Niedawno napisałam do kogoś, że widocznie „święty spokój” nie jest mi pisany. No, i proszę – wykrakałam sobie!
Test sprzed kilku dni wykazał u mnie nietolerancję glukozy, czyli tzw. cukrzycę ciężarnych. NIBY nie powinno mnie to dziwić – mój tata choruje na cukrzycę typu 2 i powinnam była od początku liczyć się z tym, że i mnie prędzej czy później to dopadnie. Po cichu liczyłam jednak na to, że jednak później, niż wcześniej…
I w sposób naturalny zadaję sobie teraz pytanie, czy stałoby się to tak szybko, gdybym nie zaszła w ciążę? Może jednak rację mieli ci, którzy twierdzili, że jestem już po prostu „za stara” na dziecko? (Ryzyko wystąpienia cukrzycy nieco wzrasta wraz z wiekiem…) I ci, którzy mówili, że to mi „zaszkodzi” na zdrowie? Faktycznie – zaszkodziło mi…
NIBY, jak przekonuje mnie mój ginekolog, nie jest to nic strasznego. Wiele typów tej cukrzycy leczy się po prostu zmianą diety – często też jej objawy zupełnie ustępują po porodzie.
Niby to wszystko prawda. Niby. Bo w rzeczywistości czuję się teraz tak, jak człowiek z tej anegdotki, który był już kulawy, a złośliwy anioł dołożył mu jeszcze garb. Jeśli ktoś (tak, jak ja) od dzieciństwa próbuje funkcjonować z pewnymi ograniczeniami, to potem bardzo trudno mu przyjąć do wiadomości kolejne, choćby bardzo niewielkie. Nie miałam dotąd cukrzycy? Nic nie szkodzi – teraz już mam! Czy w ogóle jest we mnie jeszcze cokolwiek zdrowego? A, tak, zapomniałabym – dziecko jest zdrowe. Przynajmniej na razie.
W każdym razie, postanowiłam, że jeśli lekarz zechce mi jeszcze cokolwiek przetestować – nie zgodzę się. Gdyby okazało się, na przykład, że mam ukrytą wadę serca, płuc i nerek, to chyba wolałabym już o tym nie wiedzieć… Ciekawe, coJESZCZE może się „zepsuć” w jednej, niestarej przecież jeszcze osobie, takiej jak ja? Cała jestem jak uszkodzona zabawka…
Ale nie martwcie się o mnie, moi drodzy Czytelnicy – ja jestem silna. Silna jak koń. Poradzę sobie i z tym. Potrzebuję tylko nieco więcej czasu.
Wprawdzie wizja mojego życia, regulowanego bez reszty przez wskazania glukometru (ach, moje biedne, delikatne paluszki!:)) nie wydaje mi się zbytnio pociągająca – ale będę się musiała nauczyć jakoś z tym żyć. Tym bardziej że nie ma u nas eutanazji.
A żeby nie popaść bez reszty w czarną rozpacz, zabawiam się ostatnio wymyślaniem imion dla dziewczynki. A najlepsze z nich to: Heparyna, Klarneta i Limfocytia! Zasadniczo, pobieżnie, to my ją nazywamy Anielka, ale jest takie jedno imię dobre dla dziewczynki: TRADYCJA, prawda?:) A może ktoś z Państwa ma jeszcze jakieś inne, ciekawe propozycje?
http://starymarzyciel.wrzuta.pl/audio/6K6wVo9oijr/magda_aniol_-_7_-_kolysanie