Wytrwale (choć nie zawsze skutecznie) walcząc z depresją w czasie ostatniej ciąży i tuż po niej, jak zwykle ratowałam się, czytając książki. Oczywiście o rodzinach takich, jak moja, tzn. wielodzietnych.
Notabene, muszę jeszcze raz podkreślić, że za moich czasów rodzina z trójką dzieci to była po prostu przeciętna, polska rodzina, a nie żadna tam „wielodzietność.” Sama mam dwójkę rodzeństwa, podobnie mój mąż.
Czasy się jednak wyraźnie zmieniają, ponieważ – co skonstatowałam z pewnym zdziwieniem – w klasie mojego syna on jeden ma brata i siostrę… Dobrze więc, przyjmijmy, że jestem „wielodzietna.”
Pocieszam się jednak, że może być jeszcze „gorzej”, jak stwierdziłam po lekturze książki Justyny Walczak „Dom pełen kosmitów – czyli jak nie zwariować z dziewiątką dzieci w dziesiątej ciąży.”
Co ciekawe, autorka z zawodu jest lekarką, więc nie można powiedzieć, że „dorobiła się” tak licznej gromadki, ponieważ po prostu „nie wiedziała, jak się zabezpieczać.” Co więcej, na początku małżeństwa w ogóle nie chciała mieć dzieci, pragnęła raczej realizować się zawodowo – a i przed poczęciem tytułowego „dziesiątego” kosmity planowała właśnie wrócić do pracy.
Zabawnie opisuje np. ten specyficzny „sport małżeński”, jakim jest w ich domu… kupowanie testów ciążowych (z których mniej więcej co dziesiąty okazuje się pozytywny:)): „Mój mąż wyszedł, mamrocząc coś pod nosem na temat wspierania przemysłu farmaceutycznego.”
Zazwyczaj przy okazji „takich” rodzin mówi się o nieodpowiedzialności czy wręcz o patologii, tutaj jednak nie zauważyłam ani jednego, ani drugiego. Tylko mnóstwo miłości, sporo poczucia humoru i garść mądrych przemyśleń na temat, na przykład, polskiego systemu oświaty (ja też uważam, że promuje „przeciętniaków” i wynagradza tych, którzy nie lubią się zbytnio „wychylać”, nawet w obronie innych).
Ot, zupełnie zwyczajna polska rodzina – z całkiem typowymi problemami. No, może niekiedy tylko… pomnożonymi przez dziesięć. 🙂
Podobną atmosferę odnalazłam w książce „Masakra piłą mechaniczną w domu Terlikowskich” – autorstwa małżonków Tomasza i Małgorzaty (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa:)).
Obraz „katola z Warszawy” (jak sam siebie określa), jaki wyłania się z tej książki, znacząco różni się od złowrogiego wizerunku „taliba” i kobietożercy, wykreowanego przez liberalne media i feministki. Widzimy tu nowiem człowieka, który nie tylko potrafi w potrzebie czule przytulić każdą ze swoich licznych (pięciorga!) pociech, ale także np. zrobić zakupy i prasowanie. Ja też miałam okazję poznać go od tej „bardziej ludzkiej” (a może po prostu – bardziej prawdziwej?) strony – ponieważ kiedyś bardzo mi pomógł.
Sam Terlikowski zresztą ma do swojego medialnego wizerunku wiele dystansu, gdy pisze np. „Przecież wiadomo, że my-konserwatyści nie pytamy żon o zdanie! My je wiążemy, kneblujemy i zapładniamy!” Hehe…
Sukcesu wydawniczego tej książki (bo widocznie znalazło się całkiem sporo ludzi, którzy chcieli, tak jak ja, „zajrzeć redaktorowi w garnki”:)) nie mogła najwyraźniej przeboleć niezastąpiona Eliza Michalik (notabene dawna konserwatystka, nawrócona na skrajny feminizm…), która stwierdziła, iż to dlatego, że Terlikowski, udzielając wywiadu dla Superstacji, rzekomo zyskał „darmową reklamę” dla swojej publikacji.
Chciałabym się mylić, ale mam nieodparte wrażenie, że gdyby chodziło np. o autobiografię posłanki Anny Grodzkiej lub przynajmniej prezydenta Słupska, to tego rodzaju „promocja” w macierzystej stacji pani redaktor nie wydawałaby się jej niczym niestosownym…
Nie ukrywam, że po książkę Marty Brzezińskiej-Waleszczyk „Wszystko, co chcecie wiedzieć o seksie bez antykoncepcji, ale boicie się zapytać” (notabene, wśród par przepytanych przez autorkę znaleźli się również Terlikowscy), sięgnęłam przede wszystkim z uwagi na ostre spory i kontrowersje, które ta publikacja wzbudziła zwłaszcza wśród „ortodoksyjnych katolików” – to znaczy tych, którzy uważają, że nawet NPR to już „katolicka antykoncepcja”, a zatem „grzech i obraza boska” (bo sprzeciwia się, rzekomo, „woli bożej”).
