Nie taki katecheta straszny…

W Sieci znów zawrzało. „Zamach na państwo świeckie!” – krzyczą jedni. „Dyskryminacja osób wierzących!” – wołają drudzy.  Ale o co chodzi? Co się tak strasznego stało?

Otóż MEN pod wodzą Anny Zalewskiej  chce przyznać dyrektorom szkół publicznych prawo do wyznaczania również katechetów (świeckich i duchownych) na wychowawców klas. Pominę na razie argument – do znudzenia powtarzany przy innych okazjach – że sama taka MOŻLIWOŚĆ nie musi jeszcze oznaczać takiego OBOWIĄZKU. Decyzja i tak zawsze będzie należeć do dyrekcji szkoły.

Zastanawia mnie jednak inna wysuwana wątpliwość. Że rzekomo wychowawca-katecheta nie będzie „sprawiedliwie” traktował uczniów, którzy nie uczęszczają na jego zajęcia. To oczywiście zdarzyć się może, lecz w takim razie podobny zarzut powinien również dotyczyć np. wychowawców-wuefistów. Wiele dzieci jest wszak zwolnionych z w-fu. A co z nauczycielami etyki, że się tak zapytam? Też niegodni tego zaszczytu?  I skąd ta pewność, że nauczyciel-ateista będzie się zawsze z sympatią odnosił do uczniów wierzących, matematyk do humanistów, a zaprzysięgła feministka nigdy nie będzie w sporach faworyzowała dziewczynek? Wszystko wszak zależy od konkretnego człowieka. Ten wątek mogłabym podsumować anegdotką z własnego doświadczenia. Otóż wykładowcą etyki na mojej uczelni był ksiądz (który potem został również moim spowiednikiem). I nigdy nie zapomnę, jak pewien mój kolega, deklarujący się się jako ateista, na pierwszych zajęciach zapytał go, czy różnica poglądów między nimi będzie miała jakiekolwiek znaczenie. Na to ksiądz odparł, że dopóki ta różnica będzie dotyczyć kwestii, czy Bóg istnieje, to nie. I tak być powinno.

Oczywiście, zetknęłam się w swoim życiu i z KOSZMARNYMI katechetami – lecz to samo mogłabym powiedzieć o nauczycielach wielu innych przedmiotów. W naszym gimnazjum był nauczyciel wychowania fizycznego, który miał pociąg do nieletnich uczennic. I TAK – był wychowawcą klasy. Opowiadano mi też o pewnym panu, który miał wyrok w zawieszeniu, a gdy się bardzo zdenerwował, potrafił uderzyć głową krnąbrnego ucznia o ścianę lub o tablicę. Oraz o pani wychowawczyni, która spoliczkowała uczennicę, a następnie (gdy dziewczyna w odwecie rzuciła w jej kierunku brzydkim słowem) pozwała ją do sądu…

Wszyscy ci ludzie MOGLI być wychowawcami – a mój przyjaciel, teolog i muzyk, który ma świetny kontakt z młodzieżą, nie może? Dlaczego? Bo (Dawkinsie, broń!) pod jego wpływem jakiś młody, zbuntowany ateista mógłby jeszcze dojść do wniosku, że wiara w Boga nie jest może aż tak idiotyczna, jak wcześniej zakładał?

Ogólnie rzecz ujmując, sądzę, że rola wychowawcy NIE POLEGA na tym, by przekazywać uczniom swoje poglądy na życie (jakiekolwiek by one nie były) lecz by pomóc im rozwiązywać ICH problemy. A to może robić każdy myślący i czujący nauczyciel. Niezależnie od tego, czy jest pastafarianinem, agnostykiem czy buddystą. Nawiasem mówiąc, ów „katecheta” nie musi nawet wcale oznaczać „katolika”. W naszej podstawówce religii nauczają osoby różnych wyznań – i ja osobiście nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wychowawcą w klasie moich dzieci był ktoś innego wyznania, niż moje własne. Bo niby czemu miałabym mieć obiekcje?

