Najtrudniejsze fragmenty Biblii: Księga Hioba.

Jak prawdopodobnie większość z Was wie, kanwą biblijnej księgi Hioba (napisanej ok. V w. p.n.e) jest dość osobliwy „zakład o człowieka” pomiędzy Bogiem a szatanem.

„Bóg powiedział do szatana: A zwróciłeś uwagę na sługę mego, Hioba? Bo nie ma na całej ziemi drugiego, kto by tak był prawy, sprawiedliwy, bogobojny i unikający grzechu jak on. A szatan na to do Pana: Czyż za darmo Hiob czci Boga? Czyż Ty nie ogrodziłeś zewsząd jego samego, jego domu i całej majętności? Pracy jego rąk pobłogosławiłeś, jego dobytek na ziemi się mnoży. Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego majątku! Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył.”

Innymi słowy: Ten facet kocha Cię tylko dlatego, że dobrze mu się powodzi! Zabierz mu wszystko, co posiada, a zobaczysz, co na to powie… I Bóg przystaje na taki warunek, zastrzegając jedynie, by życie Hioba nie było w żaden sposób zagrożone. To akurat wydaje się dość jasne: życie człowieka należy tylko do Boga.

Ale dlaczego w takim razie Bóg pozwolił na to, co stało się później:

„Gdy synowie i córki Hioba ucztowali w domu najstarszego brata,
powiał szalony wicher z pustyni, poruszył czterema węgłami domu i
zawalił go na dzieci, tak iż poumierały” ?

Czyżby owa „ochrona osobista”, którą Bóg przyznał Hiobowi, nie obejmowała już jego dzieci?

No, cóż – czytając teksty tak szokujące jak ten, należy mieć na uwadze kilka rzeczy.

Po pierwsze, rodzaj literacki – księga ta nie jest – jak wiele innych w Biblii – zapisem wydarzeń historycznych, nawet sam Hiob jest wedle wszelkiego prawdopodobieństwa postacią fikcyjną. Księga ta to coś w rodzaju „powiastki filozoficznej” na temat sensu cierpienia – o budowie zbliżonej do noweli. A skoro sam Hiob najprawdopodobniej nigdy nie istniał, oczywiste jest, że również Bóg w rzeczywistości nie dopuścił się wobec jego rodziny tak bezprzykładnego okrucieństwa…

Po drugie (co się wiąże z pierwszym), w ocenie tej księgi trzeba wziąć pod uwagę także typową, wschodnią skłonność do przesady. W moim odczuciu cały epizod z dziećmi pogrzebanymi pod ruinami domu to klasyczna hiperbola (wyolbrzymienie:)), która miała powiedzieć czytelnikowi: „Hiob cierpiał tak, jak nie cierpiał chyba żaden człowiek – a jednak nie obwinił za to Boga.” Autorzy biblijni pisali wprawdzie pod natchnieniem, ale nie oznacza to, że – próbując przekazać prawdy, które im zostały objawione – nie posługiwali się pojęciami, które znali i rozumieli.

Po trzecie wreszcie, zawsze warto mieć na uwadze fundamentalne przesłanie tej księgi, które mówi, że cierpienie niewinnych jest pewną tajemnicą Boga, której człowiek nigdy nie zdoła do końca rozwikłać (a to akurat zupełnie inaczej, niż mentalność tamtych czasów, która zawsze gotowa była przypisać komuś cierpienie jako „słuszną karę za grzechy”).

Podobnie powie Jezus wiele wieków później, kiedy cierpliwie będzie tłumaczył uczniom, że „ani on nie zgrzeszył, ani jego rodzice, lecz stało się tak, by się na nim wypełniły plany Boże.” Jezus zresztą, jako Jedyny naprawdę Sprawiedliwy, który również cierpiał niewinnie, rzuca na tę historię zupełnie nowe światło – mówi, że można zostać (po ludzku) pokonanym, a jednak ostatecznie zwyciężyć…

I myślę, że tym wszystkim warto pamiętać, czytając tę niepokojącą (przyznaję!) opowieść o człowieku, który stał się tylko „pionkiem na szachownicy” w grze pomiędzy Bogiem a szatanem… Czy zresztą każdy z nas nie bierze (choćby nieświadomie) po trosze udziału w takiej grze?:)

  
A to intrygujące zdjęcie znalazłam na stronie pracownia4.wordpress.com.

Wariacje na temat diabła.

