„Rekolekcje z postem Daniela”? A czemuż by nie?

Niedawno na blogu pewnego „eksa”, do którego książki o odejściu („Zakochana koloratka” – cóż za tytuł!:)) się przymierzam, znalazłam tekst krytykujący niektóre zakony za rzekomo „nieuczciwy PR” w postaci rekolekcji połączonych z dietą według wskazówek tego czy innego świętego.

Sama spotkałam się jedynie z rekolekcjami z dietą warzywno-owocową dr Ewy Dąbrowskiej oraz z inną odmianą podobnej diety „biblijnej”, zwaną „postem Daniela”; słyszałam także o próbach stworzenia jadłospisu leczniczego na podstawie pism św. Hildegardy z Bingen czy też św. Brygidy. Możliwe, że istnieje jeszcze kilka innych. Ale ogólnie rzecz biorąc sądzę, że ponieważ są to właściwie „głodówki lecznicze”, oparte na warzywach i owocach, oraz piciu soków i wywarów jarzynowych, stosowane krótkotrwale (a przecież typowe rekolekcje zazwyczaj nie trwają dłużej, niż kilka-kilkanaście dni) i przez osoby zdrowe – nie powinny nikomu zaszkodzić. A raczej przeciwnie.

Natomiast ludzie chorzy, przyjmujący leki, kobiety w ciąży i karmiące powinny się przed przystąpieniem do takiego eksperymentu skonsultować ze swoim lekarzem. To się rozumie samo przez się.

Jednakże wspomniany przeze mnie bloger pisze tak:

‚Dwa w jednym: coś dla ciała no i przy okazji kilka słów wielkopostnych rekolekcji!

„Tylko u nas dieta św. Brygidy, dieta św. Nepomucena, czy innego świętego, a na dodatek rekolekcyjne nauki[tak przy okazji]„- zachwalają swój pomysł braciszkowie zakonni!
Dziwny sposób, a może nie….?
Chyba jednak coś tu jest nie tak..?

A może lepiej byłoby zostawić dietetykom sprawy naszych ciał, a Kościół niech zajmuje się kondycją naszej duszy?”

I przyznam się, że zdania typu: „Niech się Kościół lepiej trzyma z daleka od…. (tu wstawić, co się komu żywnie podoba:)), niech się raczej zajmie DUSZĄ!” sprawiają, że zapala mi się w głowie jakaś czerwona lampka.

Bo zazwyczaj oznacza to chęć odsunięcia wiary w Boga WCIELONEGO (tzn. takiego, który stał się CZŁOWIEKIEM, z duszą i ciałem, a nie tylko jakąś abstrakcyjną „duszą ludzką”) od wszystkiego, co tylko ma związek z realnym życiem ludzi – na rzecz jakiejś coraz bardziej mglistej „duchowości.”

Sęk jednak w tym, że sam Jezus (a za nim i Kościoły), jeśli wierzyć Ewangeliom, zajmował się nie tylko duchowym dobrem swoich wiernych, lecz także – i to zazwyczaj na szczęście – ich ciałami. Uzdrawiał chorych, karmił głodnych (i to samo zalecał czynić swoim uczniom), a na pewnym weselu w Kanie nawet przemienił wodę w najprzedniejsze wino – zamiast palnąć biesiadnikom przy tej okazji jakieś wzniosłe kazanie. Najlepiej na temat szkodliwości picia alkoholu. 😉 Czy to także był z Jego strony jedynie „nieuczciwy PR”?:)

Czy mam zatem rozumieć, że Kościół niepotrzebnie zakładał przez wieki (i zakłada nadal) jadłodajnie, szpitale i hospicja? Wszystko to przecież takie „cielesne”, a fe!

Nie, nie, nie! Teologia katolicka naucza, że człowiek nie jest jedynie „duszą” (P. zawsze mi zwraca uwagę, że właściwie księża nie powinni mówić w kościołach: „Módlmy się za duszę śp. Jana Kowalskiego” lecz po prostu za świętej pamięci Jana Kowalskiego…:)), ale „jednością cielesno-duchową”, która to jedność, jak wierzymy, zostaje tylko czasowo rozerwana w momencie śmierci.

Wszystko, co czynimy z naszym ciałem, wpływa także w jakiś sposób na stan naszej duszy – i odwrotnie.

Dlatego, jeśli nawet ktoś przyjedzie na takie rekolekcje tylko z myślą o tym, że chciałby trochę zmienić swoje nawyki żywieniowe, a „przy okazji” (jak to zostało sformułowane w omawianym tekście) usłyszy coś o Bogu, który jest Stwórcą i jego duszy i ciała – to cóż w tym złego? Tak tylko pytam.