Nie przeceniałabym też aż tak bardzo wpływu wychowawców na światopogląd dzieci i młodzieży. Miałam w życiu wielu nauczycieli którzy nie kryli swoich przekonań – antyklerykalnych, szowinistycznych, komunistycznych a nawet rasistowskich – a przecież, Bogu dzięki, nie stałam się podobna do żadnego z nich…

Inni z kolei podnoszą, że ponieważ nie wszystkie dzieci chodzą na lekcje religii, taki wychowawca miałby z niektórymi uczniami rzadszy kontakt, niż z innymi. To prawda. Lecz po pierwsze, podobny zarzut można postawić wszystkim prowadzącym zajęcia nieobowiązkowe. Czy i oni nie powinni być wychowawcami klas? Ja np. nie chodziłam w liceum na muzykę (słoń mi nadepnął na ucho), lecz na plastykę z historią sztuki. Rozumiem, że nauczycielka muzyki nie powinna obejmować wychowawstwa w mojej klasie?

Po drugie, troskliwe towarzyszenie każdemu uczniowi z osobna to (powyżej III klasy podstawówki)  w dużej mierze mit. Większość kontaktuje się ze swymi wychowawcami raz w tygodniu, na godzinie wychowawczej właśnie. Nieliczni tylko – ci najbardziej gorliwi – informują gdzie i kiedy można ich znaleźć poza tym. I tutaj zresztą moim zdaniem w lepszej sytuacji są nauczyciele przedmiotów nieobowiązkowych – jako dysponujący często większą ilością czasu. Ostatecznie jednak rzecz nie w tym, czego uczysz, tylko – jak bardzo jesteś gotów (gotowa) się zaangażować w rolę wychowawcy klasy.

Proszę mi wierzyć, że znałam i takich, dla których to zaszczytne „wychowawstwo” to był po prostu kolejny nudny obowiązek. Dodatkowa papierkowa robota – i niewiele poza tym. I mówię to jako osoba, która miała okazję poznać szkołę z obydwu stron katedry.

I wreszcie – niektórzy pytają, czy wychowawca-katecheta w większym stopniu będzie podlegał swojej władzy duchownej (biskupowi) czy świeckiemu przełożonemu (dyrektorowi szkoły). Owszem, jeśli chodzi o treści nauczania swego przedmiotu (religii) każdy katecheta podlega kontroli ze strony władzy duchownej właściwej dla jego wyznania. A więc np. katecheta-katolik NIE MOŻE nauczać dzieci, że Bóg nie istnieje. Nie wiem jednak, co to ma wspólnego z byciem wychowawcą klasy. Bo w kwestiach  organizacyjno-wychowawczych katecheci podlegają, tak jak wszyscy inni pedagodzy, dyrekcji szkoły. I dyrektor wciąż ma prawo dyscyplinarnie zwolnić pracownika, który by kazał dzieciom za karę klęczeć na grochu lub zmuszał małych ateistów siłą do przyjęcia chrztu…

Nie jestem entuzjastką lekcji religii w szkole (ani poczynań tego rządu) – pisałam już wielokrotnie o tym – lecz błagam: skoro już katecheci pracują w szkole, nie róbmy z nich nauczycieli (ba, nawet LUDZI!) „drugiej kategorii.”

Wieści gminne…i inne.

Niepostrzeżenie przeminęło lato, a wraz z nadejściem jesieni nadchodzą wielkie zmiany – tak na moim własnym podwórku, jak i w świecie, który mnie otacza.

I nie mogę powiedzieć, bym się nie cieszyła (jak niektórzy) z nominacji premiera Donalda Tuska  na szefa Rady Europejskiej. Przeciwnie, wydaje mi się, że to wielki splendor dla Polski (a ja jestem z duszy, serca patriotką, mimo że nie lubię uderzać w martyrologiczne tony) – chociaż mam niejasne wrażenie, że akurat tym razem to stanowisko to był pewnego rodzaju „gorący kartofel”, którego nikt nie chciał w związku z napiętą sytuacją międzynarodową.

Bo Unia ewidentnie nie wie, jak sobie poradzić z mocarstwowymi zapędami Władimira Putina, a może nawet radzić sobie wcale nie chce – byle nasza chata z kraja… Byle TUTAJ panował spokój, dobrobyt i „prawa człowieka” rozumiane zresztą coraz częściej dość wąsko jako tzw. „prawa reprodukcyjne”, seksualne, czy eutanazyjne.