Od razu zaznaczam, że zaliczam się do tych chrześcijan, którzy uważają, że człowiek powinien więcej rozmyślać o miłości Boga, niż o działaniu złego ducha.

Dlatego proszę, żeby i tych moich kilku luźnych „szatańskich” refleksji nie traktować ze śmiertelną powagą. (C. S. Lewis kiedyś napisał, że diabeł jest istotą całkowicie pozbawioną poczucia humoru…)

Ale zdaje mi się, że wszyscy mniej lub bardziej ulegamy takiej dualistycznej pokusie, żeby widzieć w nim „złego Boga” równorzędnego i wiecznie walczącego z tym „dobrym” – w niektórych starożytnych religiach ta odwieczna walka sił jest koniecznym elementem rzeczywistości, ba – ona utrzymuje nawet świat w istnieniu.

Ale czy rzeczywiście „świat bez diabła” nie mógłby istnieć? Nie wiem. Z jednej strony nawet w alegorycznym opisie Księgi Rodzaju szatan-wąż-kusiciel jest kimś, kto wprowadza w rajską statyczną rzeczywistość element niepokoju, zmiany, wyboru.
Kiedyś bardzo poważnie zastanawiałam się nad tym, czy ludzie w ogóle mieliby jakiś WYBÓR, gdyby rzeczywiście od początku nie znali dobra ani zła. Ale ostatnio słyszałam bardzo ciekawą teorię, że to biblijne „poznać”znaczyło tak naprawdę samodzielnie DECYDOWAĆ o tym, co jest dobre, a co złe.A więc samo „poznanie” byłoby możliwe i bez wtargnięcia węża do Edenu. A może świat byłby lepszy bez niego?
Kiedyś też sądziłam, że „diabeł” jest tylko nazwą, usprawiedliwieniem, którego ludzie szukają dla własnych grzechów (Już Ewa zaczęła:„WĄŻ mnie zwiódł…” – a Sartre dokończył dzieła,kiedy stwierdził kategorycznie, że PIEKŁO TO INNI). Ale z drugiej strony…rację miał Paweł VI, kiedy powiedział, że największym sukcesem diabła jest to,że ludzie dziś w niego nie wierzą. Psychologia (od czasów Freuda) zrobiła sporo, żeby nam wmówić, że żadnego diabła nie ma – gdy tymczasem, jak się zdaje, on ma się dzisiaj lepiej, niż kiedykolwiek(sądząc po naszych uczynkach).
A nasza kultura popularna chce w nim widzieć jedynie niegroźnego w gruncie rzeczy facecika z rogami i ogonem (notabene, taki obraz to wypisz-wymaluj przedstawienie antycznego bożka Pana, tego od „panicznego strachu”), albo dziecinną zabawkę z czerwonym jęzorem i świecącymi ślepiami (2 baterie w komplecie.:)). Myślę, że warto o tym przypomnieć zwłaszcza dziś, w „święto” Halloween, które (czasami) obfituje w niepokojąco sataniczne wątki.
W jakieś książce znalazłam takie motto: „Kiedy już całkowicie poddasz się Złu, przestanie ono wymagać, byś dalej w nie wierzył.” Ano, właśnie…
A Mefistofeles Goethego mówi o sobie tak: „Jam tej siły cząstka mała, co wciąż ZŁA pragnie, a DOBRO wciąż działa…”
To zdanie z „Fausta” zdaje się wskazywać, że tak naprawdę jest on bezsilny (no, bo skoro „zła pragnie, a dobro wciąż działa…”:)) – ale jest taki na własne życzenie, bo jeżeli rzeczywiście był aniołem („Luci-ferus”-„Noszący Światłość <przed Bogiem?>”), to miał wielką moc, którą utracił.
Czytałam też gdzieś, że jego dumne „nie będę służył!” nie dotyczy wcale Boga, lecz człowieka, którym diabeł,jako duch, nieskończenie pogardza. Dlaczego więc miałabym mu współczuć?:)
W „Listach starego diabła do młodego” jest takie zdanie: „Bóg potrzebuje sług, którzy mają stać się Jego synami, a szatan – niewolników, którzy w końcu staną się jego żerem.”
Mówi się też, że diabeł jest bardzo samotny, samotny na wieczność – i zaprasza innych do tej samotności, która jest właśnie „piekłem.”
No, ale z drugiej strony… ks. Maliński kiedyś napisał, że miłość Boga jest tak wielka, że ogarnia nawet Jego „czarne anioły.” Czy zatem piekło będzie puste, bo nawet szatan kiedyś zostanie zbawiony? A, diabli wiedzą… 😉

Egzorcyzmy Anneliese Michel.

