CDD – „lanie po bożemu”?

CDD, z angielskiego „Christian Domestic Discipline” – chrześcijańska dyscyplina domowa – to „specyficzna” forma życia małżeńskiego, szczególnie popularna wśród niektórych słynących z ekstremistycznych pomysłów wspólnot protestanckich w USA. 

Jest to, mówiąc najprościej, taki „układ”, w którym żona dobrowolnie (w co jestem skłonna uwierzyć:)) poddaje się całkowicie „przewodnictwu” swego męża (zwanego też czasem liderem), odkrywając w sobie naturalne (podobno) kobiece skłonności do uległości. Onże, jej „małżonek, pan i władca”, korzystając z kolei z przyrodzonego mu jako mężczyźnie prawa, może ją ukarać (fizycznie), ilekroć zdarzy jej się złamać ustalone przez niego zasady.
Adwokaci DD tłumaczą, że takie postępowanie – podobnie jak w pokrewnych praktykach sadomasochistycznych – nie jest w żadnym razie przemocą, ponieważ czyni się to za obopólną zgodą. Mówią także, że nie ma to żadnego podtekstu erotycznego (a Boże broń i zachowaj!;)), bo nie robi się tego w celu wywołania podniecenia (w co już nie za bardzo wierzę:)), lecz jedynie po to, aby „kobietę uczynić lepszą osobą.”
Od innych praktyk opartych na dominacji „dyscyplina domowa” odróżnia się jednak tym, że stroną „wychowywaną” jest tutaj zawsze jedynie kobieta, co w odmianie „chrześcijańskiej” uzasadniane jest dodatkowo „odwieczną wolą Bożą.” 
Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że ludzka pomysłowość w kwestii stosunków damsko-męskich jest nieomal nieograniczona, i że właściwie nikogo nie powinno obchodzić, na jakich podstawach dwie dorosłe osoby budują swój związek. Proszę mi wierzyć, że tylko Pan Bóg jeden raczy wiedzieć, co się w tej kwestii kłębi w MOJEJ głowie…Jednakże widzę tu co najmniej kilka niepokojących elementów.
Przede wszystkim, jedna z naczelnych zasad CDD mówi, że kobieta może odwołać swoją zgodę na bycie „przywoływaną do porządku” przez męża, ale…nigdy bezpośrednio przed karą, w jej trakcie ani też tuż po niej. Jak znam życie, to jeśli się już dziewczyna w orbitę CDD dostanie, jej 'Husband of husbands’ (’Mąż nad mężami’) już zadba o to, żeby się za łatwo z niej nie wydostała…
W tym kontekście nawet ów rekordowo niski (bo nie przekraczający ponoć 2%) współczynnik rozwodów wśród par praktykujących taki styl życia nie wydaje mi się powodem do dumy. Jakże mogłoby być inaczej, jeśli żona może zostać ukarana za każdy, najmniejszy nawet, przejaw „zuchwałości” w stosunku do męża, za każde „niewłaściwe” jego zdaniem zachowanie, słowo lub gest? Gdzie na tej skali jej „grzesznego nieposłuszeństwa” dałoby się usytuować decyzję o odejściu?:)
  
Inna moja wątpliwość dotyczy tego, czy taki model życia rodzinnego można zasadnie nazwać „chrześcijańskim” czy choćby „biblijnym.” Moim zdaniem – nie.
Owszem, Biblia – i to zarówno Stary, jak i Nowy Testament – zawierają sporo stwierdzeń o tym, że to „mężczyzna jest głową żony” (por. np. 1 Kor 11,3) i fragmentów zachęcających kobiety do „cichości i uległości” – wszakże kary cielesne, jeśli w ogóle są tam wspomniane, to raczej w odniesieniu do dzieci i niewolników, czyli istot uważanych ówcześnie za „podległe” – NIGDY nie dotyczy to natomiast ślubnych małżonek. 
Znajdziemy w Piśmie Świętym wiele opisów małżeńskich sprzeczek, jednakże (o ile mi wiadomo) ŻADNA z nich nie zakończyła się przejściem mężczyzny do (ręko)”czynów.” 
A już na pewno CDD jest nie do pogodzenia np. z takim oto fragmentem:Mężowie powinni miłować swoje żony, tak jak własne ciało. Kto miłuje swoją żonę, siebie samego miłuje.Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Chrystus – Kościół, bo jesteśmy [wszyscy] członkami Jego Ciała.” (Ef 5,28-30) – i to pomimo tego, że nawet niektórzy Ojcowie Kościoła próbowali wywodzić uczenie, że jeśli mąż nie zdoła przekonać żony do swoich racji inaczej, wówczas wolno mu ją uderzyć. (Warto tu jednak od razu dodać, że zarówno ortodoksyjny judaizm, jak i islam również dopuszczają kary fizyczne wobec kobiet „w uzasadnionych przypadkach.”)

