Przechodząc przez dolinę płaczu…

We Francji po Rewolucji Francuskiej a także w Rosji Stalina podejmowano próby, by zastąpić 7-dniowy tydzień (który niezaprzeczalnie ma te „znienawidzone” korzenie judeochrześcijańskie; po rosyjsku nawet każda niedziela nazywa się „woskrasienije” – zmartwychwstanie – i nie sposób tego (p)ominąć:)) innym cyklem, np. dekadowym. Okazało się jednak, że psychofizyczna konstrukcja człowieka nie wytrzymuje takich innowacji…

Może więc zamiast psioczyć na te „głupie klerykalne wymysły” lepiej się po prostu cieszyć czasem wolnym od pracy, niezależnie od własnego  światopoglądu?:)

Natomiast co do powszechnej różnicy w społecznym odbiorze świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, mam na to własne, bardzo proste wyjaśnienie. Narodziny dziecka (nawet niezwykłego, jak Jezus) są zwyczajnym wydarzeniem, które łatwo można objąć rozumem. Dzieci rodzą się każdej nocy.

Natomiast żeby…uwierzyć w zmartwychwstanie, potrzebna jest już właśnie WIARA (i może dlatego także wielu katolików mniej sobie ceni te święta – za dużo od nich wymagają). Chociaż…jestem w stanie sobie wyobrazić także zupełnie „świeckie” głębokie przeżycie zmartwychwstania – np. w przypadku kogoś, kto w wyniku operacji nagle odzyskał wzrok, albo przestał pić, albo cudem uniknął śmierci w wypadku samochodowym, albo pogodził się z rodziną…

Bo zmartwychwstanie to jest (zupełnie niezależnie od kontekstu związanego z Jezusem) świętowanie jakiejś radykalnej, pozytywnej zmiany, odrodzenia, przejścia z ciemności ku światłu; nowego początku…

I zdaje się, że właśnie takiego „przejścia”, takiej „paschy” bardzo teraz potrzebuję…

Joni Ericksson -Tada, (Amerykanka, która w wieku 17 lat skoczyła na główkę do basenu, skutkiem czego została niemal całkowicie sparaliżowana) napisała kiedyś, że czasami odczuwa wielki smutek, że nie może na przykład zrobić mężowi kanapek do pracy albo rozmasować mu pleców, kiedy boli go kręgosłup.

Moja niepełnosprawność nie jest wprawdzie aż tak poważna, ale i tak poczucie własnej „nieprzydatności” w rolach, które przyszło mi pełnić (żony i matki) oraz pewnej wynikającej z tego nierównowagi w moim związku z P. ostatnio często mi towarzyszy.

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że nieporównanie mniej „daję” niż „otrzymuję”, a mój mąż jest niemal na każde moje zawołanie, niczym wierny sługa jaśniepani… A może jednak rację mieli ci,, którzy twierdzili, że jeśli Pan Bóg rzeczywiście daje człowiekowi do czegoś „powołanie”, daje mu także siły i zdolności konieczne do tego, by je wypełnić? W takim ujęciu małżeństwo i macierzyństwo raczej nie były mi przeznaczone…

Kiedy się modlę, często nazywam Boga „Bogiem Wielkiej Przemiany” – i mam nadzieję, że ona prędko się we mnie dokona, bo na razie widzę przed sobą tylko ciemność. Ale wiadomo, że najciemniej jest zawsze tuż przed świtem…

 

Epitafium dla Trzech Króli.

Dawno, dawno temu, gdy cała Europa była jeszcze nie tylko „chrześcijańska”, ale przede wszystkim ROLNICZA, wszystko było bardzo proste.

Jako że zima to w rolnictwie „martwy sezon”, ludzie mogli sobie świętować Boże Narodzenie przez całe 12 dni – a świadectwem tego jest chociażby stara, angielska kolęda, która w kolejnych zwrotkach wylicza podarunki, jakie chłopiec przysyła dziewczynie na każdy z tych dni.

Również w tradycji staropolskiej te dni miały status „półświąteczny” – nie należało wówczas wykonywać ciężkich, a „niekoniecznych” prac, w miarę możności wcześniej kończono codzienne obowiązki, a wieczorami spotykano się, aby wspólnie pośpiewać kolędy. W dniu Trzech Króli natomiast rozdawano dziatwie drobne podarunki i słodycze (np. „opłatki smarowane miodem” :)), na pamiątkę tych darów, które od mędrców otrzymał mały Jezus. Współczesne wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej, które stawiają sobie za cel powrót do korzeni chrześcijaństwa, zalecają rodzicom postępować podobnie.