1 lipca 1976 roku w pewnym małym niemieckim miasteczku zmarła 23-letnia studentka pedagogiki, Anneliese Michel. Zmarła, dodajmy, w trakcie trwających wiele miesięcy egzorcyzmów – co stało się powodem oskarżenia jej rodziców, jak również przeprowadzających modlitwy księży, o nieumyślne spowodowanie śmierci.

Oskarżonych skazano (wbrew wnioskowi prokuratury, która domagała się dla nich tylko kary grzywny) na kary pozbawienia wolności w zawieszeniu – a cała sprawa stała się pretekstem do ostrych ataków  na „średniowieczną ciemnotę” i „zabobony”, które – rzekomo – zabiły młodą, niewinną dziewczynę.

Należy sobie jednak przede wszystkim uświadomić, że w całej historii Kościoła nie zdarzył się, jak dotąd, ANI JEDEN przypadek, aby osoba egzorcyzmowana zmarła w wyniku egzorcyzmów.

Czyż nie logiczniej byłoby zatem przyjąć, że skoro – w opinii wielu racjonalistów – modlitwa nie może nikomu pomóc, to z pewnością nie może też zaszkodzić? A jeśli tak, to należałoby również w tym przypadku poszukać innej, bardziej „racjonalnej” przyczyny śmierci.

I wydaje mi się, że amerykańska antropolog, prof. Felicitas D. Goodman, przekonująco – a co najważniejsze, naukowo – udowodniła w swojej książce*, że Anneliese – sądząc po zespole zaobserwowanych u niej objawów – zmarła z powodu zatrucia lekami na padaczkę (której zresztą najprawdopodobniej wcale nie miała).

W związku z tym nasuwa się pytanie, czy pierwotna zasada medycyny – primum non nocere – nie została tutaj jakoś poważnie naruszona z racji pewnych „oświeceniowych” uprzedzeń wobec religii? Czy nie należało raczej – skoro pacjentka uporczywie zgłaszała, że jej problemy są natury raczej duchowej, niż psychicznej, a zaordynowane jej (coraz silniejsze) leki wcale nie pomagały – zrezygnować choćby na pewien czas z agresywnego leczenia farmakologicznego, przynajmniej w celu „odtrucia” organizmu?

I można chyba zaryzykować twierdzenie, że dziewczyna prawdopodobnie wróciłaby do zdrowia, gdyby odpowiednio wcześnie odstawiono szkodzące jej medykamenty. W pewnym uproszczeniu można zatem powiedzieć, zabiła ją nie tyle religia i jej „zabobony”, co źle pojęta wiara we wszechmoc medycyny…

Możliwe również, że to właśnie leki (które, notabene, przyjmowała właściwie aż do śmierci – upada więc tutaj zarzut o „zaniechaniu” postępowania leczniczego…) uczyniły Anneliese – czy może raczej jej mózg – niezdolną do przeżycia tego „oczyszczającego rytuału”, który mógł – przynajmniej subiektywnie – przynieść jej uwolnienie. Bo ważniejsze w tej sprawie niż to, w co wierzyli (lub nie) jej lekarze, biegli i sędziowie jest to, w co wierzyła (i czego chciała) ona sama i jej rodzina.

Bo czy w istocie aż tak ważne jest, skąd pochodzi ratunek, jeśli tylko okazuje się on prawdziwie skuteczny? Dobrze o tym wiedzą psychoterapeuci i psychiatrzy, którzy nie wahają się już dziś współpracować z duszpasterzami, zwłaszcza w tych przypadkach, które zdają się być oporne na tradycyjne leczenie.

Niestety, w roku 1976 w Niemczech Anneliese Michel nie miała aż tyle szczęścia…

Jest jednak w tej sprawie kilka znaczących punktów, które mnie – muszę przyznać – trochę niepokoją.

