na kolejnej – sformułowanie wniosków…) Kongregacja Nauki Wiary wydała orzeczenie, przypominające katolikom o fundamentalnej zasadzie nierozerwalności małżeństwa – i o tym, że jest to zasada sformułowana wprost i bardzo jasno przez samego Jezusa (a nie w czasach późniejszych, przez Kościół) – a zatem Kościół nie czuje się upoważniony, by ją zmieniać.

I tutaj ze zdziwieniem obserwowałam reakcję niektórych mediów katolickich na to oświadczenie.

Wiele z nich zgodnie bowiem dopatrzyło się tutaj „definitywnego zamknięcia drzwi dla dopuszczenia do Eucharystii niesakramentalnych małżonków” – choćDLA MNIE fakt, że będąc już żoną/mężem jednej osoby nie można w Kościele katolickim ważnie poślubić innej (przyjąć sakramentu małżeństwa) – nie implikuje w sposób konieczny tego, że korzystanie w tym stanie duszy z innych sakramentów – przede wszystkim ze spowiedzi – byłoby tylko „grzechem i obrazą Boską.”

Chciałabym, żeby to było zupełnie jasne: małżeństwo jest dla mnie zasadniczo nierozerwalne (pomijam bardzo poważne przypadki, w rodzaju maltretowania, kiedy to rozwód okazuje się konieczny) – a naruszenie tej więzi uważam za bardzo poważny grzech.

Ale jednak TYLKO grzech, jak inne, nie zaś coś, co powinno wykluczać człowiekaNA ZAWSZE ze wspólnoty Kościoła – a tak niestety często się dzieje, gdy „rozwodników” odsuwa się już nie tylko od Stołu Pańskiego, ale nawet – jak zauważa mój dawny spowiednik, o. Mirosław Ostrowski (który obecnie w Warszawie zajmuje się duszpasterstwem takich osób) – od pełnienia różnych „pomniejszych” funkcji, nawet takich, jak czytanie podczas liturgii.

Niech mi Bóg wybaczy podobne zuchwalstwo, ale zastanawiam się czasem, czyNAPRAWDĘ (w zamyśle Chrystusa) sakramenty święte to ma być taka „nagroda dla grzecznych dzieci”, taki cukierek za dobre sprawowanie? Czy raczej pomoc dla wędrujących grzeszników? I czy Jezus nie powiedział, że „nie potrzebują lekarza zdrowi, tylko ci, którzy się ŹLE mają?”

I czy fakt, że człowiek „niedomaga” (grzeszy) w jednej sprawie, powinien definitywnie zamykać mu drogę do pomocy Kościoła w innych kwestiach? Czy nie należałoby raczej tych ludzi dopuścić w jakiejś formie („warunkowo”) – przynajmniej do spowiedzi? Przynajmniej tych, którzy nie byli winni rozpadowi swojego pierwszego związku – co więcej, niejednokrotnie uczynili wszystko, żeby do niego nie dopuścić?

Watykański dokument określa także praktykę siostrzanej Cerkwi Prawosławnej, która – po spełnieniu pewnych warunków (pokuty) – dopuszcza jednak rozwiedzionych do ponownych zaślubin, mianem „przeszkody ekumenicznej.”

A ja się zastanawiam, czy rzeczywiście bracia prawosławni lekceważą w ten sposób nakaz Pana Jezusa i powagę sakramentu małżeństwa? Czy nie kierują się raczej zasadą „miłosierdzie przed prawem”, która powinna nam zawsze przyświecać?

Oczywiście, w tym okazywaniu miłosierdzia też należałoby zachować pewien umiar – bo w końcu ile razy, bez narażania się na śmieszność, można komuś ślubować, że się go nie opuści „aż do śmierci”?

Zdaje mi się, że Cerkiew Prawosławna daje swoim wiernym trzy takie szanse („do trzech razy sztuka”?:)) – jeśli się mylę, proszę mnie poprawić – przy czym tylko pierwsze małżeństwo jest celebrowane z całym ceremoniałem, kolejne zaś zawierane są według innej liturgii, o bardziej pokutnym charakterze. Każde następne małżeństwo natomiast uważane jest już za nieważne i grzeszne.

Zostawmy to jednak.