W tej ostatniej kwestii znowu zadziwili mnie kroczący zawsze w „awangardzie postępu” Belgowie, którzy miłosiernie zezwolili na eutanazję skazanemu na dożywocie mordercy, żeby się już nie męczył w więzieniu, biedaczek… Czyż nie jest to doskonała ilustracja mojej teorii o istnieniu „równi pochyłej”, w myśl której stopniowo zaczynamy rozszerzać „dobrodziejstwo wspomaganego samobójstwa” (w przeciwieństwie do tej brzydkiej, złej i niehumanitarnej kary śmierci) na przypadki, które początkowo miały nie mieć z nim nic wspólnego?Na osoby chore psychicznie, dzieci, a teraz na kryminalistów…A dowiaduję się, że w kolejce po tę łaskę czeka już w Belgii kilkunastu innych osadzonych. Proszę mi wierzyć, ja ROZUMIEM dolegliwość dożywotniego pozbawienia wolności – ale zawsze mi się wydawało, że to cierpienie to konsekwencja ich własnego działania (inaczej, niż nieuleczalna choroba) – i element kary?

Oby więc tylko NAS tutaj nie dopadło jakieś embargo, czy wirus Ebola, byle można było w spokoju zajarać  trawkę (professoressa Środa już dawno stwierdziła, że dla niej osobiście wolność palenia konopi jest ważniejsza, niż jakaś tam wydumana „wolność sumienia i wyznania”), przerwać ciążę czy zawrzeć związek partnerski – to nam i chwatit’…

Nawiasem mówiąc, tych dwóch homoseksualnych panów, którzy pokazali, w jaki sposób można rozwiązać swoje osobiste problemy bez jakiejś wielkiej rewolucji obyczajowej i bez uciekania się do pomocy jakiegoś „Wielkiego Brata” (państwa), zasłużyło sobie na mój najwyższy szacunek. Zawsze uważałam, że większość rzeczywistych problemów, z którymi rzeczywiście borykają się w Polsce różnego typu pary nieformalne, da się rozwiązać na gruncie istniejącego prawa, bez tworzenia jakichś szczególnych instytucji „paramałżeńskich.”  (Por.„Co naprawdę myślę o związkach partnerskich?”) Tak trzymać, panowie!

A ja się z tym jakoś nie umiem pogodzić – i dlatego ostatnio wysłałam P. razem z dziećmi na marsz w obronie chrześcijan (i jazydów) prześladowanych przez tzw. „państwo islamskie” w Iraku. Wprawdzie nie bardzo wierzę w rzeczywistą skuteczność takich protestów (o czym poniżej) – ale liczy się nawet samo poparcie dla szczytnej idei.

W ogóle jestem zatroskana o stan współczesnej demokracji, w której – jak mi się wydaje – opinia kilkudziesięciu czy kilkuset „mędrców”, którzy rzekomo wiedzą lepiej, w jakim kierunku świat powinien podążać, staje się ważniejsza, niż życzenia milionów obywateli. Dowodem na to są smutne losy różnego typu inicjatyw obywatelskich, tak na terenie Polski, jak i w Unii Europejskiej. (Jak choćby masowy sprzeciw rodziców przeciw założeniom najnowszej reformy edukacji – projekt, poparty przez milion osób, w naszym Sejmie wrzucono do kosza nawet bez czytania…).

Dlatego nie wierzę, by – podobnie, jak 75 lat temu w przypadku Polski zaatakowanej przez Hitlera i Stalina – Unia, NATO czy ONZ zrobiły cokolwiek w sprawie Syrii, Iraku i Ukrainy. Skończy się tak samo, jak wtedy – na wyrażeniu ubolewania, ewentualnie na raczej nieznacznej pomocy humanitarnej… Równie nieruchawa przedwojenna Liga Narodów zdobyła się przynajmniej na symboliczne wykluczenie  III Rzeszy ze swoich szeregów – Rosja Władimira Putina zdaje się nie musi się obawiać nawet wyrzucenia z ONZ (jeśli ktokolwiek na świecie liczy się jeszcze z tą organizacją) I Władimir Władymirowicz, jak sądzę, świetnie zdaje sobie z tego sprawę.

