Czy NPR jest „za darmo”?

Muszę przyznać, że czasami z lekkim zawstydzeniem słucham, kiedy zwolennicy metod naturalnych (do których zresztą i sama wciąż się zaliczam) pośród licznych zalet tychże z upodobaniem wymieniają także ich rzekomą „darmowość” – często w opozycji do wysokich kosztów, jakie trzeba ponieść, stosując inne metody regulacji poczęć.

W pewnej książce na ten temat („NPR jest O.K.!”) znalazłam stwierdzenie, które dobrze ilustruje to przekonanie: „No, cóż, jesteśmy studenckim małżeństwem, więc jak na razie darmowa opcja nam odpowiada!”

Tymczasem jednak jest to tylko część prawdy. Bowiem w NPR, jak wszędzie: im wyższa jakość usług, tym wyższa cena.

Zupełnie za darmo są więc porady na portalach internetowych i niektóre aplikacje mobilne (sama obecnie używam szwajcarskiego programu „Sympto” – i jestem bardzo zadowolona, bo nawet w wersji bezpłatnej istnieje możliwość zapisywania informacji pochodzących z różnych metod – i dodawania własnych uwag). Za dostęp w trybie PREMIUM, który daje użytkowniczce wiele dodatkowych opcji, z reguły trzeba już zapłacić.

NPR w wersji najbardziej „podstawowej” (zwykły termometr elektroniczny raz na kilka lat plus notesik z kartami obserwacji do wybranej metody) to rzeczywiście niewielki wydatek – rzędu kilkunastu złotych. Ale już gdyby ktoś chciał dokształcać się sam, podręczniki i inne materiały do poszczególnych metod to wydatek od kilkunastu do kilkudziesięciu złotych. Można też zapisać się na kurs, organizowany przez którąś z organizacji, promujących wybraną przez nas metodę – INER (metoda Rötzera), LMM (metoda Kippley’ów)  czy też TOR (metoda Billingsów).

Organizatorzy z reguły zastrzegają, że udział w szkoleniu jest darmowy, trzeba jednak zapłacić „za materiały” – zwykle około 150-200 złotych od osoby lub od pary.

Największe kontrowersje wzbudza koszt nauczania tzw. Modelu Creightona, zaawansowanej metody, służącej do diagnozowania problemów z płodnością (i stanowiącej integralną część naprotechnologii). Kurs podstawowy obejmuje tu bowiem 8 spotkań (po około 150 złotych każde), a następnie dalsze indywidualne, płatne konsultacje, które mogą trwać nawet przez kilka lat.

Nie posunęłabym się wprawdzie aż do stwierdzenia, że NPR może być niemal tak samo dochodowym „biznesem” jak cały wielki przemysł środków antykoncepcyjnych (bo to jest oczywista NIEPRAWDA),tym niemniej…

Profesjonalny termometr „owulacyjny” do NPR można kupić na Allegro w cenie od kilkudziesięciu do nawet 190 złotych (sprzęcik renomowanej marki Cyclotest:)); natomiast bardzo poręczne mikroskopy owulacyjne „ze śliny” – niestety niemal nieosiągalne poza Internetem – będą nas kosztować około 100 złotych. Na rynku dostępne są ich różne marki, np. włoska Donna, Afrodyta i południowokoreański Q Tester. Ich deklarowana skuteczność wynosi około 98%. Wypróbowałam prawie wszystkie modele, a obecnie posiadam hiszpański FertilControl Easy, który od pozostałych odróżnia m.in. brak żaróweczki, która to jest najbardziej kłopotliwym elementem tego typu urządzeń: z reguły przepala się po maksimum dwóch latach – i na tyle też producenci udzielają gwarancji. Jako, że FertilControl działa na światło słoneczne, ma działać bez zarzutu przez lat trzy. Zobaczymy.

Mikroskopy tego typu są szczególnie chętnie używane przez pary, stosujące metodę „mieszaną” (NPR+prezerwatywa) – a sama często powtarzam, że gdyby osobom prowadzącym kościelne kursy przedmałżeńskie rzeczywiście zależało na propagowaniu „tych” metod wśród młodych ludzi, powinni dawać takie urządzenie w prezencie każdej parze narzeczonych. Pomarzyć.:)

I tak oto dochodzimy do „NPR w wersji de luxe”, czyli do komputerów cyklu. Za taki elektroniczny przedmiot pożądania (producenci chwalą się skutecznością przekraczającą 99%) trzeba już zapłacić od ok. 300 (Q Tester), przez około 600 (bardzo chwalony przez moje Czytelniczki Cyclotest) i 1500 (Pearly) do nawet 2,5 tysiąca złotych! (To BabyComp dla „starających się”, ze wszystkimi możliwymi „bajerami”, samouczącą się pamięcią cykli, itp[.).

Od wielu już lat zastanawiam się nad zakupem takiego cudeńka, mimo wszystko jednak ciągle się waham, bo choć wysoka cena zdaje się być gwarancją skuteczności, osobiście nigdy nie ufałam metodom „jednowskaźnikowym” – wolę pozostać już na zawsze rygorystycznie wierna zasadzie: „Stosuj zawsze przynajmniej dwie uzupełniające się metody w tym samym czasie!” – bo kiedy RAZ tylko z tego zrezygnowałam, począł się nasz syn Boguś, a perturbacje związane z jego przyjściem na świat kosztowały mnie naprawdę wiele cierpienia. (Tak, tak, moi Kochani Krytycy: wiem, że na WSZYSTKO to doskonale sobie zasłużyłam, więc możecie już sobie oszczędzić strzępienia języka…)

Paradoksalnie, na portalu 28 dni, poświęconym metodom naturalnym, znalazłam i taki wpis:„Być może [wysoka cena] to czynnik ograniczający dostęp, ale osobiście cieszę się, że wreszcie wiedza z zakresu rozpoznawania płodności zaczęła być odpowiednio ceniona.”

Hmm, może to i prawda – znana mądrość ludowa mówi przecież, że ludzie na ogół nie doceniają tego, co dostają „za darmo.” Co sądzicie o tym?