Rozdawanie (z) cudzego…

Z niemałym zdziwieniem, a nawet pewnym poczuciem niesmaku, obserwowałam ostatnio w mediach  jednego ze „schizmatyckich” stowarzyszeń, które domagają się wyboru Chrystusa na króla Polski.

Na wstępie warto może przypomnieć, że – wbrew pozorom – NIE JEST to inicjatywa katolicka. Ksiądz, który stoi na czele owego ruchu, już dawno został suspendowany, a hierarchia dystansuje się od całej „afery.”

Tego typu ruchy intronizacyjne były, owszem, bardzo popularne w epoce przedsoborowej. Z tego, co mi wiadomo, takiego aktu dokonano dwukrotnie w czasach II Rzeczypospolitej (zdaje się w roku 1921 i ponownie w 1922). Po wojnie takiego oddania Ojczyzny pod władzę Zbawiciela dokonał jeszcze tylko Prymas Wyszyński, w roku 1951, podczas najciemniejszej nocy stalinizmu…

Obecnie zaś nie tylko zmieniły się czasy (i szczerze mówiąc, nie za bardzo wiem, jak można byłoby od strony PRAWNEJ dokonać wyboru kogoś na króla w kraju, który od dawna jest REPUBLIKĄ?:) Jan Kazimierz, oddając swoje królestwo w opiekę Maryi, mógł być wolny od takich dylematów…:))  – zmieniła się także cała koncepcja teologiczna. Jezus, zamiast być dla nas przede wszystkim „królem” (w znaczeniu politycznym!), który „położy wszystkich nieprzyjaciół pod swoje stopy” coraz częściej jest ukazywany raczej jako cierpiący Sługą Jahwe…

Czy zresztą nie On sam powiedział, że „królestwo Jego nie jest z tego świata” (J 18,36) – a kiedy rozentuzjazmowany tłum chciał Go obwołać królem, usunął się na pustkowie (J 6,15)? Widocznie zatem nie o to Mu chodziło…

I czy – jeśli istotnie (jak wierzę!) „do Pana należy cała ziemia” (Ps 24,1) -, to wszystko nie jest tylko jakimś dziwacznym przykładem naszej polskiej megalomanii? Jeśli On jest królem całego Wszechświata, co moglibyśmy Mu „dodać” przez taki akt? Kto nas upoważnił, żeby rozdawać z nie swojego? Tak właśnie zrobił szatan, który też obiecywał Jezusowi „wszystkie królestwa świata” (jak gdyby naprawdę należały do niego!) w zamian za poddanie się jego woli…

Jezus Chrystus. Król… I Sługa…

Futbol jako nowa „religia.”

Pragnę od razu zaznaczyć, że bardzo cenię piłkę nożną, jako bezpieczny sposób realizowania w naszym świecie dwóch pierwotnych, „męskich” instynktów: wojny i polowania.

A jego rola w wychowaniu młodych chłopców wydaje mi się wręcz nie do przecenienia. Znałam kiedyś wspaniałego, charyzmatycznego kapłana, który zanim został księdzem, był piłkarzem – i który poradził sobie z problemem „łobuzów” w swojej parafii, gromadząc ich na boisku.

A jednak zastanawiam się, czy w naszych zlaicyzowanych czasach piłka nożna nie jest czymś jeszcze. Nową „religią.”

I nie mam tu bynajmniej na myśli tej małej grupki „ekstremistów” z Kościoła Diego Maradony, który istnieje w jego ojczystej Argentynie.

Założony w październiku 1998 r. w Rosario, Kościół Maradony liczy, podobno, ponad 40 000 wyznawców. Zbierają się oni szczególnie tłumnie w dniu urodzin Maradony (30. października), w kawiarniach i pizzeriach celebrując te urodziny, podczas gdy „apostołowie” Kościoła Maradony wygłaszają specjalną modlitwę: – Nasz Diego, który jest skarbem Ziemi, niech będzie poświęcona twa lewa noga, niech będą pamiętane twoje gole…

Gromadzą się przed symbolicznymi ołtarzykami, ozdobionymi fotografiami mistrza świata z 1986 r., koszulkami z numerem 10 i proporczykami z autografami Maradony…. Ustawiają się też w kolejce do… chrztu, rytuału, który imituje gol Maradony z 1/4 finału mistrzostw świata 1986 r., strzelony Anglikom ręką, „ręką Boga”, jak sam powiedział na konferencji prasowej po zakończeniu meczu.

„Chrzest” odbywa się w ten sposób, że osoba poddawana temu rytuałowi przyjmuje odpowiednią pozę i odbija piłkę głową i ręką, jak ich idol w 1986 r. Jeden z tak „ochrzczonych”, 19-letni Ivan Rodriguez powiedział, że zdecydował się na ten chrzest, bo chciał być „częścią życia Maradony”. Podczas chrztu nawróceni śpiewają hymn: – Maradona jest największy, nie ma większego od niego.

