Oskarżona: Matka Teresa.

Na wstępie muszę zaznaczyć, że zawsze bardzo szanowałam Matkę Teresę. Jej gest porzucenia „wygodnego” (choć zakonnego) życia i zamieszkania wśród ubogich jest czymś, na co niewielu by się zdobyło.

Proszę mnie dobrze zrozumieć, ona NAPRAWDĘ nie musiała tego robić. Mogła w spokoju doczekać  emerytury, ucząc dziewczęta w ekskluzywnej, odizolowanej od wszelkiej nędzy, szkole sióstr loretanek. Co więcej, nawet jej przełożeni byli początkowo zszokowani tak niecodzienną decyzją młodej zakonnicy.

I jeśli, idąc za wewnętrznym wezwaniem, postanowiła ona zająć się – na miarę swoich sił i możliwości – tymi, którymi nikt się nie zajmował – to tylko chwała jej i cześć.

Matka Teresa NIE BYŁA lekarzem, psychologiem, ani pracownicą społeczną. Była tylko prostą zakonnicą, która próbowała zaradzić złu, które widziała wokół siebie tak, jak potrafiła. Na pewno NIE WSZYSTKO zrobiła tak, jak trzeba. Z pewnością miała swoje wady i popełniała błędy. Ale Kościół, ze swej strony, NIGDY nie nauczał, że jego święci byli „bezgrzeszni.” A zdecydowana większość jej najbardziej zajadłych krytyków nigdy nie zrobiła dla bliźnich nawet tego, co ona.

Zastanawiające jest też i to, że zdecydowana większość zarzutów, skierowanych przeciwko Matce Teresie (np. o rzekomą defraudację miliardowych środków finansowych, uzależnianie pomocy od konwersji na chrześcijaństwo, przesadne gloryfikowanie cierpienia  czy też wynikającą z tego niewłaściwą opiekę w przytułkach)  pojawiła się dopiero po jej śmierci, gdy ona już nie może się bronić. Szczerze wątpię, że tej niepozornej kobiecie udało się aż do tego stopnia omamić cały świat, by tak zupełnie bez powodu przyznano jej Pokojową Nagrodę Nobla. Gdyby tak się stało, musiałaby ona chyba być oszustką wszech czasów… W każdym razie, dobrze to świadczy o rzetelności Kościoła katolickiego w tej sprawie, że o pełnienie funkcji advocatus diaboli w jej procesie kanonizacyjnym (jest to osoba, która ma za zadanie przedstawić powody, dla których dana osoba nie powinna zostać wyniesiona na ołtarze) poproszono Christophera Hitchensa, znanego ateistę, który większość powyższych zarzutów zawarł w swojej książce. („Matka Teresa w teorii i w praktyce.”)

I jeśli ostatecznie nawet jemu nie udało się doprowadzić do tego, by zrezygnowano z ogłoszenia założycielki Sióstr Misjonarek Miłości świętą Kościoła katolickiego – to chyba znaczy, że dowody na poparcie jego twierdzeń nie były zbyt mocne.

Nigdy też nie wierzyłam, by Matka Teresa była w rzeczywistości „opętaną ateistką”. Jej poruszające prywatne listy, które przeczytałam, są raczej świadectwem duchowych zmagań, które przeżywa wielu świadomie wierzących – tylko niewielu się do tego przyznaje. Wiara, która jest „skokiem w ciemność” mimo doświadczania milczenia Boga, wydaje mi się bardziej godna podziwu, niż lukrowana pobożność, która nigdy nie przeżywa żadnych wątpliwości. Jest to wiara wręcz heroiczna. Wiara podobna do tej, jaką wykazał się pewien rabin, który patrząc na kaźń swoich współbraci w obozie koncentracyjnym, miał wykrzyknąć z rozpaczą: „Boże Wszechmogący! Pomimo tego wszystkiego, co nam robisz – i czego NIE robisz – ja nadal chcę w Ciebie wierzyć! Będę wierzył WBREW Tobie samemu!!!”

