Kłopotliwe słowa: TOŻSAMOŚĆ.

Niedawno ktoś, dyskutując ze mną (po raz kolejny i zupełnie, moim zdaniem, niepotrzebnie) na temat aborcji, stwierdził stanowczo, że płód ludzki nie jest człowiekiem, ponieważ… nie ma jeszcze świadomości własnego istnienia.  Odparłam na to, że jest nieco ryzykowne uzależniać „człowieczeństwo” od          „(samo)świadomości”,  ponieważ i ona, jak wszystko inne, podlega u człowieka rozwojowi w czasie.  

Niemowlę najprawdopodobniej nie rozpoznaje samo siebie w lustrze przed ukończeniem 18. miesiąca życia. Dziecko zaczyna używać świadomie słowa „ja” dopiero około trzeciego roku życia. Trudna sprawa z tą tożsamością.

No, dobrze, ale co właściwie sprawia, że „ja” jestem „ja”?

Przede wszystkim na pewno moje własne, najbardziej wewnętrzne przekonania na swój temat – czyli moja samoświadomość. Świadomość mojego własnego ciała – i tak dalej. Innymi słowy, w jakimś najprostszym sensie: jestem tym, kim MYŚLĘ, że jestem. I wara od tego innym.

Na przykład osoby cierpiące (jak prawdopodobnie królowa Elżbieta I) na przypadłość zwaną wrodzoną niewrażliwość na androgeny (dawniej: zespół feminizujących jąder) fizycznie i psychicznie czują się kobietami, mimo obecności w ich ciałach „męskiej” kombinacji chromosomów XY. I któż mógłby im wmawiać, że jest inaczej?

Okazuje się jednak, że i takie skrajnie subiektywne podejście do problemu tożsamości ma swoje oczywiste ograniczenia. Już pominę problem chorób psychicznych (nie zwracamy się przecież per Wasza Cesarska Mość do kogoś, kto sądzi, że jest Napoleonem Bonaparte, prawda?). Chodzi raczej o bardziej zwyczajny rozdźwięk pomiędzy tym, co sami wewnętrznie „czujemy” – a tym, co WIDZĄ inni ludzie.

Jako osoba niepełnosprawna nieustannie doświadczam czegoś takiego. Wewnętrznie postrzegam samą siebie jako osobę w pełni sprawną, ba, nawet ładną. Co więcej, w snach widzę siebie, jak normalnie chodzę, biegam, pływam.  Tym boleśniejsze bywa niekiedy przebudzenie.  Dlatego też nie lubię zdjęć czy filmów z moim udziałem – ponieważ pokazują mnie taką, jaką Wy mnie widzicie, a nie jaką ja sama siebie postrzegam.

I wydaje mi się, że ten aspekt zbliża mnie do doświadczenia „Margot” (Michała Szutowicza) i innych osób transseksualnych. Ponieważ kiedy ja na nią\na niego patrzę, to WIDZĘ młodego mężczyznę. Jednocześnie wierzę w jego\jej zapewnienia, że czuje się on(a) kobietą. Bo niby dlaczego miałabym nie wierzyć?

I pierwsze pytanie dotyczy właśnie tego, w jakich sytuacjach możemy czy powinniśmy to subiektywne poczucie tożsamości danej osoby respektować.

Innymi słowy: czy miałabym pełne prawo WYMAGAĆ od Was, byście mnie traktowali jak piękną, długonogą blondynkę, którą się czuję?

Często podaje się tu jako przykład sytuację, kiedy  to jakaś pani, która oficjalnie nazywa się, przypuśćmy, Zyta, prosi, by w życiu prywatnym nazywać ją Nana, ponieważ nie lubi swojego imienia. I o ile w sytuacjach nieoficjalnych taka prośba jest zupełnie zrozumiała (a jej spełnienie może wręcz świadczyć o tym, że jesteśmy ludźmi dobrze wychowanymi) – o tyle trudno oczekiwać na przykład, że jakikolwiek bank przyzna pani Zycie kredyt na „Nanę”. Prawda?

Podobnie np. policjanci, w postępowaniu z osobą zatrzymaną, MUSZĄ kierować się tym, co na jej temat mają zapisane w papierach.

Przypomnę, że także nasze prawo uznaje kogoś za mężczyznę lub kobietę dopóty, dopóki sąd nie orzeknie (na podstawie opinii biegłych i świadków), że jest inaczej.  Nie twierdzę, że jest to procedura doskonała (absurdalna jest np. konieczność pozwania w tym celu własnych rodziców), ale… dura lex, sed lex.

