Czary-mary…

Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego aż tyle osób, które uważają się za „nowoczesne i oświecone” (i nader chętnie wyśmiewają się z „religijnych zabobonów” innych ludzi) jednocześnie chodzi do wróżek (radzi się ich wiele poważnych osób, a na Półwyspie Apenińskim przedstawicielek tej szlachetnej „profesji” jest więcej, niż…księży:)), wierzy, że rybia łuska, noszona w portfelu, zapewni bogactwo i nie ruszy się z domu bez przeczytania aktualnego horoskopu (rubryka „znak zodiaku” znajduje się w każdym internetowym profilu, zupełnie, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie…).

Natomiast, co do „medycyny niekonwencjonalnej”, myślę, że wszystkie „siły” które tkwią w przyrodzie są dziełem Stwórcy – i jeśli tylko, jak ziołolecznictwo, masaże czy akupunktura, rzeczywiście pomagają, nie należy ich odrzucać. Natomiast ostrożny stosunek mam do metod, które zdają się opierać na efekcie placebo (jak homeopatia), lub wprost na magii (diagnozowanie wahadełkiem) albo stwarzają możliwość manipulowania ludzką świadomością i wolną wolą (jak hipnoza).

Kiedyś widziałam wstrząsający, oparty na faktach film o amerykańskiej rodzinie, w której było dziecko chore na cukrzycę. Za namową przyjaciółki przystąpili oni do pewnej sekty, która kładła wielki nacisk na fizyczne uzdrowienia i…odstawili insulinę. W wyniku tego ich dziecko zmarło, a oni stanęli przed sądem, oskarżeni o spowodowanie jego śmierci.

Sędzia, zresztą wierzący, powiedział: „Proszę państwa, ludzie ci domagali się cudu od Boga, nie chcąc uwierzyć w to, że cudem było również to, że dzięki nowoczesnej medycynie ich dziecko żyło przez 13 lat…” Nic dodać, nic ująć. Metody leczenia, które rzeczywiście skutkują, dają efekty sprawdzalne naukowo.

Uprzedzając pytania, które zaraz zapewne się pojawią: 1) Krzyżyk (Gwiazda Dawida, etc.) nie tyle są „amuletami” (tj. przedmiotami, które mają nas chronić przed złymi mocami – mimo że egzorcyści poświadczają i takie ich działanie), co znakami przynależności do określonej religii, choć może się oczywiście zdarzyć, że ktoś traktuje swój medalik „magicznie” – podobnie, jak ci, co to wierzą w „uzdrawiającą moc obrazów” (niekoniecznie nawet religijnych). Szczególnie często dotyczy to chyba krzyża, który wielu ludzi uważa po prostu za „ciekawy wzór biżuterii.”

(Myślę, że warto tu dodać słowo o tzw. „krzyżu egipskim” (ankh) który z kolei przez wielu chrześcijan bywa uważany wręcz za narzędzie szatana – niesłusznie. Hieroglif ten od najdawniejszych czasów oznaczał m.in. „życie” i „zmartwychwstanie”, stąd bardzo szybko został przyjęty jako symbol przez chrześcijan egipskich (Koptów). Co bardziej ostrożni mogą dla pewności ten przedmiot skropić wodą święconą…:))

Jednak warto sobie powiedzieć jasno, że żaden poświęcony przedmiot ani obraz, nawet wizerunek Jasnogórskiej Madonny, nigdy nikogo nie „uzdrowił.” Tym, co niekiedy sprawia „cudowne uzdrowienia” jest tylko i wyłącznie ludzka WIARA. (Jezus wielokrotnie mówił ludziom, że to ich „wiara” ich ocaliła: Mt 9,22, Mt 15,28, Mk 10,52…).

Myślę jednak, że nie powinno to prowadzić nas do pochopnego wniosku, że ci, którzy żarliwie się modlili (a nawet pojechali do jakiegoś sanktuarium) – a jednak nie zostali uzdrowieni, mają po prostu „zbyt małą wiarę” albo wręcz są „niemili Bogu.”

Ludzkie cierpienie zawsze stanowi pewną „tajemnicę” nad którą czasem lepiej zamilknąć…

2) Modlitwa o uzdrowienie, sama w sobie, NIE JEST metodą leczenia („uzdrawiania”), przynajmniej nie na tej samej zasadzie, co „bioenergoterapia.” Jest to po prostu modlitwa za chorych, choć może proces leczenia wspomagać – i są na to nawet pewne dane eksperymentalne.

A co się tyczy uzdrowicieli, to nie wiem, czy wiecie, ale Archidiecezja Warszawska dopiero niedawno przeprosiła za spotkania z uzdrowicielem Harrisem, organizowane w latach 80-tych przy kościołach. Jako mała dziewczynka również zostałam na taki seans zaprowadzona i muszę przyznać, że ten człowiek zrobił na mnie przerażające (dziś powiedziałabym, że „demoniczne”) wrażenie, mimo, że był otoczony ikonami, kadzidełkami i szeptał jakieś modlitwy czy zaklęcia…

Tobiasz i Sara: MIŁOŚĆ, KTÓRA UZDRAWIA.

Biblijna historia Tobiasza i Sary mogłaby posłużyć nie tylko za kanwę filmowego romansu, ale nawet całkiem niezłego… horroru.

 

Oto bowiem Sarę, ukochaną jedynaczkę swego ojca, nawiedza zły duch, który zabija kolejnych pretendentów do jej ręki. Ponieważ zaś rzecz dzieje się nocą, w jej weselnych komnatach, nieuniknione stają się wkrótce podejrzenia, że to opętana przez demona dziewczyna sama morduje swoich narzeczonych.

 

(I tak sobie myślę, kochanie…Czy ci wszyscy mężczyźni, ci, których poznawałam w Internecie…czyż oni nie krążyli wokół mnie jak złe duchy?)