Myślę także, że cała ta rzekomo „chrześcijańska” dyscyplina jest jedynie przejawem szatańskiej pychy niektórych mężczyzn, którzy stawiają się na miejscu Boga i chcieliby urobić „swoją” kobietę na swój obraz i podobieństwo, zapominając, że wszyscy – i mężczyźni i kobiety – zostaliśmy stworzeni na podobieństwoTego, który sam nie jest ani mężczyzną ani kobietą. Gdyby Panu Bogu rzeczywiście chodziło o to, by dać mężczyźnie kogoś  zgadzającego się z nim we wszystkim (bo do tego, jak sądzę, zmierza cały proces „wychowania idealnej żony” w DD) -to zamiast Ewy podarowałby Adamowi raczej … lustro. 😉

A gdyby komuś z Was dzisiejszy temat wydał się zbyt  abstrakcyjny i „wydumany”, niech spróbuje sobie przypomnieć, kiedy to ostatnio (jeśli w ogóle) słyszał w jakimś kościele pełen troski list pasterski lub choćby płomienne kazanie przeciwko przemocy w rodzinie? 

Oczywiście, można sobie powiedzieć, że nasi duszpasterze uważają bicie żony (i dzieci) za zło tak oczywiste, że nawet nie ma potrzeby o tym mówić – inaczej, niż w przypadku aborcji czy in vitro. Ale niestety można też pomyśleć, że w chrześcijaństwie istnieje ciche (bo jednak nie oficjalne) przyzwolenie dla tego typu zachowań…

Chemia uzależnień…

Mam za sobą kilka lat doświadczeń z internetowym seksem w tym najostrzejszym wydaniu (czasami mówię o sobie, że jestem masochistką, której udało się od tego „uwolnić” – bo jestem głęboko przekonana, że dominacja, uległość i związane z nimi ekstatyczne doznania psychofizyczne…uzależniają. To musi mieć jakiś związek z chemią mózgu. Udowodniono nawet naukowo, że w korze mózgowej ośrodki bólu sąsiadują z ośrodkami przyjemności – i czasami, przy odpowiednio wczesnych, częstych i silnych doświadczeniach tego typu, może nam się „pomylić” jedno z drugim. Dlatego, im dłużej w tym siedzisz, tym trudniej Ci z tym zerwać. To jest jak studnia bez dna i jak droga – bez kresu. Ale czasami właśnie ten brak wszelkich „ograniczeń” może się stać naszą najgorszą niewolą…).

Rozumiem doskonale, że bywają takie chwile, gdy nasz rozum mówi: „nie, nie, nie!” a ciało krzyczy”tak, tak, tak!” – ale iluż z nas po takiej „upojnej i szalonej” nocy „zalicza” nie tylko strach przed niechcianą ciążą czy chorobą weneryczną (AIDS), ale także, najzwyczajniej w świecie, kaca moralnego? (Dla tych, co już zapomnieli: to jest taki stan, kiedy mamy świadomość tego, że coś, co zrobiliśmy, nie zgadza się z wyznawanymi przez nas wartościami…). Sama wielokrotnie to przeżyłam – i nie wiem, czy chciałabym się znowu sama, dobrowolnie, na to narażać. Zawsze staram się w takich razach wyobrazić sobie, jak się będę czuła POTEM. Moim zdaniem żadna rozkosz świata nie jest tego warta…

Napisał kiedyś Pascal, że „człowiek jest pełen potrzeb – i ceni sobie tylko tych, którzy potrafią zaspokoić je wszystkie.” A więc szukamy, szukamy w innych mężczyznach i kobietach „tego czegoś” czego ci „nasi” nie mają (albo nam się tylko zdaje, że nie mają).

A mój mądry spowiednik, filozof i etyk, mawiał, że człowiek to jest takie stworzenie, że jeśli tylko coś fizycznie „da się” zrobić, to on na pewno to zrobi. Bez względu na konsekwencje. I jeszcze, że należy unikać takich rozkoszy, które potem pozostawiają w ustach smak goryczy (znam i takie, znam…). Bo czy z faktu, że coś jest MOŻLIWE – a niechby nawet i piekielnie PRZYJEMNE – wynika automatycznie, że jest także DOBRE?