Oczywiście, można powiedzieć, że fakt, iż Matka Teresa od lat była używana przez katolików w celach apologetycznych – niemal każdą dyskusję na temat „spasionych, bogatych księży” można było szybko uciąć jednym krótkim zdaniem:”Ale spójrz, przecież w Kościele są i tacy ludzie, jak Matka Teresa!” – musiał wywołać jeszcze ostrzejszą reakcję drugiej strony – wojujących antyklerykałów, którzy wzięli sobie za punkt honoru, żeby udowodnić, mówiąc krótko, że „ta wasza dyżurna święta wcale nie była taka święta!”

Nie mogę się też uwolnić od niejasnego wrażenia, że tak bezprecedensowa  wrogość niektórych środowisk wobec Matki Teresy MOŻE mieć jakiś związek z jej nieprzejednanym stanowiskiem w sprawie aborcji. Ale, zaznaczam, to tylko moje mgliste przeczucie.

Ale i reakcje sporej części katolickich publicystów na tę krytykę nie zawsze wydają mi się właściwe. Każdy, kto ośmiela się mieć jakiekolwiek wątpliwości co do absolutnej nieskazitelności Matki Teresy (która to, przypomnę, wcale nie jest konieczna do świętości) może teraz zostać uraczony argumentem, że po prostu „nic nie zrozumiał z dzieła tej wielkiej świętej”. Co na ogół kończy wszelką dyskusję.

Na jednym z portali znalazłam utrzymany w podobnym duchu artykuł pewnej studentki medycyny, która była wolontariuszką w jednym z domów Zgromadzenia dla dzieci niepełnosprawnych. „Pomyślałam, pisze ona, że fizjoterapeuta mógłby odwiedzać te dzieci częściej. Ale przecież (autorka zaraz karci samą siebie za tę jakże śmiałą myśl!) siostry nie zamierzają przecież prowadzić profesjonalnego ośrodka dla niepełnosprawnych, tylko dom. Mała Rosa nie ma wprawdzie na tyle sprawnych nóg, żeby móc normalnie stać, ale może żyć w domu pełnym miłości.” I tym sposobem zostanie w tym domu na zawsze, uzależniona od życzliwej (nie przeczę!) pomocy sióstr – dopowiedziałam sobie w myśli. I tu już się we mnie, jako w osobie niepełnosprawnej, coś zagotowało.

Przecież nawet w rodzinie, gdzie jest dziecko niepełnosprawne, kochający opiekunowie starają się zrobić WSZYSTKO, co w ich mocy, żeby dać dziecku jak największą sprawność, a co za tym idzie – także samodzielność. Miłość nie wyklucza fachowej pomocy – i nie powinna być jej przeciwstawiana w taki sposób!

Reasumując, apelowałabym do obydwu stron sporu o większą uczciwość w ocenie rzeczywistych  dokonań Matki Teresy. Jestem przekonana, że prawda jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A już z pewnością nie zaszkodzi tej niezwykłej kobiecie, która, jak wierzę, jest już bezpieczna w objęciach Ojca.

oskarzona

Postscriptum: casus Joanny Beretty- Molli i inne takie.

W związku z komentarzem jednej z Czytelniczek do poprzedniego posta, na który to komentarz z niewyjaśnionych przyczyn nie udało mi się chyba opublikować odpowiedzi, chciałabym tę odpowiedź, być może nieco rozszerzoną, opublikować tutaj w formie odrębnego wpisu.

Otóż Czytelniczka owa napisała, zgadzając się ze mną co do pryncypiów, że często przywoływany przez katolików jako wzorcowy przykład Joanny (Gianny) Beretty- Molli – włoskiej lekarki, która dobrowolnie zrezygnowała z leczenia onkologicznego, aby jej najmłodsza córka mogła się urodzić (w wyniku czego sama zmarła wkrótce po porodzie, osieracając męża i kilkoro dzieci) wzbudza w niej daleko idące wątpliwości.