Jako „niesakramentalną” żonę znacznie bardziej zabolały mnie reakcje niektórych dziennikarzy, niż sama treść dokumentu Kongregacji.

Oto bowiem, choć np. „Przewodnik Katolicki” współczująco zauważa, że tak autorytatywne stwierdzenie, wyrażone właśnie wtedy, gdy wydawało się, że nadchodzą jakieś zmiany, „musiało tylko wywołać u samych zainteresowanych nową falę bólu” – to jednak zaraz dodaje, że sytuacja rodzin niesakramentalnych jest problemem tylko z naszego, europocentrycznego punktu widzenia.

No, tak, „prawdziwe”, dobre rodziny katolickie mają zupełnie inne problemy. Prawdziwe. I to nimi właśnie papież i biskupi powinni się zająć w pierwszej kolejności. Bo po cóż tak ciągle zajmować się tymi zatwardziałymi grzesznikami?

Przykro mi, ale wyczuwam w tym właśnie raczej tę duszpasterską chęć dalszego „wyczesywania dziewięćdziesięciu dziewięciu bieluśkich owieczek” – niż wyjścia na peryferie naprzeciw tej jednej, która się zagubiła, do czego tak gorąco zachęca papież Franciszek.

To jeszcze jednak nic w porównaniu z tym, czego dokazał – notabene lubiany przeze mnie – red. Franciszek Kucharczak w „Gościu Niedzielnym.”

Z widoczną satysfakcją napisał on bowiem, że – wbrew temu, czego się spodziewali niektórzy – Stolica Apostolska nie wydała przyzwolenia na „cudzołóstwo.”

No, tak. Cudzołóstwo. Jakże to łatwo zamknąć całą złożoność ludzkich losów w tym jednym słowie: cudzołóstwo. Jakby tu tylko o „pobłażanie dla grzechu” chodziło…

Myślę tu zwłaszcza o tych wszystkich osobach, które zostały zdradzone i porzucone, a także o tych, których jedyną winą jest to, że się z nimi związały, często po wielu latach od rozwodu (same nie mając żadnych „przeszkód małżeńskich” według prawa kanonicznego). Czy i one – niewinne przecież rozpadowi niczyjego małżeństwa – powinny ponosić taką samą karę, jak te, które zdradzały i porzucały? Nie jestem pewna… Nie wiem. Zastanawiam się tylko.

Przegłosowywanie Jezusa?

„Masturbacja nie jest grzechem, podobnie jak małżeństwa gejowskie i aborcja. Takie poglądy są coraz popularniejsze w Kościele w USA, nawet wśród zakonnic. „ – z widoczną satysfakcją pisze „Newsweek” w jednym z ostatnich swoich numerów (w ostatnim zaś elegancko nazywa naprotechnologię, popierane przez Kościół katolicki metody leczenia niepłodności, „gwałtem przy użyciu termometru” – jak gdyby in vitro nie było również procedurą jednak dosyć inwazyjną…).

I dodaje zaraz: „Margaret Farley nie jest jedynym katolickim teologiem, który postuluje zmianę myślenia o seksie, ale to ona zyskała ostatnio największy rozgłos. Na początku czerwca jej książkę „Just Love: A Framework for Christian Sexual Ethics” (Po prostu miłość: zarys chrześcijańskiej etyki seksualnej) potępiła watykańska Kongregacja Nauki Wiary (…) w tym samym czasie kongregacja oskarżyła o nieprawomyślność największe stowarzyszenie sióstr zakonnych w USA, zrzeszające 1,5 tysiąca klasztorów. I popierające Farley w sporze z Watykanem.
 
