„Seks uprawia się dla WŁASNEJ przyjemności!” i inne mity ery nowoczesnej.

Pamiętam, jak kiedyś z wielkim smutkiem czytałam bloga kobiety, która zastanawiała się, „czy nie wziąć sobie kochanka” – ponieważ jej mąż nie potrafił dać jej „tego”, czego ona pragnęła – a ona z kolei nie umiała mu o tym powiedzieć.

I pomyślałam wtedy, że o ile ona nie nauczy się mówić o swoich potrzebach (albo ten kochanek nie będzie jasnowidzem) – zdrada niczego w jej życiu nie zmieni, chyba że na gorsze.

Jest to zresztą tylko część szerszego problemu – wychowywania dziewczynek do „tylko mu nie mów…!” – o czym tu już kilkakrotnie pisałam.

W pewnej mądrej książce katolickiego (tak, tak!) doradcy małżeńskiego znalazłam taką myśl: „Jeżeli mężczyzna, pieszcząc kobietę, będzie postępował z nią tak, jak SAM chciałby być traktowany, to niemal zawsze będzie postępował niewłaściwie. Przy czym słówko ‚niemal’ można prawie z czystym sumieniem pominąć.”

No, tak. Dobrze znamy tylko własne ciało – ciało drugiego człowieka jest dla nas zawsze zagadką. I może dlatego, tak sobie myślę, od czysto „technicznej” stronyŁATWIEJSZY jest jednak homoseksualizm? Kiedy ten drugi (ta druga) ma to samo, co ja, nie trzeba się tyle uczyć.

W każdym innym przypadku, jak sądzę, bez szczerej rozmowy się nie obędzie. Bo choć mężczyźni na ogół nie potrafią czytać w myślach, to jednak z reguły sprawianie przyjemności ukochanej kobiecie sprawia im wiele radości.

Dlatego też mam zawsze mieszane uczucia, gdy ktoś mówi mi, że „seks uprawia się dla WŁASNEJ przyjemności.” Bo przecież gdyby chodziło w tym tylko o moją własną („egoistyczną”, jak mówi teologia moralna:)) przyjemność, zupełnie wystarczyłby wibrator…

A drugi człowiek jest kimś znacznie, znacznie więcej.

Inna sprawa, że dla kochającej się pary seks może być przyjemny i satysfakcjonujący nawet BEZ przeżycia ostatecznego spełnienia za każdym razem. A to dlatego, że spełnia on przede wszystkim funkcję „więziotwórczą” – dopóki więc oboje czują, że ich wzajemna bliskość pogłębiła się przez to, czego doświadczyli – wszystko jest w porządku.

I wówczas komunikat: „Kochanie, dziś nie miałam orgazmu!” nie będzie dla mężczyzny jakąś wielką traumą (choć, naturalnie, rzecz bardziej nie w tym, COsię mówi, tylko – W JAKI SPOSÓB .  Jeżeli powiesz mężczyźnie: „Jesteś beznadziejnym kochankiem! Nigdy nie odczuwałam żadnej przyjemności, kiedy się kochaliśmy!” – najprawdopodobniej zranisz go śmiertelnie.)

I nie, nie chodzi tu wcale o jakieś „łóżkowe cierpiętnictwo”, poświęcanie się na siłę dla drugiej osoby. Po prostu uważam, że jeśli naprawdę się kogoś kocha, sprawianie mu przyjemności nie jest żadnym „poświęceniem”! Przeciwnie – jest wielką frajdą.

A wiedzieliście, że w rzekomo „ciemnym Średniowieczu” za grzeszne uchodziły te stosunki małżeńskie, podczas których KOBIETA nie miała orgazmu? (Bo to oznaczało właśnie, że mąż myślał tylko o własnej przyjemności.) Założę się, że nie wiedzieliście!

Mit, jakoby kobiety w ogóle nie wiedziały, że mają jakiekolwiek „prawo do przyjemności”, dopóki nie przyszły feministki i im tego nie powiedziały, jest niestety bardzo silnie zakorzeniony w naszym społeczeństwie.