Tak, jak inne kościoły, ten Maradony ma też własne przykazania. Oto one: kochać futbol ponad wszystko, deklarować swą bezwarunkową miłość do Diego, bronić honoru argentyńskiej koszulki, szerzyć cuda Diego w całym wszechświecie, przyjmować imię Diego, jako swe drugie imię i nadawać je swoim dzieciom

Wśród najbardziej znanych członków Kościoła Maradony są gwiazda futbolu argentyńskiego Lionel Messi i brazylijski piłkarz Ronaldinho.

(Opracowałam na podstawie www.sportowefakty.pl)

Słowo „religia” wywodzi się przecież od łacińskiego 'religare’ , które znaczy: łączyć, wiązać ze sobą. A nie da się ukryć, że współczesne wielkie widowiska sportowe mają atmosferę i jednoczącą rolę podobną do tej, którą dawniej miały zbiorowe przeżycia religijne.

W tym kontekście nie dziwi mnie nawet wprowadzony (w imię tolerancji oczywiście) przez FIFA zakaz używania na stadionach jakichkolwiek gestów czy symboli o charakterze religijnym. Nowa „religia” nie potrzebuje starych bogów, by mogła się rozwijać. A wiadomo, że piłkarz z krzyżykiem czy Gwiazdą Dawida na szyi może być  stokroć bardziej niebezpieczny, niż kibic rzucający petardą…

 


A oto kolejny groźny fanatyk…

 

Scjentologia czyli ostatnie kuszenie bogaczy.

Do niedawna wiedziałam o „Kościele scjentologicznym”, organizacji założonej w 1951 roku przez Rona Hubbarda, mniej więcej tyle, co wszyscy – że jest to dość dziwaczna sekta, specjalizująca się głównie w wyłudzaniu bajońskich sum od sławnych i bogatych (jak Tom Cruise czy John Travolta).

Ostatnio jednak przeczytałam wstrząsające świadectwo Marii Pii Gardini, Włoszki, która doszła w tej organizacji do wysokich stopni „wtajemniczenia”, zanim w 1993 roku zdecydowała się z niej odejść – i wydaje mi się, że teraz już lepiej rozumiem mechanizmy, które otwierają przed scjentologami ich konta i portfele.

Przede wszystkim, scjentologia (pomimo używania nazwy „Kościoła” i ezoterycznych treści, rodem z kiepskiego s.f.) bardzo pragnie uchodzić za doktrynę „naukową” (w ogóle nie operuje np. pojęciem Boga), a nawet zdolną rozwiązać wiele problemów, trapiących współczesne zachodnie społeczeństwa, jak narkomania czy otyłość. Szereg ośrodków leczenia uzależnień albo „kursów doskonalenia umysłu” jest formalnie powiązanych z sektą – i stanowią one jedną z bardziej wygodnych dróg werbowania nowych wyznawców.

A dalszy mechanizm jest już prosty – po ukończeniu jakiegoś kursu lub terapii adeptowi proponuje się kolejny…i kolejny, oczywiście słono opłacany. Za oficjalne ukończenie („potwierdzenie”) danego poziomu też trzeba wnieść stosowną opłatę. Chodzi zatem głównie o sprzedaż jak największej liczby „produktów” Scjentology,  bo oprócz kursów są to również książki, breloczki, bransoletki i tym podobne gadżety, rzekomo niezbędne adeptowi do potwierdzenia swojej drogi ku najwyższej doskonałości.

O samej „doktrynie” nie będę się wiele rozpisywać, bo nawet czytanie o tym wydawało mi się nużące (szczerze współczuję ludziom, którzy przechodzą cały ten „program” w praktyce, często przez lata – choć, oczywiście można przejść go szybciej – wiele tu zależy od wartości podpisywanych czeków, które w ruchu nazywa się „dobrowolnymi darowiznami na kościół” a które bywają często wymuszane niegodziwymi metodami).

Powiem tylko, że często wstępem do całej zabawy jest tzw. Puryfing (oczyszczenie), który sprowadza się do seansów w saunie, wielogodzinnego biegania i łykania preparatów witaminowych w drakońskich dawkach. Maria Pia, która po takiej „kuracji” zaczęła mieć problemy z sercem, nie ukończyła całego cyklu (nazywanego też „produktem zero”) – ale jako że była doprawdy bardzo zamożna, to niedopatrzenie zostało jej odpuszczone. Niemniej zdarzały się również przypadki niewyjaśnionych zgonów osób, pozostających pod „opieką” sekty.

