Ostatnimi czasy przeżywamy przygotowania do chrztu naszego synka – i przy tej okazji zewsząd słyszymy o potrzebie „dawania mu dobrego przykładu swoim życiem.”
I przyznam się, że skutkiem tych wszystkich pobożnych napomnień ogarnęło mnie nagłe pragnienie, aby na mszy chrzcielnej przystąpić do komunii, mimo że mi „nie wolno” – na szczęście P., któremu się z tego zwierzyłam, powiedział mi, że powstrzymanie się od tego (choć sprawia mi to pewien ból) jest właśnie wyrazem wierności Kościołowi…
Ale stale prześladuje jedna i ta sama myśl: czy naprawdę byłoby aż tak wielkim złem i zgorszeniem, gdyby Kościół (po stosownym okresie pokuty) udzielał swoim kapłanom sakramentalnego małżeństwa, zamiast zgadzać się, by – z powodu ludzkiej miłości – do końca życia trwali w stanie nieodpuszczalnego grzechu?
W historii często się zdarzało, że udzielano święceń mężczyznom żonatym – ale czy rzeczywiście NIGDY nie bywało odwrotnie?
Dlaczego (będę o to pytać do znudzenia) wolno „opuścić człowieka dla Boga” (cóż to za określenie!), ale nigdy odwrotnie? Czy nie oznacza to w istocie, że – choć mówi się o dwóch „równorzędnych” sakramentach – stawiamy małżeństwo NIŻEJ od kapłaństwa? Bo gdyby było inaczej, jakie znaczenie miałaby KOLEJNOŚĆ ich przyjmowania?
I aż chciałoby się tu zapytać za Arturem Sporniakiem – „Jeżeli mówi się, że kapłani i osoby konsekrowane oddają się Bogu „niepodzielonym sercem”, to czy to oznacza, że małżonkowie mają serca „podzielone”?” Innymi słowy, czy naprawdę uważamy, że ten, kto kocha człowieka całym sercem, tym samym jakby MNIEJ kocha Boga?
I czy rzeczywiście Pan Bóg jest tak po ludzku „zazdrosny” o serce człowieka? A jeżeli tak, to czemu u początków Biblii znajdujemy słowa o tym, że „nie jest dobrze być człowiekowi samemu”? Adam w raju przecież nie był „sam” – teologowie uczą nas, że znajdował się w stanie takiej zażyłości z Bogiem, jak żaden z późniejszych świętych – a jednak potrzebował drugiej istoty podobnej do siebie. Czyżby to oznaczało, że miłość Boga czasami jakby „nie wystarcza” człowiekowi?
I tak jakoś na marginesie tych rozważań przyszło mi na myśl, że chyba już wiem, dlaczego Maryja MUSIAŁA pozostać na zawsze dziewicą (choć, oczywiście, wierzę w nauczanie Kościoła o Jej dziewiczym macierzyństwie) – przecież jeżeli już Bóg tak cudownie zainterweniował w Jej życie, że nazywa się Ją nawet „Oblubienicą Ducha Świętego” – to nie do pomyślenia było, żeby POTEM „tak po prostu” była Żoną dla zwykłego cieśli, choćby nawet najpobożniejszego, prawda?
A jednak, czy ujmowałoby to cokolwiek Boskości Jezusa, gdyby Jego Rodzice (już po Jego narodzinach) cieszyli się także swoją fizyczną bliskością? Pismo Święte mówi przecież jedynie, że: „Józef nie zbliżał się do Niej, AŻ porodziła Syna.”
A wszystkich oburzonych chciałabym zapytać, czy naprawdę sądzą, że samo miłosne zbliżenie (w małżeństwie!!!) jakoś naruszyłoby Jej niepokalaną świętość?
No, proszę – i znowu ta nieszczęsna kolejność uczuć…