Niestety, ofiarą tego typu mitów padł również niedawno nasz znakomity seksuolog, Zbigniew Lew-Starowicz, którego feministki nie znoszą za cierpliwe przypominanie prawdy, że sypialnia to nie jest najwłaściwsze miejsce do „negocjowania nowych ról płciowych” , że nawet kobiety „wyzwolone” na innych polach, w alkowie pragną jednak prawdziwego (tj. nie przerobionego przez gender) mężczyzny – i że także mężczyźni potrzebują czuć się kochani i doceniani, a nie tylko nieustannie przytłaczani coraz to nowymi wymaganiami kobiet.

Ciekawe, do czego nas doprowadzi odrzucenie oczywistości, że tylko szczęśliwi i spełnieni ludzie są skłonni uszczęśliwiać innych?

Niewielu też wie – przyznam się, że ja nie wiedziałam! – że profesor jest osobą wierzącą (podobno nieraz wymykał się podczas zjazdów naukowych, aby się…pomodlić) i że zauroczony jest erotyką biblijnej Pieśni nad Pieśniami.

„Newsweek” stwierdza z przekąsem, że był on jednym z nielicznych, którzy wierzyli, że odkrycia nowoczesnej seksuologii da się pogodzić z nauczaniem Kościoła. Redaktorzy, oczywiście, są przekonani, że się nie da (i już!) – bo „wiadomo” że Kościół zawsze był przeciwny seksowi, przyjemności, itd. Ja jednak nadal sekunduję profesorowi.

I jeszcze jeden kwiatek z serii – „co współczesna popkultura myśli o związkach?”

Kilka dni temu Onet zamieścił jakże odkrywczy artykuł pt. „10 rzeczy, których nie wolno mówić po seksie.”

I otóż dowiedziałam się z niego m.in. że absolutnie i pod żadnym pozorem NIE WOLNO powiedzieć mężczyźnie, z którym chwilę wcześniej wymieniało się płyny ustrojowe, że się go… kocha. Taka deklaracja może mieć rzekomo skutek podobny do: „Uwaga, idzie mój mąż!” – kochanek szybkim krokiem odmaszeruje w siną dal. „Zwłaszcza, jeśli to był wasz pierwszy raz.”

Rozumiem, że MIŁOŚĆ nie figuruje już na liście poważnych powodów, dla których w ogóle warto iść z kimś do łóżka? Na SEKS za to NIGDY nie jest „za wcześnie”? To zawsze jest już „ten właściwy etap związku”?:)

Ponadto dowiedziałam się, że – rzekomo – takie „jednorazowe numerki” z osobą, której imienia się nawet nie pamięta, nie są już (jak powinny być!) niechlubnym wyjątkiem, lecz normą. „Która z nas nie ma za sobą takiego doświadczenia?” – pyta autor artykułu i najwyraźniej nawet nie oczekuje odpowiedzi. No, nie wiem –JA na przykład nie mam.

Po przeczytaniu powyższego mój P. pokręcił głową i zapytał mnie: „Słuchaj, skąd oni biorą te wszystkie głupoty?”

Ano, właśnie, mój kochany. Sama chciałabym to wiedzieć.

Dzieci Kinseya i święty Graal…

David H. Newman, lekarz i autor świetnej książki „Cień Hipokratesa. Tajemnice Domu Medycyny.” (wyd. polskie Znak, Kraków 2010) tak oto opisuje jedno ze swoich spotkań z młodzieżą w ramach tzw. „edukacji prozdrowotnej.”

Przedstawienie tematu zajęć zajęło mi dziesięć minut, a potem rozdałem kartki, na których uczniowie mogli anonimowo zapytać mnie, o co tylko chcieli. Obiecałem, że każde pytanie przeczytam na głos i odpowiem na nie najlepiej, jak potrafię. Na pierwszej kartce nabazgrano wielkimi literami: „WALISZ KONIA?” (…) Przez kolejne kilka minut odpowiadałem na następne pytania, aż wreszcie dotarłem do piątej kartki. Napisano na niej pytanie, które – jak się potem okazało – chciał zadać każdy. Padało ono niezawodnie, właściwie w każdej szkole którą odwiedziłem, w biednych i bogatych dzielnicach, na przedmieściach i w centrum miasta, w dużych i małych szkołach. Kiedy je przeczytałem, w sali zapadła cisza. (…) Pytanie na kartce brzmiało: „Gdzie jest punkt G?”*
(Tamże, s. 148-149)