Kiedy miałam 14 lat przeszłam poważną operację. Na oddziale szpitalnym obowiązywał podział na sale męskie i kobiece. I pamiętam, że znalazłam się w jednym pokoju z osobą, która przeszła operację zmiany płci (zaznaczam, że nigdy nie był to dla mnie żaden problem – ani wtedy, ani teraz). Znamienne jest jednak, że ta pani została oficjalnie zaliczona do grona kobiet dopiero PO przejściu całej serii odpowiednich zabiegów – a nie przed nią. Chociaż nie wątpię, że jeśli już ktoś na coś takiego się zdecydował, to poczucie odmiennej płci „przeżywanej” musiało mu towarzyszyć już od dłuższego czasu.

Sferą, w której precyzyjne określenie czyjejś tożsamości wydaje się szczególnie ważne, jest niewątpliwie sport wyczynowy. Ponieważ tutaj biologiczne różnice między poszczególnymi zawodnikami wydają się mieć pierwszorzędne znaczenie.

Nie bez przyczyny przecież uważano za nieuczciwe występy enerdowskich sportsmenek  nafaszerowanych testosteronem czy też mężczyzn przebranych za kobiety pośród zawodniczek (jak to się zdarzyło np. na niesławnej olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku).

Ostatnio próbuje się zaradzić tego typu problemom przeprowadzając pomiary poziomu testosteronu (i tym sposobem np. Casteer Semenya, co do której biologicznej płci również były wątpliwości, została dopuszczona do startów wśród kobiet).

Nie jest to z pewnością system wolny od błędów – moim zdaniem mógłby krzywdzić np. zawodników interpłciowych  – takich jak nasza słynna biegaczka, Stanisława Walasiewczówna, która przeżyła całe życie jako kobieta. Kiedy jednak wykonano sekcję jej zwłok, wyszło na jaw, że jej ciało nosiło cechy obydwu płci.

Może więc bardziej właściwe byłoby stworzenie osobnych kategorii (analogicznie do kategorii wiekowych czy wagowych) dla sportowców trans – czy interpłciowych? Co sądzicie o tym?

 

Nieudana „trans-akcja”?*

Dawno, dawno temu w Belgii żyła sobie bardzo smutna dziewczynka.

Podczas, gdy jej bracia byli „czule traktowani”, ona sama została odrzucona przez rodziców, często słyszała, że „byłoby lepiej, gdyby była chłopcem”, a nawet, zamiast w domu, musiała sypiać w pomieszczeniu gospodarczym nad garażem…

Nic więc dziwnego, że tak wychowywana młoda kobieta nie czuła się komfortowo w swoim ciele – i po jakimś czasie doszła do wniosku, że być może lekiem na jej rozterki będzie operacja zmiany płci – przemiana w „upragnionego” mężczyznę.

Niestety, efekty kuracji (choć na pierwszy rzut oka nie były najgorsze – popatrzcie na zdjęcie poniżej) również nie zadowoliły 44- letniej Nancy (która stała się teraz Nathanem). Kobieta wyznawała, że patrząc w lustro „była zniesmaczona” i w końcu zdecydowała, że „nie chce już dłużej czuć się jak potwór.”

Zdaje się, że „system” nie za bardzo wiedział, co począć z osobą, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa „powinna” teraz być szczęśliwa (nigdy nie słyszałam, by Anna Grodzka skarżyła się na swoje „nowe” ciało…) – a jednak nie była.

Moim zdaniem, stało się tak dlatego, że zakwalifikowana do operacji zmiany płci kobieta W OGÓLE nie była transseksualna – potrzebowała raczej akceptacji i wsparcia w swojej kobiecości. Potrzebowała ewidentnie pomocy psychologicznej.

Zamiast tego miłosierne belgijskie państwo zaproponowało jej najpierw „wtłoczenie” w ciało, które odczuwała jako „nie takie, jak sobie wyobrażała” i brzydkie (domyślam się!) – w myśl genderowej zasady: „Jeśli nie czujesz się dobrze jako kobieta, to może będziesz szczęśliwsza jako mężczyzna?”

A kiedy to nie podziałało – bo zapewne zadziałać nie mogło (historię tę dedykuję wszystkim, którzy sądzą, że chirurgiczna zmiana płci jest jakimś „cudownym lekiem” działającym niezawodnie we WSZYSTKICH tego typu przypadkach…) – zaoferowano jej z kolei eutanazję.

Belgijskie prawo, chyba najbardziej pod tym względem liberalne na świecie, pozwala na zabicie pacjenta cierpiącego już nie tylko z powodu nieznośnego fizycznego bólu czy nieuleczalnej choroby, ale także „niedającego się usunąć cierpienia psychicznego.”

Czy mi się tylko wydaje, czy taka definicja daje się rozciągnąć na prawie wszystkie rodzaje „cierpienia”, jakie tylko można sobie wyobrazić?