Nazwała wręcz taką postawę „świętym egotyzmem”, pisząc, że jako lekarka Molla była w pełni świadoma możliwych konsekwencji swego wyboru – i traumy, jaką zafunduje przy tej okazji swoim bliskim. I dodała, że gdyby to od niej zależała decyzja w tej sprawie, wcieliłaby się w rolę „advocatus diaboli” i obstawałaby za tym, by młodej Włoszki nie kanonizować. Bo w zasadzie ta kobieta popełniła samobójstwo, samolubnie chcąc zasłużyć na aureolę. Tak przynajmniej zrozumiałam punkt widzenia mojej Czytelniczki.

No, cóż – zacznę może od tego, że i we mnie postać ta wzbudza niekiedy mieszane uczucia. Nie tyle może ona sama,  co raczej sposób przedstawiania jej osobistego wyboru w Kościele jako JEDYNEGO moralnie dopuszczalnego w sytuacji zagrożenia życia matki („jeśli jesteś katoliczką i będziesz kiedyś w ciąży, masz obowiązek poświęcić własne życie dla ratowania życia dziecka, tak jak ona!” – słyszą czasami młode dziewczęta od swoich katechetów. Tego typu „nacisk moralny” uważam za niedopuszczalny. Świętość dlatego  jest świętością, że jest WYJĄTKOWA, że jest heroiczna. Gdyby taka postawa była czymś obowiązującym dla wszystkich, nie byłoby w niej nic niezwykłego. „Radosnego dawcę miłuje Bóg” – a jakakolwiek „ofiara” żeby była miła Bogu, musi być dobrowolna.

Z drugiej jednak strony, we wszelkich próbach deprecjonowania czynu Joanny (i podobnych do niej kobiet, np. siatkarki Agaty Mróz, które także kochały swoje nienarodzone dzieci „nad życie”, jak mówi tytuł filmu o Agacie) dostrzegam przejaw tej samej mentalności – była o tym szerzej mowa już w poprzednim wpisie – która mówi, że bywają sytuacje, w których życie jest gorsze od śmierci. Przede wszystkim wtedy, gdy wiąże się z jakimkolwiek cierpieniem, jakąkolwiek „traumą.”  („Trauma” to ostatnio bardzo modne słowo).

„Lepiej zabić, niżby miało być oddane do adopcji” – takim argumentem także próbowano mnie przekonać do przerwania ciąży, co zresztą źle świadczy o naszym systemie państwowej opieki nad dziećmi. Skoro śmierć ma być lepsza od życia w Domu Dziecka… „Lepiej zabić, niżby miało być niekochane.” „Lepiej zabić, niżby miało cierpieć w jakikolwiek sposób.” (Idąc tym torem myślenia, moglibyśmy zresztą łatwo dojść do wniosku, że najbardziej kochają swoje dzieci ci, którzy ich nigdy nie mieli – nie pozwalając im się urodzić, uchronili je przecież w sposób doskonały od wszelkich możliwych cierpień, jakich mogłyby doświadczyć w ewentualnym życiu…)

Czy życie bez jednego z rodziców jest dla dziecka traumą? Niewątpliwie. Czy owdowiały współmałżonek przeżywa dramat opuszczenia? Z pewnością. Ale to przecież dotyczy nie tylko przypadków, kiedy kobieta sama decyduje się oddać życie za swoje dziecko. Aby uniknąć tego rodzaju cierpienia, należałoby chyba zupełnie zakazać chorowania i umierania ludziom, którzy mają dzieci… Ale jeśli o mnie chodzi, czułabym się chyba raczej podbudowana (a nie straumatyzowana) przez fakt, że ktoś ukochał mnie tak bardzo, że był gotów oddać za mnie swoje własne życie… Czułabym się kimś wyjątkowym. Wiele tu zapewne zależy od sposobu przedstawienia tego dziecku. Nie, kochanie, mama nie umarła „przez Ciebie” – umarła DLA CIEBIE – bo tak bardzo Cię kochała, że chciała, abyś Ty mógł (mogła) żyć. Jest różnica? Jest!