Okazało się, że amerykańskie zakonnice to kościelne „feministki” – rzadko noszą habity, buntują się przeciw władzy mężczyzn, żądają reform. I niewiele mają wspólnego z polskim wyobrażeniem o mniszce, która ze spuszczoną głową układa kwiaty przy ołtarzu i boi się nawet pomyśleć, że ksiądz może się mylić.”
Pominę milczeniem fakt, że nowy „Newsweek”, pod wodzą Tomasza Lisa, staje się z wolna bardziej lewicowy od „Przeglądu” – i coraz mniej ma już wspólnego z moim ulubionym tygodnikiem opinii o wyważonych, centrowych poglądach. Kiedy redaktor przejmował wcześniej „Wprost”, jego były właściciel, Marek Król, powiedział, że „czuje się jakby oddał córkę do domu publicznego.” Nie ukrywam, że jako stałej czytelniczce „Newsweeka” towarzyszą mi teraz podobne odczucia.  Czasami zastanawiam się, jakim cudem Szymon Hołownia wciąż jeszcze  odnajduje się w tym towarzystwie. Może służy w nowej redakcji za swego rodzaju „katolicki listek figowy”?:)
Zostawmy to jednak. Jak również i to, że sama znałam W POLSCE wiele sióstr zakonnych, które wcale nie chodziły ze wzrokiem wbitym w ziemię, w nabożnym skupieniu słuchając wszystkiego, co tylko biega w sutannie…
Zamiast tego zajmijmy się samymi tylko poglądami kontrowersyjnej siostrzyczki.
Jej zdaniem onanizm nie jest zagadnieniem moralnym. Wiele kobiet zaznaje dzięki niemu przyjemności, której nie osiągają w związkach z mężczyznami. Dlatego masturbacja nie tylko nie przeszkadza w relacjach międzyludzkich, ale wręcz im sprzyja. To brzmi jak bluźnierstwo, – grzmi „Newsweek”, bo Kongregacja Nauki Wiary nadal uznaje onanizm za „ciężkie przewinienie, gdyż dochodzi do użycia zdolności seksualnych poza właściwym dla nich porządkiem normalnych relacji małżeńskich w kontekście prawdziwej miłości i otwartości na nowe życie”.
No, cóż – osobiście zawsze byłam zdania (a wspierało mnie w tym przekonaniu wielu moich mądrych duszpasterzy), że nie należy robić z masturbacji największego problemu moralnego, znanego ludzkości.
Sądzę, że właśnie w kontekście „normalnych relacji małżeńskich”, pieszczot, masturbacja (podobnie jak różne inne „urozmaicenia”- niedawno kilka gazet w tonie sensacyjnym lub/i prześmiewczym napisało o „pierwszym w Polsce sex-shopie dla katolików”:)) mogłaby znaleźć swoje właściwe miejsce. Nie chce mi się jednak wierzyć, że najszczęśliwsze związki mieliby tworzyć ludzie, zaspokajający się samotnie w oddzielnych sypialniach. Od tego, że kobieta osiągnie orgazm pieszcząc się sama, jej mąż nie stanie się lepszym kochankiem…
A im dalej w las, tym więcej drzew…
„Dla Kościoła nie do przyjęcia jest też propozycja Farley, by stosunki homoseksualne traktować na równi z heteroseksualnymi. – kontynuuje autor artykułu. – Na przykład jej zdaniem określenie „owocny związek” nie musi się odnosić wyłącznie do płodzenia dzieci. W wymiarze duchowym równie owocne jest pielęgnowanie uczucia, zaspokajanie potrzeb partnera, czułość i opieka oraz ulepszanie świata przez ulepszanie samych siebie.”
Zgoda, tyle że… Kościół NIGDY nie zawężał pojęcia „płodnej miłości” jedynie do płodzenia dzieci – musiałby bowiem wówczas uznawać związki małżeńskie niepłodnych par za nieważne i grzeszne, co się nigdy nie stało. Wszystkie wymienione przez zakonnicę elementy są od zawsze istotnymi składnikami więzi małżeńskiej, aczkolwiek, jako osoba niepełnosprawna, nie tracę nadziei, że Kościół usunie kiedyś ze swego prawodawstwa pewne zbyt szczegółowe definicje „prawidłowego aktu małżeńskiego”, które to dziś utrudniają (a czasami nawet uniemożliwiają…) zawarcie sakramentalnego związku ludziom z niektórymi rodzajami fizycznych dysfunkcji.