 

Zrozpaczona Sara postanawia w końcu się powiesić – przez wzgląd jednak na kochających ją rodziców odstępuje od tego zamiaru i zaczyna błagać Boga o ratunek i pomoc.

 

(I ja się modliłam tamtej nocy, gdy się poznaliśmy…Mówiłam Bogu, że umrę, jeżeli nic się nie zmieni…)

 

Tobiasz natomiast, którego Bóg przeznaczył Sarze na męża, ma inną zgryzotę. Jego ojciec nagle stracił wzrok, a ciężar utrzymania domu spadł na barki matki – młody człowiek udaje się więc za granicę, aby odebrać pieniądze, zdeponowane niegdyś u przyjaciela rodziny i w ten sposób wspomóc rodziców.

 

„I tej godziny modlitwa obojga została wysłuchana wobec majestatu Boga. I został posłany [anioł] Rafał, aby uleczyć obydwoje: Tobiasza [starszego], aby mu zdjąć bielmo z oczu, aby oczyma swymi znowu oglądał światło Boże – i Sarę, córkę Raguela, aby ją dać Tobiaszowi, synowi Tobiasza, za żonę, i aby odpędzić od niej złego ducha Asmodeusza…”

 

Towarzyszący Tobiaszowi w podróży „dobry anioł” Rafał opowiada mu w drodze całą historię Sary – i natychmiast, jak mówi Pismo, „jego serce przylgnęło do niej.” Pokochał ją jeszcze zanim ją zobaczył…Tak, jak Ty mnie, kochanie.

 

Gdy przybywają na miejsce, ojciec Sary jest przerażony natychmiastową deklaracją Tobiasza – ba, jest tak święcie przekonany, że i ten zalotnik zginie nagłą śmiercią, że nakazuje służbie wykopać w ogrodzie grób, aby  w razie czego można było pochować go po kryjomu. Brrr… (Kiedy zresztą okazało się, że narzeczeni „śpią spokojnie razem” i nic złego im się nie dzieje, przygotowana mogiła została równie dyskretnie zasypana jeszcze przed wschodem słońca…).

 

Młodzi jednak modlą się w tym czasie do Pana (pamiętasz, kochanie, jest to ten sam tekst, który czytaliśmy wspólnie podczas naszego pierwszego spotkania – bo zawsze chciałam, aby został przeczytany na moim ślubie, na tym ślubie, którego może nigdy miała nie będę…):

 

„Bądż błogosłowiony, Panie Boże ojców naszych,

i wszystkie Twoje dzieła niech Cię błogosławią na wieki!

Tyś stworzył Adama

i stworzyłeś dla niego pomocną ostoję – Ewę.

I z obojga powstał rodzaj ludzki.

A teraz nie dla rozpusty biorę tę siostrę moją za żonę

ale dla związku prawego.

Okaż mnie i jej miłosierdzie

i pozwól nam razem dożyć starości.”

 

I powiedzieli kolejno: „Amen. Amen.” A potem spali całą noc…

 

To miłość Tobiasza uleczyła Sarę (a także jego ojca) – a przez Ciebie, kochanie, „Pan nieba obdarzył mnie radością w miejsce mojego smutku.”

 

„Świt ocalił nas przed nocą –

słońce wschodzi nad polami!

Boso iść będziemy świtem –

w sobie zakochani…”

(Teatr „A”, musical Tobiasz)

 

By chronić mnie przede mną…

Kochanie moje, kochanie… teraz już wiem…jestem pewna…że zostałeś mi dany po to, aby uleczyć moje serce i moją duszę. Mój chory obraz samej siebie…

 

Kiedyś myślałam, że miłość fizyczna jest dla mnie czymś do tego stopnia zakazanym, że już przez same takie pragnienia jestem tak zła, lubieżna i perwersyjna, że powinnam zostać za to ukarana. Na pewno złożyły się na to także pewne dramatyczne wydarzenia z mojego dzieciństwa.

 

Kiedyś myślałam, że prędzej już jakiś mężczyzna mnie wykorzysta, aniżeli pokocha i że seks to jedyne, na co mogę mieć nadzieję. I to w najlepszym wypadku. Że tylko na to sobie zasłużyłam.

 

 

A teraz już wiem, że się myliłam. I to bardzo.

 

Wiem, że takiej bliskości, jaka jest między nami, nie dałby mi żaden seks i żadne wyuzdanie. Relacji władzy i podporządkowania nie da się „przerobić” na partnerstwo i miłość – choć mam wrażenie, że te wszystkie dziewczyny tak naprawdę skrycie o tym marzą i tego pragną.

 

Ja jednak nie wierzę, że można tak dowolnie „przełączać” swój umysł – i być w jednej sekundzie przedmiotem w rękach swego „pana” (nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że istota ludzka, jeżeli nie chce stracić swej godności, może mieć tylko jednego Pana, pisanego wielką literą – i nie powinien to być żaden człowiek…) , a w następnej – jego uwielbianą żoną. Nie można mieć wszystkiego…

 

Sądzę również, że, ponieważ ośrodki bólu i rozkoszy są w naszej głowie położone tak blisko siebie, cała rozkosz płynąca z takiego układu wynika z pewnych zmian chemicznych w mózgu – a mówiąc prościej: z jakiegoś rodzaju uzależnienia.

 

A jeżeli już mam wybierać pomiędzy seksem a miłością (chociaż dla mnie taka alternatywa jest cokolwiek sztuczna, bo najlepszy seks to seks z miłości) – to zawsze wybiorę MIŁOŚĆ. Bo nawet po najwspanialszej nocy trzeba w końcu wyjść z łóżka…

 

Por też: „CYBERSEX: Piekło, które…”