„Tylko mu nie mów!”

(Czyli o granicach szczerości w związku).

Powinnam wprawdzie teraz pracowicie  ”wklepywać” do komputera fiszki dotyczące prof. Testarta i in vitro (z dawien dawna obiecywałam Wam już ten post) – ale tymczasem zainspirował mnie temat na blogu redakcyjnym, dotyczący „dziwnych” pytań na randkach.

Otóż opisano tam wstrząsający przypadek pewnej Ani, którą niejaki Marek „miał czelność” zapytać o liczbę partnerów seksualnych i to, o zgrozo, na pierwszej randce.

Naturalnie to straszliwe i niewybaczalne faux pas natychmiast zakończyło tak miło zapowiadającą się znajomość…

I, proszę mi wybaczyć, przyszło mi na myśl, że ten nasz „nowy, wspaniały świat”, który powstał po tzw. rewolucji seksualnej, jest doprawdy bardzo dziwny.

I kobietom, i mężczyznom „wolno” już dziś robić praktycznie WSZYSTKO w sferze seksu, tylko – jak mówią różne psychologiczne i seksuologiczne autorytety – pod żadnym pozorem NIE WOLNO o to pytać, ani szczerze o tym rozmawiać.

Jakby z każdym kolejnym związkiem życie zaczynało się od nowa, nie było żadnej przeszłości, tabula rasa, nic.

Tymczasem przecież WIADOMO, że idąc z kimś do łóżka zabieramy tam ze sobą wszystkich jej (jego) poprzednich partnerów.

Tego typu „niestosowne” pytanie (no, może nie na pierwszej randce; ale, z drugiej strony, skoro coraz częściej nie mamy nic przeciwko SEKSOWI na pierwszej randce, to czemu nie?) – może więc ocalić nam zdrowie i życie.

Coś mi się jednak wydaje, że zmierzamy szybkim krokiem do świata, gdzie najpiękniejszym „dowodem miłości” będzie wspólny test na AIDS. Skoro już nikomu nie można ufać…

Swoją drogą, jak tak czytam, czego absolutnie nie wolno mówić (i robić) na randce, to dziwię się doprawdy, jakim cudem jesteśmy z P. tak szczęśliwym małżeństwem. W toku naszej znajomości złamaliśmy chyba wszystkie takie zasady :)

Czyżby dzisiejsze „związki” opierały się na wzajemnej nieszczerości, udawaniu, grze? (Czytałam o kobietach, które nie tylko bały się iść do toalety podczas randki – rozumiem zatem, że wybranek nie musi oddawać moczu?:) – ale nawet nigdy nie pokazywały się ukochanemu bez makijażu…).

Co o mnie, to zawsze uważałam, że lepiej, żeby pomiędzy kochającymi się ludźmi nie było żadnych wielkich „tajemnic” – z kimś na tym świecie, do choroby, człowiek musi być szczery! A z kim, jeśli nie z tym, kogo, podobno, „kocha”?

I jakie to szczęście żyć bez lęku, że coś się kiedyś „wyda”…

A może to jednak my się mylimy?

Postscriptum: A w związku z powyższym przypomniała mi się jeszcze niedawna rozmowa z pewną zagorzałą (by nie rzec – fanatyczną) przeciwniczką NPR.

„Ja nie będę opowiadać mężowi, jaki mam śluz! – krzyczała ona z oburzeniem – Taka informacja nie jest ROMANTYCZNA!”

No, cóż – gdybym była tak złośliwa, jak nie jestem, powiedziałabym, że nie widzę też nic szczególnie „romantycznego” w codziennym łykaniu pigułek, zakładaniu prezerwatywy, myciu zębów czy obieraniu ziemniaków.

Życie, jak sądzę, składa się z szeregu zupełnie „nieromantycznych” konieczności – choć nie wydaje mi się również, aby nasz związek miał się rozpaść przez to, że – jak się teraz mówi – P. „posiadł wiedzę” o tym, kiedy mam płodne dni. :)(Przypuszczam raczej, że taka wiedza mogłaby zaoszczędzić wielu panom niepewności co do własnego ojcostwa…).

Mniejsza jednak o to –  jednakże jeśli zaczniemy podporządkowywać wspólne życieTYLKO temu, co miłe, przyjemne i „romantyczne” – wtedy rzeczywiście liczba tematów tabu wzrośnie nam w sposób zastraszający…

Pochwała kłamstwa.

Przyznam się, że zawsze panicznie bałam się ludzi, którzy twierdzili, że mówią każdemu „całą prawdę prosto w oczy” – bo zazwyczaj jest to tylko wygodne usprawiedliwienie dla tego, by kogoś zranić – bezkarnie, bo „w imię prawdy” przecież!

Już tu gdzieś pisałam, że jako młodziutka dziewczyna raz postanowiłam być „szczera” i wygarnęłam nielubianej nauczycielce wszystko, o czym moje koleżanki tylko szeptały za plecami.

Kobiecina przeszła załamanie nerwowe, a ja…no cóż, nie jestem z tego dumna. Myślę, że PRAWDA nie ma sensu bez MIŁOŚCI.

Mój spowiednik często mówił, że nigdy ludzie nie robią innym tyle złego, co wtedy, gdy sądzą, że robią to „dla ich dobra” – i dotyczy to zarówno mówienia prawdy, jak i okłamywania.

Nawiasem mówiąc, nie każde zatajenie prawdy jest od razu „kłamstwem.”

Czasami lepiej jest zachować jakąś wiedzę dla siebie, niż nią „uszczęśliwiać”niczego nieświadomą ofiarę naszej prawdomówności.

Czy naprawdę sądzicie , że takie „szczere” wyznania, jak w programie „Moment prawdy” przynoszą coś DOBREGO, czy też raczej powodują kłótnie, rozwody i samobójstwa – krótko mówiąc, CIERPIENIE?

Myślę też , że czasem lepiej jest nie odbierać komuś NADZIEI – bo może to jedyne, co on ma? Kiedy miałam 14 lat pewna pani doktor, która też chciała być „uczciwa” powiedziała mi, że nigdy już nie będę chodziła i powinnam przestać się wreszcie łudzić. A ja po kilku latach wstałam z wózka…

Skąd wiadomo, że mówiąc np. komuś ciężko choremu czy staremu „całą prawdę” nie odbieramy mu siły i ochoty do życia?