Natomiast w tym szczególnym uprzywilejowaniu związku heteroseksualnego NIE CHODZI w moim odczuciu wcale o przesadne gloryfikowanie prokreacji, a tylko o wychwalanie, jako zamysłu Boga, komplementarności płci (który to element, chociażby w postaci koncepcji jing i jang, zawierają różne religie) – tego, że „jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich.” Tak to wyjaśniał również Benedykt w swojej pierwszej, pięknej encyklice Deus caritas est.
Siostra Farley nie widzi też absolutnie nic złego w rozwodach.
‚W średniowieczu złamana noga zwalniała od udziału w pielgrzymce. Dlaczego od obowiązku małżeńskiego nie zwalnia złamane życie?”– pyta dramatycznie. I dodaje na swoje usprawiedliwienie: „Nie potrafię milczeć, bo ludzie cierpią. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzę, ludzie cierpią…”
Tutaj byłabym się nawet w stanie z nią zgodzić – dążenie do zmniejszenie ilości cierpienia na świecie jest zawsze szlachetne. Inna rzecz, że nie jestem pewna, czy głównym celem Kościoła powinno być „ostateczne rozwiązanie problemu cierpienia” czysto ludzkimi, ziemskimi środkami („Mąż Cię nie zadowala? Kup sobie wibrator! Nie układa Ci się w małżeństwie? Rozwiedź się i po krzyku!”). Historia nauczyła mnie raczej, że ilekroć ludzie próbowali to robić, tworzyli sobie piekło na Ziemi…
Niemniej sama wielokrotnie postulowałam, aby (w duchu miłosierdzia, które zawsze powinno stać ponad prawem) zezwalać na ponowne małżeństwa porzuconych małżonków w szczególnie drastycznych przypadkach zerwania przysięgi małżeńskiej opartej na miłości (takich jak na przykład przemoc domowa, alkoholizm lub niewierność).
Teolożka jednak w swoim rozumieniu „zmarnowanego życia” idzie znacznie dalej i twierdzi, że małżeństwo chrześcijańskie to zobowiązanie takie samo jak każde inne, więc jeśli charakter relacji albo uczucia jednego z małżonków się zmienią, nic nie stoi na przeszkodzie, by wzajemne powinności wygasły.
Mamy więc tutaj zupełnie już „świecką” koncepcję miłości, jako czegoś opartego nie na decyzji woli („chcę spędzić z tym człowiekiem resztę życia, chociaż wiem, że nie jest ideałem.”) – tylko na „wzajemnych uczuciach”, które z natury swojej są zmienne i nietrwałe. Kiedy się kłócimy, moje uczucia względem P. są mniej niż przyjazne – czy to znaczy, że „nic już nie stoi na przeszkodzie”, byśmy się rozeszli?:)
Najbardziej rozbawiło mnie jednak uzasadnienie przyzwalającego stanowiska „postępowych zakonnic” wobec aborcji.
„Tylko 11 proc. katolików uważa przerywanie ciąży za grzech niezależnie od okoliczności – przytacza „Newsweek” dane z pewnego raportu. I w związku z tym, dodaje, jeśli hierarchia nadal będzie je ignorować, ludzie odwrócą się od Kościoła.”
I tu już wymiękłam. Pomijając fakt, że aborcja, choć moim zdaniem może byćMNIEJSZYM lub WIĘKSZYM złem zależnie od okoliczności (czasami może być mniejszym złem, niż coś innego) – to chyba nikt nigdy nie sprawi, że stanie się czymś szczególnie dobrym – zastanawiam się, czy takie „demokratyczne” podejście do spraw moralnych jest naprawdę tym jedynym właściwym.
Czy gdyby, dajmy na to, 55 procent respondentów uznało, że kradzież, w pewnych okolicznościach, nie jest niczym zdrożnym, Kościół powinien natychmiast znieść VII przykazanie? :)
„Oczywiście! – zakrzykną pewnie zaraz różni samozwańczy reformatorzy – Inaczej ludzie od Was odejdą i to będzie koniec Waszego Kościoła!”
Wszystko to bardzo pięknie, tylko że… Jezus wcale tak nie postępował!
Nie zmienił swego nauczania wtedy, gdy „wielu uczniów Jego odeszło i już za Nim nie chodziło” – J 6,65-67 – a nawet wtedy, gdy przed pretorium w „referendum ludowym” sromotnie przegrał z Barabaszem…
Widocznie bardziej zależało Mu na prawdzie, niż na popularności…
Ciekawe, swoją drogą, co On by na to wszystko powiedział?
Zob. też: „Wiosna Kościoła, czy zmierzch reformatorów?”