Następnym krokiem są sesje tzw. „auditingu” – czegoś w rodzaju psychoterapii czy też świeckiej „spowiedzi” – które mają na celu oczyścić duszę adepta z traum z przeszłości, odbywane przed audytorem, lub (na wyższych poziomach) w samotności, przy użyciu prostego wariografu, zwanego w ruchu „e-metrem.” I sądzę, że to jest właśnie rzecz, która może przyciągać do scjentologów wielu ludzi: w świecie, gdzie już prawie nikt nie ma dla nikogo czasu, ktoś nagle siedzi i słucha całymi godzinami Twoich wynurzeń – pod warunkiem, że wcześniej hojnie za to zapłacisz.

Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że „audytorzy” nie oglądają ani grosza z tych pieniędzy (wszystkie są przesyłane do kasy w centrali ruchu), sami również płacą za kursy doskonalące ich umiejętności oraz za pobyt w ośrodkach ruchu, a często są zmuszeni do wysłuchiwania nawet kilkuset godzin sesji w miesiącu. Co ciekawe: nie istnieje coś takiego, jak „tajemnica spowiedzi” – wszystkie wyznania są skrzętnie spisywane i przesyłane do centralnego archiwum. To tak, jakby księża katoliccy musieli z każdej spowiedzi sporządzać szczegółowy raport i wysyłać go do Watykanu…

Niektórzy byli członkowie twierdzą, że informacje zgromadzone w ten sposób były wykorzystywane przeciwko nim – czemu, naturalnie, organizacja zaprzecza.

W każdym razie, ten etap wstępny (pre-clear w żargonie scjentologicznym) można zakończyć oficjalnym uznaniem za „clear” – czystego, co odbywa się z użyciem e-metra. Ron Hubbard twierdzi, że kto osiągnął ten stopień, staje się „przejrzysty” a jego ciało powinno w sposób widoczny promieniować „wewnętrznym światłem.” Ale że scjentologowie wierzą w wielką liczbę własnych wcieleń, owo „oczyszczanie” też może trwać latami.  Dopiero potem zaczyna się „właściwa” droga scjentologiczna, podzielona na 12 etapów (kolejnych płatnych kursów!), zwanych OT (Open Thetan).

W stosunku do poprzednich różnią się one tym, że adept oprócz zwykłego auditingu jest zobowiązany do „self-auditingu” przy użyciu e-metra, który należy sobie nabyć (urządzenie warte najwyżej kilkadziesiąt euro z logo organizacji sprzedawane jest po cenie kilkaset razy wyższej…), nakierowanego tym razem na (uwaga, uwaga!) oczyszczenie ciała i umysłu z „tetanów” i „clusters” tj. istot duchowych (kosmitów?!) które przyłączyły się do naszej osobowości rzekomo przed milionami lat… I tak można się „oczyszczać” bez końca, aż do dwunastego OT…

W razie jakichkolwiek pytań czy wątpliwości adeptowi doradza się, by dalej podążał drogą OT, w myśl zasady: „Idź dalej, to zrozumiesz!” (podczas gdy w rzeczywistości im dalej, tym bardziej niedorzecznie – sądzę, że to dlatego, że na pewnym etapie umysł wyznawcy jest już tak urobiony, że przyjmie wszystko, każdą bzdurę…)

Maria Pia oficjalnie „zaliczyła” tylko 8 OT, choć w rzeczywistości przeszła wszystkie poziomy. Po prostu w pewnym momencie…zabrakło jej pieniędzy na ich „potwierdzanie.” Prawie cała ogromna fortuna jej rodziny trafiła do kasy sekty – a nawet, kiedy w końcu zapragnęła odejść, musiała wykupić specjalny, przeznaczony do tego celu…kurs! Co zresztą, wbrew obietnicom, wcale nie zapobiegło nachodzeniu jej przez członków organizacji, którzy w dalszym ciągu nachalnie domagali się nowych „dobrowolnych darowizn na kościół.”

Niedawno na pewnym portalu znalazłam informację, że „Kościół” ten jest już obecny także w Polsce: Polacy, przed nami test głupoty!” – napisał autor artykułu.

Ale muszę Wam powiedzieć, że kiedy to wszystko czytałam, nasunęło mi się pewne (być może przypadkowe) podobieństwo do praktyk niektórych „inicjacyjnych” wspólnot chrześcijańskich (jak Droga Neokatechumenalna), w których również mówi się członkom (którzy przecież na ogół są już ochrzczeni!): „Nie, nie, na tym etapie jeszcze nie możemy Ci tego wyjaśnić – podążaj dalej tą drogą, a wszystko stanie się proste!”

Żeby to było jasne – sama wiele zawdzięczam Wspólnotom Drogi Neokatechumenalnej, których piękna liturgia próbuje łączyć zwyczaje pierwszych chrześcijan z zaleceniami Soboru Watykańskiego II. Niepokoi mnie tylko ten JEDEN konkretny element…