W ramach więc całkiem prywatnego sprzeciwu wobec rosyjskich szykan mój mąż produkuje cydr na szafie…Przynajmniej tak twierdzi.

A Unię Europejską, mam wrażenie, ogranicza i paraliżuje także zasada jednomyślności państw, która utrudnia pojęcie jakiejkolwiek szybkiej, wspólnej decyzji  – jest to, notabene ta sama zasada, która pod nazwą liberum veto doprowadziła ongiś do upadku I Rzeczypospolitej (co powinno dać do myślenia co niektórym unijnym włodarzom).

Dlatego w ostatnich wyborach uzupełniających do Senatu, które odbyły się niedawno w naszym okręgu, postanowiłam przeprowadzić pewien eksperyment i zagłosować na kandydata, który zachwalał „demokrację bezpośrednią” – idea to zawsze mi bliska, choć nie jestem pewna, czy akurat polski Senat (którym tak naprawdę nikt się nie interesuje) jest właściwym miejscem do jej promowania.

I szczerze mówiąc, nie zraziło mnie nawet i to, że (jak zazwyczaj) ze swoimi poglądami znalazłam się w mniejszości. Być może społeczeństwo u nas jeszcze „nie dojrzało” do takiej formy rządów, jak w Szwajcarii. Poza tym, pocieszam się, że od wieków ci mądrzy stanowią mniejszość w każdym społeczeństwie. 🙂

A oprócz tego…czytałam sobie któryś z ostatnich „Wprostów” , jako matka świeżo upieczonego pierwszoklasisty, muszę się zgodzić z tezą, że w zderzeniu ze SZKOŁĄrodzice, choć przecież są ludźmi dorosłymi i nierzadko dobrze wykształconymi, bardzo łatwo dają się wpychać w rolę karconych „uczniów”, zamiast stawać zawsze po stronie własnych dzieci.

Tymczasem najnowsza reforma edukacji często powoduje przerzucenie ciężaru nauczania najmłodszych z pedagogów na rodziców właśnie – bo prawda jest taka, że przeciętny 6-latek po prostu NIE JEST W STANIE skupić się na lekcjach czy zadaniu domowym jednorazowo dłużej, niż 15-20 minut. I niczego tu nie zmieni przypominanie, że „rodzice powinni” (rzekomo) więcej pracować z dzieckiem w domu, zadawanie maluchom niekończących się szlaczków i „słupków” czy nawet prośby niektórych rodziców (sic!), żeby zadawać raczej jeszcze więcej, niż mniej, ponieważ dzieci… (cóż to za oporny materiał, nieprawdaż?) po prostu nie chcą współpracować..

W omawianym artykule znalazłam bardzo mądrą radę – żeby na takie nagabywania ze strony nauczycieli po prostu odpowiadać w stylu: „Szanowna pani, gdybym chciała uczyć swoje dziecko samodzielnie (go czego zresztą, jak sądzę, mam wystarczające kompetencje), zapisałabym je do edukacji domowej!”

Pomysł wydaje się przedni – ale kto z Państwa (pytam Czytelników posiadających dzieci!) się na to poważy?:).

Niestety, w tym samym numerze „Wprost” (które to pismo bezsprzecznie jest obecnie lepsze, niż Lisowy „Newsweek”, który dawniej bardzo lubiłam) znalazłam też wyjątkowo zjadliwy artykuł red. Magdaleny Rigamonti o prof. Chazanie. Jak zwykle, w samym tekście, jak i w komentarzach do niego padło wiele słów o „bezprzykładnym okrucieństwie” lekarza, który odmówił kobiecie aborcji (nawiasem mówiąc, aborcji dziecka poczętego in vitro, a te, jak nam usilnie wbijano w głowę, są ZAWSZEupragnione, a cały ten biznes nie ma z aborcją absolutnie NIC wspólnego…). A ja się zastanawiam, jak bardzo trzeba być wyzutą z empatii, żeby czyjeś śmiertelnie chore dziecko nazwać pogardliwie „żywym trupkiem”?

(W pewnym sensie, droga pani redaktor, WSZYSCY jesteśmy tylko „żywymi trupami” aż do śmierci – pani również…)

Zmroziło mnie to (jako osobę niepełnosprawną i w ciąży- ciekawe, jak sama mogłabym zostać nazwana w takim felietonie? „Pokurczem”? „Pokraką”?) bo dotąd uważałam red. Rigamonti za dość wyważoną osobę. Jak to się jednak można pomylić…

 

Zaklinanie rzeczywistości.