Post

Wpis niniejszy jest rozszerzoną wersją moich komentarzy pozostawionych na blogu www.bielszy-odcien-bieli.blogspot.com. Całość komentowanego tekstu znajduje się  tu: 
http://www.bielszy-odcien-bieli.blogspot.com/2015_02_01_archive.html

Źródło obrazka: www.podniebemszerokim.blogspot.com

 

„Kościół władzy” czy MIŁOŚCI?

Nigdy nie ukrywałam, że tym, co zawsze najbardziej odstręczało mnie od niektórych nurtów feminizmu jest częste w nich interpretowanie WSZELKICH ZJAWISK, nawet tak złożonych, jak religia, na jednej tylko płaszczyźnie, mianowicie w  „kluczu władzy” i dominacji – naturalnie, dominacji mężczyzn nad kobietami.

Wydaje mi się, że takie podejście do rzeczywistości jest niezwykle redukcjonistyczne, upraszczające, nieprawdziwe. Zupełnie tak samo, jak fałszywe było marksistowskie ujmowanie historii ludzkości jedynie przez pryzmat „posiadania” – i walki „klas posiadających” z nieposiadającymi. (Pamiętam, jak kiedyś gdzieś przeczytałam wspomnienie córki Karola Marksa, jak to ojciec zwięźle jej wyjaśnił, że Jezus „to był taki rewolucjonista, którego zabili bogaci.”:))

Tego typu redukcjonistyczna filozofia wkrada się też czasami do teologii, głównie katolickiej.

Jedna z przedstawicielek tego nurtu, która zasłynęła powiedzeniem, że „jeśli Bóg jest mężczyzną, to mężczyzna jest bogiem” już dawno na skutek tych jakże ożywczych poszukiwań duchowych opuściła Kościół katolicki i nawet chrześcijaństwo, i zaczęła oddawać cześć Bogini Matce-Ziemi, Gai.

Co dla mnie jest równie nieroztropne, jak robienie z Boga „Wielkiego Macho.”

Powtórzę po raz kolejny. Bóg, na ile mi wiadomo, nie jest ani mężczyzną, ani kobietą (aczkolwiek Jezus był mężczyzną – i objawił nam Boga raczej jako Ojca, niż Matkę!) – a nawet gdyby – przyjmijmy na chwilę to absurdalne założenie – Bóg rzeczywiście BYŁ mężczyzną, w niczym nie zmieniałoby to faktu, że każdy ziemski „syn Adama” pozostałby nadal tylko człowiekiem.

Ponieważ jednak – czemu wielokrotnie dawałam już wyraz na tym blogu! – marzy mi się np. powrót do starożytnej instytucji diakonatu kobiecego w Kościele (być może z prawem do spowiadania – sądzę, że „kierownictwo duchowe”, sprawowane przez kobietę, mogłoby być wzbogacającym doświadczeniem, zwłaszcza dla mężczyzn. Choć muszę przyznać, że DLA MNIE osobiście byłaby to posługa psychologicznie nie do udźwignięcia: już kiedy byłam animatorką wspólnot młodzieżowych, te wszystkie tajemnice, które powierzali mi w zaufaniu moi podopieczni, niekiedy bardzo mi ciążyły. Albo to jest tak, że kobiety w ogóle za bardzo się przejmują, „zachowując wszystkie te sprawy w swoim sercu” – albo po prostu ja nie mam do tego powołania:))  – i codziennie się modlę, aby to papież Franciszek był tym, który odważy się na taki krok w stronę starodawnej Tradycji.

Dawno (łamane przez „chyba nigdy”) nie słyszałam też w kościele kazania – już nie wspominając nawet o liście biskupów! – które by dotyczyło problemu przemocy w rodzinie. A przecież jest to problem, który dotyka setek kobiet spośród tych, które co niedziela grzecznie zasiadają w kościelnych ławkach.

Z zaciekawieniem więc słuchałam w niedzielnej radiowej „Familijnej Jedynce” – to jest taki poranny blok programów katolickich, nadawany od 6. do 9. rano – wywiadu z pewną polską „teolożką”, w nadziei, że się może czegoś dowiem na interesujące mnie tematy.

I muszę przyznać, że zaczęło się nawet ciekawie: od pytania, po co właściwie kobieta ma studiować teologię – o ile, oczywiście, nie zamierza zostać katechetką.