Następnie autor przekonująco udowadnia, że właściwie cała nasza wiedza o tym najbardziej bodaj tajemniczym zagadnieniu z dziedziny seksuologii opiera się na nadzwyczaj wątłych podstawach – głównie na JEDNYM, słabo udokumentowanym artykule autorstwa dra Ernesta Grafenberga, szanowanego nowojorskiego ginekologa  (stąd nazwa- „punkt G”:)) z 1951 roku – którego tezy niewolniczo powtarzają autorzy niemal wszystkich późniejszych opracowań.

Grafenberg twierdzi mianowicie, że w pochwie istnieje specyficzny anatomiczny obszar o niezrównanym wprost potencjale seksualnym – a stymulowanie go (niczym za naciśnięciem czarodziejskiego guzika:)) ma doprowadzać kobiety do niemal natychmiastowego i niezwykle silnego orgazmu.

Próbując jednak bardziej zgłębić ten problem, Newman dotarł jedynie do jeszcze kilku ankiet z badań seksuologicznych i do paru „raportów” o charakterze bardziej popularnym, niż naukowym (zainteresowanych szczegółami odsyłam do omawianej książki:)).

A jednak, stwierdza, w używanych do dziś podręcznikach akademickich do seksuologii mówi się o tym punkcie dość często, traktując jego istnienie jako niepodważalny fakt. Dorośli przekazują wiedzę o nim swoim dorastającym dzieciom, wspomina się o nim w setkach popularnych książek i w mediach. Wygląda na to, że chociaż ów „klucz do nieziemskiej rozkoszy” to coś w rodzaju świętego Graala czy też UFO (wszyscy o tym mówią, tylko nikt nigdy nie widział;)) – to jednak taka zmasowana propaganda robi swoje. Ankiety przeprowadzane wśród czynnych zawodowo kobiet w ciągu ostatnich dwudziestu lat wykazują, że zdecydowana większość respondentek jest święcie przekonana, że posiada punkt G. 

Zdaniem Newmana taka wiara wywiera szkodliwe i trwałe rezultaty – wiele kobiet z pewnością martwiło się tym, że nie potrafi u siebie odnaleźć owego magicznego obszaru (mimo, że – jak twierdzą autorzy wielu opracowań – punkt G ma być namacalny i widoczny, łatwo go wyczuć i  dostrzec, a zatem nie powinno być tak trudno go znaleźć…:)), wielu też mężczyznom (dodam od siebie) zarzucano z tego powodu, że są nieuważnymi i niewprawnymi kochankami.

I po co to wszystko? Po co tracić czas i energię na poszukiwanie czegoś, co prawdopodobnie nie istnieje (wg Newmana istnienie czegoś, co od biedy dałoby się uznać za punkt G można stwierdzić – i to bynajmniej nie wzrokiem czy dotykiem, ponieważ obszar ten jest zbyt mały – najwyżej u 10 procent kobiet…), zamiast po prostu cieszyć się seksem, miłością i wzajemną bliskością?

I tak sobie myślę, że bylibyśmy (jako ludzie) rzeczywiście bardzo ubodzy pod tym względem, gdyby naprawdę cała nasza zdolność do przeżywania ekstazy była skupiona tylko w jednym, konkretnym miejscu. Wydaje mi się, że Stwórca, dając nam naszą seksualność, dał nam o wiele, wiele więcej…

 


Komu potrzebny punkt G?
🙂

ASEKSUALNI – nowość stara jak świat.

Gdzieś kiedyś przeczytałam, że w dzisiejszych czasach życie seksualne (podobnie jak i wszystko inne) stało się kwestią MODY: jednego roku propagujemy picie mleka i dziewictwo, a innego – whisky i sadomasochizm…

I myślę, że „nowe” zjawisko coraz większej liczby ludzi, których te sprawy po prostu nie interesują, wpisuje się dobrze w tę logikę „wahadła” – skoro seksu jest wszędzie aż za dużo, zdarzają się tacy, których to (już?) nie bawi. Bo aseksualny „może” ale zupełnie nie ma ochoty. A czasami ta „dziwaczna gimnastyka”, w którą zamieniliśmy naszą intymność, jest dla nich po prostu odrażająca.