„Czy warto ratować małżeństwo za wszelką cenę?”

No, dobrze – a teraz zapomnijmy na chwilę o tym, że chodzi o „święty związek małżeński” i wyobraźmy sobie, że któraś z Was, kobiety, była szczęśliwą posiadaczką naszyjnika po prababci, niezwykle cennego, wyjątkowego, jedynego na świecie. Czy wtedy też tak lekko powiedziałybyście sobie: „Zepsuł się? E, nie warto ratować, toż to staroć, kupię sobie nowy, białe złoto, ostatni krzyk mody!”? Pewnie nie.

I jeszcze inna historia – załóżmy, że komuś z Was choruje dziecko – bo w naszych czasach miłość do dzieci jest na ogół bardziej trwała niż to, co się nazywa „związkiem”. Czy powiedzielibyście sobie: „E, tam, z niego i tak już nic nie będzie, nie warto ratować!”? Jestem przekonana, że większość z Was poruszyłaby niebo i ziemię, żeby ratować dziecko. A dlaczego? Bo je KOCHACIE!

Naturalnie, najłatwiej jest powiedzieć sobie (i innym): „Jeśli coś nie gra w małżeństwie, to po co się męczyć?” Tylko że ja zazwyczaj mam wątpliwości, czy „najprostsze” wyjścia są zawsze także NAJLEPSZE.  

Moja mama na przykład ma znajomą, której mąż był alkoholikiem, na wódę wynosił wszystko z domu, itd. Tysiąc i jeden „przyjaciółek” doradzało tej bardzo inteligentnej i samodzielnej kobiecie żeby „rzuciła go w diabły.” A jednak ona walczyła o niego i wyrwała go z nałogu. Obecnie są bardzo szczęśliwym małżeństwem, a on nosi ją na rękach w podzięce za całe piekło, jakie przeszła. 

Oczywiście problem „ale ile razy właściwie można wybaczać” to pewnie problem głębi miłości jednej osoby – bo podobno „miarą miłości jest miłość bez miary” (ja wciąż jeszcze w to wierzę:)) – i rodzaju winy tej drugiej. Bo prawdopodobnie inaczej  ma się rzecz w przypadku zdrady, inaczej – alkoholizmu (czy innego nałogu), a jeszcze inaczej – krzywdy wyrządzonej nam lub innej osobie (np. dziecku). To ostatnie pewnie byłoby mi najtrudniej wybaczyć – choć ogólnie jestem zdania, że w miłości warto wybaczać tyle razy, ile razy my byśmy chcieli, żeby nam wybaczono w analogicznej sytuacji. Prawdziwa miłość, moim zdaniem, powinna wystrzegać się używania słowa „Nigdy!” („Nigdy mu/jej tego nie wybaczę!”:)). 
I kiedy ktoś mnie pyta: „Czy warto ratować małżeństwo za wszelką cenę?” Odpowiadam: NIE. Nie za każdą cenę. Tylko na miarę miłości, jaką darzysz współmałżonka. Jeśli go/jej (już) nie kochasz, nawet nie próbuj, bo i tak nic z tego nie będzie. 

Czasami jestem zszokowana, czytając na blogach obelgi, jakie zawiedzione kobiety miotają pod adresem swoich eksmężów i ojców swoich dzieci  – i wyznać muszę, że czasem świerzbią mnie palce, żeby zapytać taką panią (ale nigdy tego nie zrobię, bo wiem, że w każdym przypadku byłoby to bardzo nietaktowne…) – „Jeśli on był i jest rzeczywiście takim „potworem” bez jednej pozytywnej cechy, jak go tutaj opisujesz, to co właściwie sprawiło, że się w nim zakochałaś i za niego wyszłaś?” Psychologowie często radzą rozwiedzionym panom: „Możesz nie lubić swojej byłej żony, ale staraj się ją szanować jako matkę Twojego dziecka.” Czy czasem tej samej rady nie należałoby zastosować i do niektórych „kobiet po przejściach”?

Niemniej jest też prawdą, że żadne zranienie (nawet to „wybaczone”) nie przechodzi w nas bez śladu , każde pozostawia bliznę – a kto z nas jest na tyle silny, by w nieskończoność przyjmować na siebie ciosy? Jestem przekonana, że istnieją i takie rany, których żadną ludzką mocą uleczyć nie sposób…