Trzeba tu zresztą przypomnieć, że to ten dzień był pierwotnie dniem świętowania przyjścia Chrystusa – bo fakt „ukazania się Mesjasza światu” wydawał się ważniejszy od Jego fizycznych narodzin.

Szóstego stycznia, jak wiadomo, obchodzą Boże Narodzenie chrześcijanie obrządków wschodnich – i to chyba nie tylko dlatego, że w niektórych krajach obowiązuje kalendarz juliański.

Nieco zamieszania wprowadza już sam „tytuł” tego święta.

Św. Mateusz Ewangelista mówi, że: „gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei zapanowania króla Heroda, Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy”(Mt 2,1).

Stąd w niektórych językach świata mówi się nie o (trzech) królach, lecz o „magach” – używa się także nazw „Epifania”  i „Objawienie Pańskie.” Ciekawe jest zresztą, że owe charakterystyczne spiczaste „perskie” czapki, które noszą czarnoksiężnicy we wszystkich bajkach aż do Pottera, po raz pierwszy pojawiają się właśnie na wczesnych freskach, przedstawiających pokłon Mędrców. Średniowieczna legenda mówi także, że było ich dokładnie „trzech” i podaje imiona: Kacper, Melchior i Baltazar. Nieco później pojawia się tradycja mówiąca o tym, że należeli oni do trzech różnych ras.

A wszystko to dlatego, że św. Mateuszowi, piszącemu dla chrześcijan wywodzących się z judaizmu, opis tego wydarzenia miał posłużyć do udowodnienia, że to właśnie Jezus jest wypełnieniem proroctw Starego Testamentu, mówiących o tym, że nadejdzie czas, kiedy to wszystkie „narody” (czyli nie-Żydzi) złożą hołd Bogu Izraela.
A skąd pomysł, że ci magowie/mędrcy ze Wschodu byli również „królami”? Ano stąd, że Europejczycy wiedzieli, że na terenie dawnej Persji władcy często bywali także najwyższymi kapłanami – i chętnie parali się matematyką i astrologią. Obecnie, co ciekawe, niemiecka Kolonia szczyci się rzekomymi relikwiami tych władców, których oczywiście w ciągu wieków „schrystianizowano.”

Ale nowoczesna gospodarka ma to do siebie, że bardzo źle znosi długie „przestoje.” (Czy jednak nie oznacza to także, że nie umiemy już nie tylko świętować, ale nawet wypoczywać, mimo że tzw. „czasu wolnego” mamy dziś więcej, niż kiedykolwiek przedtem?). Z tego względu, jak wiadomo, w zeszłym roku przepadł w naszym parlamencie projekt przywrócenia 6. stycznia dnia wolnego od pracy. Podobno nas na to nie stać. Święto to było jednak w Polsce dniem wolnym aż do 1960 roku, a jego zniesienie było niewątpliwie częścią antykościelnych represji, podjętych za czasów Władysława Gomułki.

Warto także dodać, że do dziś świętują tego dnia między innymi obywatele: Austrii, Finlandii, Hiszpanii, Niemiec (w niektórych landach), Słowacji, Szwecji i Włoch – a trudno przecież powiedzieć, by były to wszystko kraje bardzo sklerykalizowane…

TEORETYCZNIE w Polsce jest zaledwie 11 dni ustawowo wolnych od pracy. Niby nie jest to dużo, ale… ci, którzy podnoszą ten argument, zdają się nie pamiętać o naszej narodowej słabości do „długich weekendów.”

Śmiem twierdzić, że gdyby nam dać wolne w Trzech Króli, to byśmy radośnie świętowali „jak Pan Bóg przykazał” – od Wigilii aż do 6 stycznia! No, to – niech nam się święci! 😉

Por. też: „Problemy z niedzielą.”

O trudnej sztuce świętowania.

Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste: ludzie przez większość swego życia pracowali „w pocie swego oblicza”, a tylko od czasu do czasu zanurzali się w „czasie świętym” , czasie świętowania.

To, co „codzienne” różniło się bardzo wyraźnie od tego, co „świąteczne”:

1. Przede wszystkim, każde święto miało jasno określoną TREŚĆ, zazwyczaj związaną z jakąś tradycją religijną lub patriotyczną.