Przyczyny tego mogą być różne: przesyt, złe doświadczenia z przeszłości (czytałam kiedyś historię aseksualnej kobiety, która nabrała trwałego obrzydzenia do seksu po tym, jak w dzieciństwie zobaczyła urywek filmu „dla dorosłych” i otrzymała od matki komentarz w rodzaju:”Córeczko, to są źli ludzie, oni robią wstrętne rzeczy!” – należy zatem bardzo uważać na to, co widzą i słyszą od nas nasze pociechy…), gwałt, molestowanie seksualne…albo też zwykłe, długotrwałe, zaniedbywanie tej sfery życia.

Prawda jest jednak taka, że ZAWSZE istniały takie osoby – po prostu dlatego, że ludzie w naturalny sposób RÓŻNIĄ SIĘ poziomem popędu – i może się zdarzyć, że u niektórych jest on zerowy. Tyle tylko, że w dawniejszych czasach mogły one łatwo zyskać społeczną akceptację (np. ukrywając się za klasztorną furtą albo wybierając „białe małżeństwo”), a ich awersja do seksu nader często ubierała się w szatki świętości.

Kiedy czytam wypowiedzi niektórych Ojców i Doktorów Kościoła o małżeństwie i seksie, nieodmiennie nachodzi mnie myśl, że większość z nich musiała być zupełnie aseksualna. Tolerowali oni seks tylko jako (przykrą) konieczność biologiczną. „Zgodne z naturą” pożycie małżeńskie w ujęciu Tomasza z Akwinu w istocie niewiele się różni od pozbawionego emocji (i wszelkiej przyjemności!) spółkowania zwierząt. Pozwolił on sobie również na zgodną z duchem epoki – ale nie z naszą wiedzą przyrodniczą:) – uwagę, że słonie, tradycyjnie uważane za „najmądrzejsze ze zwierząt”, tak się brzydzą aktu, do którego zmusza je instynkt rozmnażania, że w trakcie… ze wstrętem odwracają głowy.

Wypada tylko żałować, że przez wieki całe katolicka (i nie tylko katolicka – bo jeszcze w XIX wieku lekarze „dla zdrowia” zalecali ograniczanie kontaktów intymnych do minimum) nauka o seksualności była kształtowana w oparciu o poglądy ludzi, których libido najwyraźniej było zerowe – i którzy własne fobie i uprzedzenia dotyczące płciowości zdołali przenieść na cały Kościół.

A co począć z naszymi współczesnymi aseksualnymi? Nic – jeżeli tylko ich niechęć do seksu nie ma podłoża chorobliwego (w niektórych przypadkach pomaga specjalistyczna terapia) i jeśli nie próbują „gwałtem” przymuszać innych, by przyjęli ich punkt widzenia za jedynie słuszny czy też „godny człowieka.”

Doprawdy, żal mi tych osób, które pozostając w związkach z aseksualnymi są przez nich nieustannie karcone za swoje „dziwne”, śmieszne, niepotrzebne, nieestetyczne  czy wręcz „zwierzęce” pragnienia…

Bo fakt pozostaje faktem: dla większości z nas seks pozostaje jednym (choć nie jedynym!) ze sposobów wyrażania miłości – i naprawdę nie ma w tym nic złego.

Ideałem byłoby oczywiście, gdyby tacy ludzie łączyli się w pary z osobami o podobnych skłonnościach (choć w tym przypadku może należałoby mówić o BRAKU pewnych skłonności?:)). Tym bardziej, że współczesne techniki in vitro dają im (na niespotykaną wcześniej skalę) możliwość posiadania potomstwa z pominięciem odpychającego dla nich zbliżenia fizycznego.

Bo, co warto też wiedzieć, brak popędu nie zawsze idzie w parze z zanikiem pragnień rodzicielskich.