1 października tego roku historia małej, biednej dziewczynki (która myślała, że lepiej jest być chłopcem) zakończyła się w klinice eutanazyjnej.

Przyjaciółka zamordowanej – bo tak to chyba trzeba określić – niejaka Dora (również transseksualna), która trzymała ją za rękę w chwili śmierci, stwierdziła, że Nancy „miała już po prostu dość bycia odrzuconą.”

Nie jestem pewna, czy jest to wystarczający powód do operacji zmiany płci, a potem do eutanazji.

Notabene, tego „aktu miłosierdzia” wobec „potwornej” Nancy dokonał ten sam lekarz, który wcześniej uśmiercił tych głuchych bliźniaków, którzy zaczęli tracić wzrok i nie wyobrażali sobie życia jako głuchoniewidomi… Ci również nie doznawali żadnego bólu i byli w pełni sprawni fizycznie.

Dawniej tacy ludzie, którym zwyczajnie było „źle na świecie”, po prostu popełniali samobójstwo – teraz chcą mieć dla tego aktu urzędowe błogosławieństwo… Pragną, że tak powiem, społecznej i prawnej APROBATY dla swego czynu – a także, być może, przeniesienia części odpowiedzialności na inne osoby (lekarzy, pracowników socjalnych…)

Przypadek Nancy wywołał w Belgii ożywioną dyskusję nad prawem do eutanazji. Ale nie – jakby się mogło wydawać – nad jego ograniczeniem, lecz… dalszym rozszerzeniem!

Tym razem na osoby niepełnoletnie (no, tak – przecież to logiczne: dziecko nie może samo prowadzić samochodu ani głosować, ale powinno mieć prawo do tego, by się zabić, nieprawdaż?) – oraz na tych, którzy „nie mogą sami wyrazić woli zakończenia życia”, przede wszystkim na osoby pogrążone w śpiączce. (A zapewne też poważnie upośledzone umysłowo lub chore psychicznie? Tego typu „światłe” rozwiązania dotyczące nieuleczalnie chorych niemowląt wprowadziła już kilka lat temu Holandia.).

Trudno w to uwierzyć, ale taką nowelizację „w pełni popiera” obecnie już 38 procent Belgów, a „raczej popiera” – dalsze 36 procent.

No, tak. A przecież przez lata mówiono nam, że „dobrodziejstwo eutanazji” będzie dotyczyć tylko dorosłych, świadomych osób, które wyraźnie o nią poproszą…

Nie chciałabym dramatyzować, ale zdaje się, że „równia pochyła” jednak istnieje – i że stare, dobre „prawo do życia” jest powoli zastępowane „powszechnym prawem do śmierci.”

* Tytuł niniejszego posta nawiązuje do głośnego filmu dokumentalnego z 2010 roku, ukazującego proces „przemiany” Krzysztofa Bęgowskiego w Annę Grodzką.

Tajemnica Anny.

„- Dla mnie dziwne jest także, że niektórzy ludzie, którzy określają się jako katolicy, dla definiowania płciowości człowieka używają argumentów prymitywnie biologicznych, żywcem przeniesionych ze Związku Radzieckiego połowy ubiegłego wieku. Zawsze wydawało mi się, że dla człowieka wierzącego w Boga prymat duszy nad ciałem jest oczywisty, a miłość i tolerancja jest zasadą. Jestem pewna i nie dlatego, że wierzę, ale po prostu dlatego, że – mówiąc to samo innymi słowami – wiem, iż psychika człowieka osadzona w jego ciele jest istotą człowieczeństwa każdej osoby, a godność człowieka i jego podmiotowość niezbywalna. Kobietą jest więc każda osoba, która czuje się kobietą. – powiedziała Anna Grodzka w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.

A mnie dziwi, że pani poseł najwyraźniej nie wie, że przywoływany przez nią argument o rzekomym „prymacie duszy nad ciałem” wcale nie jest z gruntu chrześcijański, lecz ma rodowód antyczny i gnostycki. A jego przenikanie na grunt chrześcijaństwa doprowadziło w przeszłości do wielu nadużyć (które z pewnością by się jej nie spodobały!), jak np. deprecjonowanie ciała i ludzkiej płciowości właśnie.

Można też w tym widzieć echa poglądu Kartezjusza, który głosił, że człowiek to w zasadzie nic innego, jak tylko „myśl” uwięziona w maszynie. Chrześcijaństwo (i judaizm!) zasadniczo zawsze, przeciwnie, głosiło JEDNOŚĆ ciała i ducha. Choć, przyznaję, można i w Biblii znaleźć i takie niepokojące pod tym względem zdania jak: „Duch daje życie – ciało na nic się nie przyda.” (J 6,63)  Jest to jednak tylko dowód na owo przenikanie się wczesnego chrześcijaństwa z ówczesną filozofią, o którym pisałam powyżej.