Zacznijmy od tego, w jaki sposób (dlaczego) Anneliese została opętana – podobno miało się tak stać wskutek „klątwy” rzuconej na jej ciężarną matkę przez pewną kobietę. Czytałam wprawdzie, że opętanie diabelskie jest możliwe w odniesieniu np. do dzieci satanistów, którzy je przed narodzeniem „poświęcili” szatanowi – tym niemniej trudno mi uwierzyć, że tego typu prywatna klątwa mogłaby mieć moc także nad dzieckiem, które zostało ochrzczone i korzystało regularnie ze wszystkich sakramentów Kościoła. Moim zdaniem, coś takiego przeczyłoby zasadzie wolności dzieci Bożych…

Różnorodne wątpliwości budzi we mnie powtarzana tu i ówdzie opinia, jakoby Anneliese dobrowolnie „zamknęła w sobie” złe duchy, ażeby nie mogły szkodzić innym – czym dałoby się także łatwo wytłumaczyć obiektywną „nieskuteczność” egzorcyzmów w jej przypadku. Ale sama Anneliese, jak się zdaje, do końca wierzyła, że wkrótce wyzdrowieje, będzie szczęśliwa i „wolna.” Nic nie wskazuje na to, aby jakoś specjalnie „chciała” umierać (w sensie pragnienia chrześcijańskiego męczeństwa).

Tę lukę w rozumowaniu dostrzegł zresztą także jeden z księży, który po latach stwierdził, że Anneliese wiedziała, że „uwięzione” w niej demony w końcu ją zabiją – i że ZGODZIŁA SIĘ na to – niemniej  świadectwo to, złożone post factum (po 30 latach od wydarzeń!) nie wydaje mi się szczególnie przekonujące.

Następnie, nie bardzo rozumiem, dlaczego, choć uczestniczący w egzorcyzmach kapłani sami wielokrotnie (i słusznie!) podkreślali, że „szatan jest kłamcą i ojcem kłamstwa”, jednocześnie jednak zdają się dawać posłuch jego wypowiedziom na temat Kościoła, a zwłaszcza Liturgii Eucharystycznej.

W książce prof. Goodman można więc przeczytać np. że „podchodzić do Komunii z wyciągniętą łapką <a tak właśnie jest ona niejednokrotnie udzielana w kościołach na Zachodzie, a również, np. we wspólnotach Drogi Neokatechumenalnej – przypis Alby> – o, to jest rzecz prawdziwie diabelska!” Podobną opinię wyrażają demony na temat przyjmowania Ciała Chrystusa w postawie stojącej: „To z naszego polecenia!” – krzyczą przez usta dziewczyny, mimo że zarówno za udzielaniem Komunii na rękę, jak i za procesyjnym jej przyjmowaniem stoją poważne względy duszpasterskie i Tradycja Kościoła (niektóre teksty Ojców Kościoła poświadczają, że pierwsi chrześcijanie przyjmowali Ciało i Krew Pańską właśnie „wyciągając po nie ręce”- a procesja komunijna ma ponadto jeszcze jeden ważny cel: wyraża ideę Kościoła jako „ludu pielgrzymującego”).

A wszystkim, którzy jeszcze czują się urażeni takimi „nowinkami” chciałabym tylko delikatnie przypomnieć, że poczas Ostatniej Wieczerzy Apostołowie – zgodnie z ówczesnymi zwyczajami – mogli nawet leżeć przy stole. I nikt, jak sądzę, nigdy nie poczytywał tego za profanację pierwszej Eucharystii…

Warto przy tym pamiętać, że ostateczny kształt liturgii zależy zawsze od biskupa – więc, w pewnym sensie, „nic do tego” aniołom, złym duchom czy nawet Matce Bożej, z której, rzekomo, polecenia wygłaszają podobne rewelacje. (Jest też w książce pewna wielce znacząca wzmianka o tym, że i sama Anneliese wzbraniała się przed przyjmowaniem Komunii z rąk świeckich szafarzy, uważając je za „niegodne”- i to pomimo tego, że biskup pobłogosławił ich do tej posługi…).

Być może więc „przypadek z Klingenbergu” (jak czasami nazywano tę sprawę) posłużył również przeciwnikom radykalnych reform posoborowych do wyartykułowania swego stanowiska – ponieważ na Zachodzie dyskusje tego typu były znacznie ostrzejsze, niż w Polsce.

Przemawia za tym również fakt, że – już po swojej śmierci – Anneliese stała się ośrodkiem pewnego bardzo konserwatywnego ruchu „odnowy religijnej.”

Losy Anneliese Michel stały się także kanwą dla głośnego swego czasu filmu „Egzorcyzmy Emily Rose.”

*Felicitas D. Goodman, Egzorcyzmy Anneliese Michel, wyd. polskie FENOMEN – Wydawnictwo ARKA NOEGO, Gdańsk 2005.