Jezus powiedział: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.”  Tak! To jest najwyższy przejaw miłości (także tej rodzicielskiej) i altruizmu. Jeśli to nie jest bohaterstwo, jeśli to nie jest heroizm, to ja już nie wiem, co nim jest. A nazywanie tego egoizmem czy też „egotyzmem” (nawet z przymiotnikiem „święty”) to jakieś straszne przestawienie pojęć…

Czy jeśli np. dzisiaj mój mąż wracając z pracy zginie pod kołami samochodu, ratując jakieś obce dziecko, będę miała pełne prawo nazwać go  „egoistą”? Bo przecież miał własne dzieci, w imię miłości do nich nie powinien się w nic mieszać, niechby się tym zajął ktoś bezdzietny?

I czy jeśli kiedyś zapali się nasz dom i nagle odkryjemy, że jedno z naszych dzieci zostało w środku, w poczuciu odpowiedzialności za pozostałe dzieciaki nie powinniśmy skakać w płomienie, aby je ratować? Przecież mamy jeszcze inne dzieci… i nie należy ich w żadnym razie narażać na traumę utraty nie tylko rodzeństwa, ale i któregoś z rodziców? Tak tylko pytam.

Postscriptum: A w związku z tym głośnym przypadkiem dziecka z Madalińskiego, które miało pecha przeżyć aborcję (co, jak się zdaje, stało się głównym impulsem do podjęcia na nowo dyskusji o zaostrzeniu wiadomej ustawy) nasuwa mi się jeszcze myśl, że wyjaśnienia szpitala w tej kwestii są co najmniej wykrętne. To dziecko umarło, bo zgodnie z planem MIAŁO  umrzeć. Po prostu. Tego życzyli sobie jego rodzice i to właśnie mieli wykonać lekarze. A skoro „coś nie zadziałało” tak, jak zwykle, po prostu zostawiono je, żeby sama „natura” dokończyła dzieła… „Niedojrzałość” do życia, na którą się tu powoływano, była w dużej mierze skutkiem przeprowadzonej aborcji (niezależnie od wad rozwojowych dziecka, z których przynajmniej niektóre dałoby się skorygować, gdyby poród odbył się w terminie). A już zupełnie kuriozalnie brzmią dla mnie oświadczenia, że wykonanie u konającego dziecka wkłucia, które mogłoby umożliwić podanie mu środków uśmierzających ból, byłoby w jego przypadku „terapią uporczywą.” Podawanie środków przeciwbólowych, pokarmów czy wody nigdy nie wyczerpuje definicji „terapii uporczywej.” Nie zwiększa bowiem cierpień pacjenta, lecz właśnie pomaga je zmniejszyć. Na tym przecież opiera się cała opieka paliatywna.

Obłuda w tym przypadku polega i na tym, że z reguły „aborcję terapeutyczną”  uzasadnia się właśnie chęcią „zaoszczędzenia dziecku cierpienia” – wątpię, by skazując noworodka na agonię bez znieczulenia  udało się jakoś szczególnie zbliżyć do tego celu…

Jakiś czas temu wśród moich znajomych przyszedł na świat 24-tygodniowy wcześniak. Chłopczyk nie miał najmniejszych szans na przeżycie, a jednak nikt nie „odstawił go na półeczkę”, żeby tam umarł. Mimo wszystko nie zaprzestano podawania mu  płynów i środków przeciwbólowych. Spokojnie odszedł po kilku dniach. I nikt wówczas nie mówił o „terapii uporczywej” – ponieważ tak właśnie wygląda zwykła opieka terminalna. Ot, co.

 

Molla

 

Źródło obrazka: arttor.pl