I czy naprawdę człowiek musi zakosztować WSZYSTKIEGO, co tylko jest pod niebem, aby czuć się szczęśliwym i spełnionym?

Sam wielki mistrz Epikur, który na przyjemności znał się jak mało kto, mówił, że chociaż „każda przyjemność jest dobra, to jednak nie każda jest godna wyboru.”

I nie jestem wcale pewna, czy rzeczywiście istnieje coś takiego, jak „tylko seks.” Seks zawsze – mniej lub bardziej – angażuje CAŁĄ osobę ludzką… I czy to potem nie „staje” jakoś między dwojgiem ludzi, nawet, jeśli się zaklinają, że nie miało żadnego znaczenia? Ile znacie małżeństw rzeczywiście „uzdrowionych” przez poszukiwanie nowych doznań, a ile takich, które się przez to rozpadły?

Jest w jednym z komiksów z serii „Kajko i Kokosz” taki epizod z zaklętą studnią – każdy, kto choć raz się z niej napił, był odtąd trawiony przez wieczne pragnienie – i myślę, że seks bez miłości jest właśnie taką zatrutą studnią, która nie może nas nasycić, podczas gdy ten z miłości wypływający i z nią połączony jest jak czyste źródło…

Wiem, co mówię – miałam w życiu (nie)szczęście pić po trochu z obydwu…

Volenti non fit iniuria.

Wmówiono nam wszystkim (skutecznie, niestety), że „wspaniały seks to wspaniały związek” i że wszyscy (i kobiety i mężczyźni) mamy”święte prawo” czerpać z tego maksimum przyjemności.

A więc co zrobić,jeśli ten Twój „jedyny” nie daje Ci tego w pełni i natychmiast? 1) Znajdź sobie kochanka/kochankę – może on/ona będzie wiedział(a) czego potrzebujesz 2) Staraj się „urozmaicić” wasz intymny związek – im bardziej dziwacznie, tym lepiej (kluby swingersów i wszelkie  „zabawki”, jakie tylko można znaleźć w sex-shopie są jak najbardziej pożądane…). Tymczasem jednak prawda jest taka, że – paradoksalnie – najbardziej zadowoleni ze swego życia seksualnego są ludzie pozostający w trwałych związkach.

Nie wykluczam również, że istnieje pewien typ kobiet  – „masochistek” które po prostu LUBIĄ być wykorzystywane przez „tych wrednych facetów” (chociaż się, oczywiście, do tego nie przyznają). A niektórzy cyniczni faceci chętnie z tego korzystają…

Wydaje mi się, że współcześnie, szukając bez końca „związku idealnego” nie tyle uczymy się na własnych błędach, co popełniamy ciągle te same. Pewien reżyser filmowy, który miał 4 żony, na łożu śmierci wyznał, że w gruncie rzeczy ta ostatnia była bardzo podobna do pierwszej. Przez całe życie szukał tylko tej JEDNEJ kobiety – po co więc się trzy razy rozwodził?! Tak samo stwierdzono, że córki alkoholików częściej wybierają sobie takich samych mężów, a dzieci rozwodników zdecydowanie częściej się rozwodzą (mimo gromkich zapewnień, że „one by nigdy nie zrobiły tego swojej rodzinie!”).

Możliwe, że te ciągle „wykorzystywane” należą do tej samej kategorii. Po prostu pociąga je pewien typ „niegrzecznych chłopców.”

Osobną kategorię stanowią  natomiast młodziutkie „lolitki” – nastolatki, które ewidentnie prowokują mężczyzn, testując na nich swoje  kobiece wdzięki, a potem są bardzo zdziwione, że ktoś to „wykorzystał.”

Miałam kiedyś znajomą, która się rozebrała i (dosłownie!) weszła do łóżka pewnemu facetowi – a potem żaliła się, że „nie wiedziała, że on to TAK zrozumie!” A niby jak, przepraszam, miał to zrozumieć?!

Kiedy ktoś wygląda jak prostytutka, zachowuje się jak prostytutka i stoi pod latarnią, to oczywiście jest możliwe, że tak naprawdę jest zakonnicą w przebraniu. Możliwe, ale… mało prawdopodobne.

A, jak wiadomo, chcącemu (na ogół) nie dzieje się krzywda…