Sama zastanawiałam się niejednokrotnie, czemu – skoro to kobieta-Maryja jest patetycznie nazywana „wychowawczynią powołań kapłańskich” – kobiety nie uczestniczą  w większym stopniu także w formowaniu  młodych mężczyzn do kapłaństwa. Pytanie do księży, czytających tego bloga: ile znacie kobiet, które wykładają w wyższych seminariach duchownych? No, ile?

Myślę, że one tam głównie sprzątają. I gotują.

A wydaje mi się, że bardzo by się tam przydały – choćby dlatego, że dzięki swej intuicji łatwiej mogłyby wychwycić pewne niepokojące sygnały w zachowaniu kandydata.

Mam koleżankę, która przez pewien czas pracowała w seminarium i ona twierdzi, że da się wyczuć, który z przebywających tam mężczyzn ma problemy z własną seksualnością: według niej objawia się to często lekceważącym lub dwuznacznym odnoszeniem się do kobiet…

Z tym się zatem zgodziłam. Bezsprzecznie potrzebujemy więcej kobiet na kościelnych katedrach. Niestety, dalej było już tylko gorzej. Usłyszałam bowiem tylko tradycyjne utyskiwania na temat „czego to kobietom w Kościele nie wolno” i pochwałę francuskich działaczek, które bohatersko „walczą” o to, by oddano im to, co już posiadały, czyli możliwość sprawowania funkcji „administratorek parafii.”

I pomyślałam sobie wtedy: „Mój Boże, świat wokół nas jest coraz bardziej zdechrystianizowany, a my się kłócimy we własnym gronie o to, kto ma administrować parafią albo rozdawać komunię! Niedługo we Francji czy w Czechach w ogóle nie będzie działających kościołów, więc i zarządzać nie będzie czym…”

Toż to czysty klerykalizm – to przekonanie, że w Kościele ksiądz czy biskup jest kimś lepszym i ważniejszym, ponieważ jest tym, który ma „władzę.”

Te kobiety rozumują tak: „W Kościele władzę mają mężczyźni, więc już najwyższa pora, by się tą władzą z nami podzielili!”

Słuchałam więc tego trwającego dobrych kilkanaście minut wywiadu i ze zdziwieniem zauważyłam, że w ciągu całej rozmowy ANI RAZU nie padły słowa „wierzymy”, „modlimy się”, „Pan Bóg” czy też „Jezus”. Bardzo często natomiast powracały sformułowania – „walczymy”, „żądamy”, „musimy się domagać.”

Jest to jednak, bardzo mi przykro, język typowy dla POLITYKI a nie dla Ewangelii!

Ja w ogóle jestem przeciwna utożsamianiu chrześcijaństwa z „pójściem na wojnę” przeciwko komukolwiek, jak to się często czyni, mówiąc np. że Kościół „walczy” z in vitro czy antykoncepcją – albo, ostatnio, że „Kościół ma nowego wroga: gender.”

Moim zdaniem misja Kościoła w ogóle nie powinna polegać na „walce” – tylko na ukazywaniu światu piękna i mocy Ewangelii, która jako jedyna ma moc przemieniać serca ludzi, bez żadnego moralizowania i rzucania gromów na grzeszników…

A ten świat na pewno nie stanie się bardziej chrześcijański od tego, że jakaś kobieta zostanie biskupem.

Zwłaszcza, że jak pokazują liczne przykłady Kościołów, które wprowadziły już u siebie taką innowację, Kościół rządzony przez kobiety nie jest wcale lepszy od tego rządzonego przez mężczyzn. Wszędzie tam, gdzie jest władza, pojawiają się od razu pycha, zawiść, chciwość, pieniądze… No, i alkohol. Jakiś czas tamu Onet tylko mimochodem informował o niemieckiej pani biskup, która rozwaliła samochód, jadąc po pijanemu. Podobny incydent z biskupem Piotrem Jareckim w Polsce był tematem burzliwych debat przez kilka tygodni.

Ale kiedy pani teolog już skończyła wychwalać dokonania swoich zachodnich koleżanek na polu kościelnej emancypacji (w tym „zbuntowanych” amerykańskich zakonnic, o których tu kiedyś napisałam, że chcą poprawiać samego Jezusa:)), przeszła z kolei do tego, czego jeszcze bardziej nie lubię: do krytyki „tradycyjnych ról”, pełnionych od wieków przez kobiety w Kościele…

Proszę Państwa, ja ROZUMIEM, że być może podmywanie staruszków czy opieka nad ociemniałymi to nie są rzeczy tak prestiżowe, jak bycie „biskupką” czy choćby skromną administratorką parafii. Zapewne nie ma się przy tym absolutnie żadnej władzy. Bardzo mi przykro, jednak ktoś to MUSI robić.