Z badania przeprowadzonego przez Instytut Badania Opinii „Homo Homini” dla „Dziennika Gazety Prawnej” wynika, że większość Polaków nie akceptuje wprowadzenia obowiązku szkolnego dla sześciolatków – przeciwko projektowi reformy opowiedziało się aż 66 procent respondentów – poinformował dziś Onet.

Nic to, pani minister Szumilas nadal jest przekonana, że „Rząd wie lepiej”, co jest dobre dla obywateli i dla ich dzieci – a zwłaszcza, zapewne, dla nauczycieli, których nie trzeba będzie zwalniać z pracy pomimo postępującego niżu demograficznego.

Posuwa się przy tym do absurdalnych z pedagogicznego punktu widzenia stwierdzeń w rodzaju: „wiek ucznia nie gra roli w jego osiągnięciach szkolnych” (ha, skoro tak, to, jak tu już pisałam, już zacznę przygotowywać Anielę do szkoły!) – choć zdecydowana większość sześciolatków, których rodzice skuszeni zostali propagandową wizją kolorowej i przyjaznej szkoły, zaczęła swoją „nową, fascynującą przygodę” od niepowodzenia – oraz chwali się, że „w 75% polskich szkół jest już woda bieżąca.” W XXI wieku, w środku Europy! (Sic!)

Jeszcze tylko zacznijmy OBOWIĄZKOWO przyjmować 2-latki do przedszkoli, co wprawdzie zmieni te ostatnie z instytucji edukacyjnych w opiekuńcze – ale za to zdejmie z rządzących obowiązek troski o miejsca w żłobkach – i będzie cacy.

Podobnie wcześniej zniszczono unikatową rolę polskich „zerówek” – które powinny stanowić właśnie łagodne przejście poprzez zabawę do nauki – zabraniając nauczania w nich literek i cyferek, co miało „zachęcić” niezdecydowanych rodziców do posyłania maluchów do szkoły: „Sześciolatku, nie trać roku!” – krzyczały dramatyczne plakaty. A może – „Pięciolatku, nie trać dwóch lat!”; „Czterolatku, nie trać trzech!” – i tak dalej? Toż to jakaś piramidalna bzdura!

W sukurs rządowi przyszła w tej sprawie także niezawodna „Superniania”, znana też jako Dorota Zawadzka – która wsławiła się również przekonywaniem rodziców za pieniądze, że pewna popularna margaryna to najlepsze, czym można karmić swoje pociechy.

Mam nadzieję, że teraz robi to, co robi za darmo, z czystego przekonania.

Jako mama 5,5-letniego chłopca, który (poniekąd z mojej winy, bo przecież to ja urodziłam go 1. stycznia 2008 roku – powinnam była wstrzymać się z tym do lipca!) zrządzeniem losu 1. września Roku Pańskiego 2014 będzie MUSIAŁ radośnie powędrować do szkółki, mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że mój syn NIE JEST jeszcze na to gotowy.

I to nie tylko ze względów intelektualnych (bo, Bogu dzięki, bystry z niego chłopczyk), ale społecznych, emocjonalnych i, że tak powiem, „bytowych.”

Weźmy np. tak prozaiczną rzecz, jak korzystanie z toalet. W szkole, do której miałby uczęszczać, nie są one zwyczajnie przystosowane dla dzieci jego wzrostu, a do tego maluchy dzielą je z dryblasami z gimnazjum.

Moja cioteczna siostra, która pracuje w szkole z dziećmi klas początkowych, również potwierdza, że jest to poważniejszy problem, niż chciałoby przyznać ministerstwo. Bo co w takiej sytuacji ma zrobić nauczyciel? Wyjść z małym uczniem do toalety, żeby mu pomóc, pozostawiając przy tym resztę klasy na pastwę losu?

Inna pytana przeze mnie przedszkolanka potwierdziła w rozmowie ze mną rzecz dla mnie najzupełniej oczywistą – że mianowicie z dziećmi tak małymi powinno się pracować w szkole metodą PRZEDSZKOLNĄ (tj. „nauka przez zabawę”), a nie w systemie klasowo-lekcyjnym, który u nas króluje od pierwszej klasy.