I śmiem twierdzić, że ta postępująca „erozja treści” świąt chrześcijańskich (podobne zjawisko, acz chyba w nieco mniejszym stopniu, dotyka obecnie także wyznawców „zreformowanego” judaizmu), którą obserwujemy w naszych czasach, ma swoje korzenie w epoce Oświecenia – wówczas to ojcowie Rewolucji Francuskiej po raz pierwszy spróbowali zastąpić tradycyjne święta na przykład… Dniem Świni i kultem czystego Rozumu.

Wtedy to się jeszcze nie powiodło – ale teraz… i owszem.

I wcale nie jestem pewna, czy gdyby zapytać „oświeconych Europejczyków”, z jakiego to powodu obchodzimy Boże Narodzenie, otrzymalibyśmy choć 50% prawidłowych odpowiedzi… (Prymas Holandii, kraju jak najbardziej europejskiego, zwierzył się kiedyś, że wielu jego rodaków zwracało się do niego per „księże kanibalu” ponieważ dawno już utracili wiedzę o tym, kim jest „kardynał.”) A wiadomo, że święto pozbawione jakiejkolwiek treści traci wiele ze swego uroku i staje się „wydmuszką” bez znaczenia.

A to, że obecnie pojęcie „duchowości” kojarzymy chętniej z buddyzmem a nawet z islamem, wynika po prostu z tego, że w tamtych religiach proces ten (jeszcze?) nie zaszedł.

2. Każde święto miało swoje własne, niepowtarzalne OBRZĘDY: tradycje, potrawy, a nawet uświęcone przez wieki sposoby ubierania się i zachowania – słowem, wszystko to, co czyniło ten jeden konkretny dzień tak wyjątkowym i odmiennym od wszystkich innych.

W Polsce było to wyraźnie widoczne jeszcze za (pozornie!) „siermiężnych” czasów PRL-u – rzadko wówczas jadło się szynkę czy pomarańcze i może dlatego wszystkim, którzy pamiętają tamte smaki i zapachy, ówczesne święta wydają się piękniejsze od obecnych?

A jeśli dziś na codzień „świątecznego” jedzenia oraz dóbr wszelakich mamy pod dostatkiem, a w Boże Narodzenie (tak, jak we wszystkie inne dni w roku!) zajadamy gotową rybę z frytkami, to w jaki sposób mamy niby odczuć tę wyjątkową atmosferę?

I doprawdy szlag mnie trafił, gdy ostatnio przeczytałam w jednym z pism ilustrowanych, że Anglicy z wyższością tłumaczą pracującym na Wyspach moim rodakom, że sposób, w jaki w Polsce obchodzimy święta, to już „przeżytek.”

Chcieliby oni u siebie mieć takie „przeżytki”!

Już pominę fakt, że takie stwierdzenie jest przejawem lekceważenia i pogardy dla ludzi pochodzących z innych kultur (co zapewne nigdy nie miałoby miejsca, gdyby chodziło o społeczność hinduską, żydowską czy muzułmańską…).

Ale przypomina mi to, jako żywo, sprawę naszych…jaskółek.

Otóż nie tak dawno UE wydała dyrektywę (sprzeczną zgoła ze zdrowym rozsądkiem), w myśl której te piękne ptaki nie mają prawa przebywać w pobliżu zabudowań gospodarczych, gdzie od wieków znajdowały pokarm i schronienie (to rzekomo ze względów „higienicznych”) – a jednocześnie, oczywiście, nakazuje się stanowczo „objąć je staranną ochroną.”

I kiedy to usłyszałam po raz pierwszy, pomyślałam sobie: „No, tak, wytrzebili już swoje jaskółki, więc teraz zabierają się za nasze!”

I czy nie sądzicie, że z tradycjami świątecznymi jest zupełnie podobnie?

Postscriptum: Zdawać by się mogło, że naszą „nową, świecką tradycję” zdoła ocalić chociaż to sympatycznie brzmiące hasło: „BĄDŹMY DZISIAJ WSZYSCY RAZEM”, ale jeżeli na codzień uprawiamy taki kult samowystarczalności i „cudownego życia w pojedynkę” – to jakim cudem w ciągu tych dwóch-trzech dni mielibyśmy odbudować wzajemną bliskość?!

I w takim razie trudno się dziwić, że są ludzie, którzy Świąt wręcz nie cierpią i każdego roku chcą je tylko „jakoś przetrzymać” – choć nie ukrywam, że jest mi ich szczerze żal…