A ostatecznie: co LEPIEJ wyraża ducha Kościoła, ducha miłości bliźniego, ducha Tego, który powiedział, że „ostatni będą pierwszymi”? Się pytam.

Postscriptum: To swoją drogą interesujące, że kiedy grupa łysych młodzieńców zakłóciła wykład Zygmunta Baumana lub gdy nieznani sprawcy oblali brunatną cieczą Kubę Wojewódzkiego – mówiło się natychmiast o „zagrożeniu faszyzmem” i „niedopuszczalnej nienawiści prawicowych ekstremistów”, kiedy natomiast ukraińskie półnagie femenistki zaatakowały (już po raz drugi w tym roku!) prymasa Belgii – to jest to tylko „uzasadniony obywatelski sprzeciw wobec nieodpowiedzialnych działań Kościoła.” (Tym razem chodziło o to, że duchowny, jako jeden z niewielu, wypowiadał się negatywnie o planowanej w tym kraju nowelizacji ustawy eutanazyjnej, o której pisałam w jednym z poprzednich postów.).

Bo czy ktokolwiek na świecie słyszał o lewicowych (czy feministycznych) ekstremistkach? Skąd! :) Przecież każdy wie, że takie zwierzę, jak ekstremista lewicowy w ogóle nie istnieje! :) A jeśli już to nie u nas, nie w Europie, nie w naszych czasach, itd.

Tak samo, jeśli ktoś – nawet w bardzo agresywny, chamski sposób – krytykuje Kościół katolicki, to ZAWSZE jest to jedynie „uzasadniona krytyka” – natomiast, jeśli to któryś z hierarchów ośmieli się coś skrytykować, z reguły mówi się i pisze że „Kościół potępia”, „wyklucza”, „straszy.”  Kościół „idzie na wojnę”, Kościół „ma nowego wroga…”

Czujecie tę subtelną różnicę? Nie tylko językową zresztą.

Mieszkanka cienistej doliny…

Pierwotnie miałam zamiar kontynuować tu rozprawianie się z kolejnymi mitami na temat rychłego końca świata – ale po niedawnej „burzy” uznałam, że należy mi się nieco odpoczynku i wyciszenia. Zresztą mój ruchliwy umysł nie znosi zajmowania się zbyt długo tylko jedną sprawą (miałam kiedyś kolegę, który całe swe życie poświęcił zgłębianiu dziejów JEDNEGO tylko atamana kozackiego – bardzo mu współczułam! Koledze, oczywiście, nie atamanowi…:)).

Dlatego postanowiłam dziś podzielić się z Wami bardziej osobistą refleksją na temat książki ks. Wacława Hryniewicza „Nad przepaściami wiary” , którą właśnie przeczytałam.