Tak zresztą właśnie jest w większości krajów Europy, na które powołują się nasi „eksperci”, twierdząc, że wczesna edukacja dzieci to wspaniała rzecz: tamtejsze szkoły jako żywo przypominają nasze przedszkola.

A jak to jest u nas, uświadomiła mi niedawno pewna moja kuzynka z bogatej, podwarszawskiej miejscowości, mama córki o rok starszej od mojego syna.

Owszem, nam też obiecywano – mówiła rozgoryczona – że dzieci absolutnie nie będą musiały siedzieć sztywno w ławkach. Tymczasem siedzą tak już od pierwszego dnia w szkole. Co więcej, od początku zaczęły się pretensje i pytania, dlaczego moja córka nie umie jeszcze czytać i pisać. A przecież nowa podstawa programowa dla „zerówek” podobno nie obejmuje takich umiejętności...”

No, cóż – ja zawsze uważałam, że większość małych dzieci uczy się z radością – dopóki nie odzwyczai ich od tego tego SZKOŁA.  I na wszelki wypadek postanowiłam sama nauczyć Antosia trudnej sztuki czytania i pisania…

Co do mnie, cieszę się, że mój syn będzie mógł spędzić jeszcze cały rok w przyjaznym, rozwijającym otoczeniu swego prywatnego przedszkola (dziś właśnie pojechał na wycieczkę do teatru…) – zamiast w tej ciemnej i zagrzybionej suterenie, w której mieści się nasza „państwowa” zerówka. Współczuję rodzicom, których nie stać na nic innego.

Ciekawe jest także, że jeszcze niedawno, jeśli ktoś chciał posłać dziecko wcześniej do szkoły, musiał przedstawić wyniki testów psychologicznych, potwierdzające jego dojrzałość szkolną. Teraz zaś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, samo tylko rozporządzenie ministerialne sprawi, że nagle WSZYSTKIE dzieci w tym wieku będą na to gotowe? Nie wierzę!

Moim zdaniem nie da się odgórnie zadekretować, by wszystkie 6-latki nagle poprawnie wykonywały to, czego dotąd oczekiwaliśmy od 7-latków. W życiu małego człowieka rok to OGROMNA przepaść.

Ten siódmy rok życia to jednak musi być jakaś NATURALNA granica ludzkiego rozwoju – nie bez racji chyba niektórzy psychologowie twierdzą, że „zmieniamy się co siedem lat”.

Był to, co warto zauważyć, także typowy wiek „rytuałów inicjacji” w różnych kulturach świata – żeby przywołać choćby nasze prasłowiańskie postrzyżyny.

W tym ujęciu „naturalnym” wiekiem rozpoczynania kolejnych etapów edukacji byłby 7, 14 i 21 rok życia. Zresztą, co warto też dodać, owa granica 21 lat wyznaczała „pełnoletność” jeszcze w czasach II RP. Ciekawe, prawda?

Interesujące jest także, że – jak pokazują oficjalne, europejskie badania – najlepsze wyniki nauczania osiągają uczniowie w Finlandii, gdzie dzieci rozpoczynają naukę „po staremu”, w siódmym roku życia.

Ale cóż, z tym tak jak zawsze: jeśli FAKTY świadczą przeciwko nam, to tym gorzej dla faktów.

Postscriptum: Nasz niestrudzony w kopiowaniu „wzorców z Zachodu”  (niekoniecznie niestety tych najlepszych i najmądrzejszych) rząd przebąkuje też coś o wprowadzeniu elementów edukacji seksualnej do przedszkoli. To swoją drogą ciekawe, że zdaniem naszych speców przedszkolak nie musi (a nawet nie powinien!) uczyć się literek, ale  nigdy nie jest za mały, aby się dowiedzieć, co to jest „zły dotyk” i „ograniczające stereotypy płci” – oraz, że nie ma nic złego w zabawach w lekarza z koleżanką lub kolegą.