Rozumiem, że zaburzenie tej naturalnej jedności, jakim niewątpliwie jest transseksualizm, może powodować u ludzi wiele cierpienia – i proszę, mi wierzyć, ROZUMIEM to cierpienie (sama nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić, że budzę się rano i nagle mam penisa – rozumiem zatem, dlaczego wśród osób dotkniętych transseksualizmem odsetek samobójstw jest aż tak wysoki: dla kogoś, kto psychicznie jest kobietą – czy mężczyzną – życie w ciele przeżywanym jako „obce” musi się jawić jako senny koszmar. Może to być także swego rodzaju problem teologiczny – czyżby Bóg się „pomylił”, dając tym ludziom „niewłaściwą” płeć?).

Pragnę też od razu zaznaczyć, że nie czuję do pani Anny żadnej niechęci, co więcej – żywię do niej niejaki szacunek odkąd dowiedziałam się, że celowo opóźniała zabieg „korekcyjny” po to, by zminimalizować negatywne skutki tej choroby dla swoich najbliższych. (Choć gdyby zdecydowała się wcześniej, efekt mógłby może być lepszy, niż jest obecnie – młodszy organizm z reguły lepiej reaguje na terapię hormonalną. Wczoraj wspólnie z P. oglądaliśmy „Wybory Miss Transseksualistek” z USA i proszę mi wierzyć, niektóre z nich w niczym nie przypominały „przebranych mężczyzn” – były to po prostu normalne, urodziwe dziewczyny).

A jednak jest to (chyba) bardziej choroba ducha, niż ciała (a to CIAŁO się właśnie okalecza, próbując przywrócić tym ludziom równowagę). Nawet pewien profesor biologii, wypowiadający się niedawno na łamach „Polityki” przyznał szczerze, że robimy tak, ponieważ NIE POTRAFIMY wyleczyć psychiki takiego człowieka.

Podobne ujęcie tożsamości człowieka jako tego, „co się czuje” (a nie tego, co fizycznie JEST) zaprezentowała wczoraj w TVN24 niezawodna p. prof. Środa.

Zgadzam się, że taki pogląd może być czasami użyteczny – np. do zwalczania rasizmu czy nacjonalizmu. Człowiek nie staje się Polakiem dlatego, że się nim urodził, tylko dlatego, że się za niego uważa.

Jeśli jednak zgodzimy się z tym, że to, co nazywamy „obiektywną rzeczywistością” w ogóle nie istnieje (to znów echa Kartezjusza, który za jedyną PEWNĄ rzecz uznał naszą MYŚL!) – to czemu nadal z uporem leczymy ludzi, którzy CZUJĄ SIĘ np. Napoleonem? Mimo, że uznanie ich wewnętrznej tożsamości z pewnością poprawiłoby ich samopoczucie?

Oglądałam też reportaż o człowieku, który znalazł chętnych lekarzy i z ich pomocą stopniowo upodabnia się do kota, którym się czuje. Któż z nas może zatem twierdzić, że NIE JEST kotem? Na jakiej podstawie?

No, i nie wiem, jak w duchu takiej skrajnie subiektywnej filozofii rozwikłać casus Anny Anderson (ur. ok. 1896, zm. 1984) – kobiety, którą uznano za chorą psychicznie i oszustkę, mimo że jej szaleństwo polegało głównie na tym, że do końca życia konsekwentnie powtarzała, że jest cudownie ocaloną najmłodszą córką cara Mikołaja II, Anastazją. (Dla porządku dodam, że w latach 50-tych w jednym ze szpitali w b. ZSRR żył też pacjent, którego rzekoma schizofrenia objawiała się jedynie tym, że twierdził, że jest bratem Anastazji, Aleksiejem – co ciekawe, badania wykazały, że człowiek ten mógł cierpieć na hemofilię, tak jak jego „pierwowzór.”)

Wiele bym dała za to, by wiedzieć, kim w rzeczywistości była „Anna”, ale koronnym dowodem przeciw niej były właśnie badania genetyczne, według pań Grodzkiej i Środy mające drugorzędne znaczenie dla określenia tożsamości człowieka. Czy zatem nie powinniśmy pośmiertnie uznać „Anny” za Anastazję, skoro takie (i to wbrew wszelkim szykanom!) było jej najgłębsze przekonanie?

Nie, nie, nie. Wydaje mi się, że tożsamość (i płciowość!) człowieka to oczywiście coś więcej, niż tylko ciało – ale i więcej, niż „naga dusza.” A może po prostu – jedno I drugie? Z naciskiem na „i.”

Zob. także: „Kobieta czy mężczyzna?”