I chociaż nie zgadzam się z nim np. w kwestii kapłaństwa kobiet (jak tu już kilkakrotnie pisałam, jestem raczej za przywróceniem starożytnej instytucji diakonatu kobiecego –zob. „Pani ksiądz – i co dalej?” . Eucharystię pozostawiłabym jednak w męskich rękach…), to jednak niezwykle bliska mi jest jego wizja duszpasterstwa raczej NADZIEI, niż strachu.
Notabene, niedawno znowu ktoś mi zarzucił, że pisząc tego bloga jestem nieobiektywna – że, mówiąc najprościej, „naginam wiarę do swoich potrzeb.”  Oczywiście, nie sposób tego wykluczyć – niemniej jednak wolę myśleć, że szukam w wierze po prostu NADZIEI dla takich, jak ja… Nadziei na to, że Bóg nie potępi (w przeciwieństwie do wszystkich nieskalanych moralnie, którzy czasem nader chętnie wysyłają mnie do wszystkich diabłów…) i nie odrzuci. Pewności, naturalnie, mieć nie mogę – ale któż mi zabroni mieć nadzieję? Chrześcijaństwo jest dla mnie niezmiennie religią wielkiej nadziei…
I tę samą nadzieję właśnie odnalazłam u księdza Hryniewicza, który twierdzi, na przykład, że jeśli istotnie Bóg jest dobry (a wierzę, że jest!), to nie może pragnąć dla swych stworzeń WIECZNEJ kary i wiecznego potępienia. Nie znaczy to oczywiście, że złe uczynki ujdą nam bezkarnie („hulaj dusza, piekła nie ma!”;)) – ale, być może, każda pokuta i każda kara będzie miała swój kres. A Jego miłość jest tak wielka, że ogarnie w końcu wszystko i wszystkich – ludzi  (wierzących i niewierzących) zwierzęta, całe stworzenie – a może nawet i te, które mój synek (za bajkami ks. Malińskiego:)) nazywa „czarnymi aniołami.” 🙂
Ksiądz opowiadał także, że w jego rodzinnym domu wisiał kiedyś „umoralniający” (w zamierzeniu) obrazek, na którym mężczyzna leżący na łożu śmierci miał się właśnie wyspowiadać i przyjąć „ostatni sakrament.” A tu podstępny diabeł odwrócił jego gasnące oczy od księdza w stronę malowidła z nagą kobietą! I masz ci los – wszystko stracone! Za ten jeden błąd, za tę chwilę słabości – masz, chłopie, przechlapane! Na całą wieczność…
I pomyślałam sobie, że w przeszłości niektórzy chrześcijanie (bo wcale nie tylko katolicy) musieli żyć w nieustającym strachu przed wieczystym potępieniem – skoro niemal WSZYSTKO (jeden nieopatrzny krok!) mogło ich do tego doprowadzić… A i dzisiaj jeszcze spotykam ludzi, którzy do kwestii grzechu (zwłaszcza tego, który można popełnić przeciw  szóstemu przykazaniu) podchodzą z iście aptekarską dokładnością. („O, nie, nie mój drogi – pieściłeś ją o 2 centymetry za bardzo w lewo, całowałeś o 3 minuty za długo – na TAKIE RZECZY Kościół nie dał zgody nawet w małżeństwie!”) No, i potem, zamiast cieszyć się darem miłości i „wolnością dzieci Bożych” (wiem, wiem – nie należy tej wolności rozumieć jako „zachęty do hołdowania ciału”:)) wikłają się w cokolwiek kazuistyczne rozważania o tym, jak daleko można się posunąć i czy można scudzołożyć z własną żoną…
I tak sobie myślę, że mnie także, podobnie jak księdzu Hryniewiczowi, bliższa jest teologia bardziej ludzka i wyrozumiała. Tak samo jak on boję się religii wpędzającej ludzi w rozpacz, serwującej im beznadzieję, trwogę, lęk przed Bogiem. Osądzającej ich i nie mającej dla nich słów pocieszenia.
A na zakończenie, zachęcając Was wszystkich do lektury tej książki (na pewno nie trzeba się zgadzać z Autorem we wszystkim, ale przeczytać warto!) – chciałabym przytoczyć fragment o tytułowej „cienistej dolinie” – który, ze zrozumiałych względów, najbardziej osobiście mnie dotyka.
„Kiedy spada na człowieka [jakieś] niepowodzenie – trzeba przetrzymać, spokojnie przetrwać ciemne dni. Znalazłem dla siebie dewizę: „Wytrzymaj, to mija!” Człowiek musi nieraz tego doświadczyć. Wtedy dopiero zaczyna zdawać sobie sprawę, czym jestradość życia. Trzeba przejść przez cienistą dolinę. (Sic!) (…) Ciemna dolina to przejmujący opis  pewnych sytuacji czy stanów, [przez] które człowiek w swoim życiu musi przejść. Nie jest to sytuacja, w której traci się wiarę w Boga. W takich momentach człowiek uczy się cenić wiarę i nadzieję. (…) Kto nie przeżył takiego zanurzenia się w ciemność, owej „ciemnej doliny” – poczucia wyrzucenia, bezpańskości czy bezsensowności – ten zawsze będzie miał problemy z docenieniem, czym jest radość wiary, jakie niesie pocieszenie i umocnienie. (…) Trzeba się po prostu przywiązać do Boga, związać się z Nim. Z zaufaniem czekać na to, że czas ciemności minie. Że nie jest to stan permanentny.”*
 
Jako ta, która kilka lat temu z własnej woli zamieszkała w „cienistej dolinie” – jestem głęboko wdzięczna księdzu Hryniewiczowi za to, że tak pięknie opisuje sytuację, w której się znalazłam…
 
Por. „Nad przepaściami wiary. Z ks. Wacławem Hryniewiczem OMI – rozmawiają Elżbieta Adamiak i Józef Majewski, wydanie I, Kraków 2001, s. 295.