Ja bardzo przepraszam, ale mając wyższe wykształcenie jestem chyba dostatecznie przygotowana, by rozmawiać z moimi dziećmi na WSZYSTKIE, nawet najbardziej „drażliwe” tematy? I nie potrzebuję, aby mnie w tym wyręczała jakaś „wyzwolona” pani edukatorka…

Postscriptum 2: A ostatni głośny przypadek pani, która zabiła 6-latka, tłukąc go na śmierć, ale nie przeszkodziło jej to zostać „ekspertką” w MEN, również stawia pod znakiem zapytania tezę, że rodzice, którzy niepokoją się o los swoich małych dzieci w polskiej szkole, to tylko „grupa histeryków.”

Moja mama, która także pracowała przez kilka lat w oświacie, opowiadała mi o nauczycielu, który miał zwyczaj tłuc głową krnąbrnego ucznia o tablicę – a mimo toNIE MOŻNA BYŁO go zwolnić z pracy. (Sądzicie, że takie przypadki to rzadkość?). „Musiałby chyba kogoś zabić – mówiła – żeby nie móc pracować w szkole.” Jak widać z ostatnich doniesień, i to mogłoby nie wystarczyć…

Nawiasem mówiąc, sprzeciwiam się określaniu tej pani jako „osoby bardzo wierzącej.” Jeśli ktoś zabił małe dziecko – i w dodatku czuje się „niewinny” – to z pewnością NIE JEST głęboko wierzącą osobą. Cierpi, co najwyżej, na religijne obsesje, które nierzadko towarzyszą zaburzeniom psychicznym.

I jeszcze historyjka dla tych, którzy sądzą (jak prof. Środa, która radziła, by niemowlęta oddawać jak najszybciej do żłobka, ponieważ „w rodzinie nauczą się jedynie egoizmu”), że „państwowe wychowanie” , i to od najwcześniejszych lat, jestZAWSZE lepsze od domowego.

W pewnej małej miejscowości żyła sobie rodzina z trójką dzieci: była tam kilkunastoletnia dziewczynka, kilkuletni chłopczyk i mały szkrab płci żeńskiej, chyba dwuletni.

Rodzina taka jak inne, jeśli nie liczyć faktu, że oboje rodzice nadużywali alkoholu. Niech będzie, że trochę bardziej, niż wielu innych. Kochali jednak swoje dzieci, i ani ich nie bili, ani szczególnie nie zaniedbywali.

Opieka społeczna uznała jednak, że taka sytuacja jest niedopuszczalna i całą trójkę zabrano do Domu Dziecka, odbierając jednocześnie „wyrodnym” rodzicom wszelkie prawa do dzieci.

Pół biedy, dopóki cała trójka przebywała razem – najstarsza dziewczynka opiekowała się młodszym rodzeństwem, dalsza rodzina przyjeżdżała często w odwiedziny, a wszyscy liczyli, że kiedyś jednak uda im się wrócić do domu.

Problemy zaczęły się wtedy, kiedy najmłodszą dziewczynkę przekazano do adopcji (wiadomo, że zawsze największy „popyt” jest na dzieci najmłodsze), a najstarszą – do rodziny zastępczej.

Średni chłopczyk, osamotniony, szybko zaczął się włóczyć w podejrzanym towarzystwie – i wszedł już w konflikt z prawem. Rodzina zastępcza, do której trafiła dziewczyna, nie interesowała się nią zupełnie, już nawet nie wspominając o wychowywaniu. Rzecz cała skończyła się w sposób znany ludzkości od wieków: spragniona miłości nastolatka poznała chłopaka, z którym zaszła w ciążę – a wtedy jej „rodzice zastępczy” odesłali ją z powrotem do placówki opiekuńczej.

Dyrektorka wystarała się o sądową zgodę na małżeństwo młodych i zorganizowała skromną ceremonię. Dziewczyna ma niespełna 17 lat, za dwa tygodnie urodzi dziecko, a jedyny jej majątek stanowi wyprawka dla niemowlaka, którą dostanie z Domu Dziecka.

Oczywiście, zaraz podniosą się głosy: „O, widzisz, i to wszystko przez brak edukacji seksualnej!” Niewykluczone. Mnie jednak nurtuje inny problem: kto wie, jak potoczyłyby się losy tej trójki, gdyby mimo wszystko zdecydowano się pozostawić ich w ich „dysfunkcyjnej” rodzinie?