I muszę niestety powiedzieć, że trochę mnie ta książka rozczarowała – mimo że obala między innymi stereotyp „NPR=całe tabuny dzieci” i mimo, że zawiera sporo stwierdzeń, z którymi się zgadzam. Bo oprócz tego zawiera, niestety, ciągłe podkreślanie „heroiczności” czasu abstynencji, oraz dość kategoryczne odrzucenie już nie tylko antykoncepcji, ale i wszelkich innych poza „właściwym, pełnym stosunkiem” form fizycznej bliskości, jako rzekomo niezadowalających i w ogóle „nie wartych zachodu.” A z taką logiką („Albo WSZYSTKO – albo NIC!”), absolutnie nie mogę się pogodzić. Wydaje mi się, że ludzka seksualność ma jednak nieskończenie wiele więcej barw i odcieni.
Napisana w formie listów do przyjaciółek i wielokrotnie już tu przeze mnie wspominana książka Constanzy Miriano „Wyjdź za mąż i poddaj się!” to za to bezsprzecznie… najbardziej błyskotliwa i zabawna ”konserwatywna” książka o małżeństwie i rodzinie, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się czytać.
Nawet, jeśli nie do końca zgadzam się ze wszystkimi poglądami autorki – jak chociażby z tym, jakoby zmienianie pieluszek własnym dzieciom ujmowało mężczyznom męskości (sic!) – to i tak pękałam ze śmiechu, czytając na przykład jakże prawdziwe zdania typu: „Odkąd jesteśmy rodzicami, w najbliższej aptece wisi nasze zdjęcie z podpisem: „NASI DOBRODZIEJE.”” lub: „Nie obraź się, droga przyjaciółko, ale muszę Ci powiedzieć, że ostatnio trochę się zaniedbałaś. Szczerze powiedziawszy, to wydajesz się teraz równie atrakcyjna, jak wezwanie z Urzędu Skarbowego.”
Natomiast wywiad Magdaleny Rigamonti z małżeństwem ginekologów, Marzeną i Romualdem Dębskimi „Bez znieczulenia: Jak powstaje człowiek” kupiłam chyba ze względu na… znajomych. Na lekarzy ze Szpitala Bielańskiego i nie tylko, których miałam szczęście spotkać i i na kartkach tej książki i w życiu. Na lekarzy takich, jak dr Adam Koleśnik (w książce zwany pieszczotliwie „Adasiem”) z przychodni na Agatowej, który robił Bogusiowi echo serca przed narodzeniem. I do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jak człowiek, który na co dzień styka się z tyloma przypadkami cierpienia i śmierci małych pacjentów, może być jednocześnie tak pogodny – jak beztroski dzieciak! Nigdy chyba nie śmiałam się tyle, co podczas tamtego badania. A przy tym, jak dowiedziałam się z tej książki, jest to jeden z najwybitniejszych w Polsce specjalistów od kardiologii prenatalnej!
A sama książka? No, cóż. Jest dziwna. Niejednoznaczna. Bo z jednej strony państwo profesorostwo wielokrotnie podkreślają, że według ich najlepszej wiedzy „człowiek jest od początku” (tj. od połączenia komórki jajowej i plemnika) i że są „za życiem” – a z drugiej mówią np. że rodzicom dzieci z Downem „miłości wystarcza na trzy lata”. Z jednej strony opowiadają o niesamowitych zabiegach wewnątrzmacicznych, ratujących życie bardzo chorych dzieci, a z drugiej – o wewnątrzmacicznej eutanazji, którą przeprowadza się przez wkłucie w pępowinę zastrzyku z trucizną (brrr!), bo to, rzekomo „w sensie bólowym”, jest dla dziecka… lepsze…
Profesor deklaruje przyjaźń z Kazimierą Szczuką i „prawo kobiet do decydowania o sobie” (czytaj: do aborcji) – a jednocześnie opowiada o „złotych” dla tego prawa czasach PRL-u, kiedy to trafiały mu się pacjentki przerywające ciążę po kilkanaście razy w życiu – i o tym jak wówczas próbował je przekonywać, by tego nie robiły. No, i to on jest tym „bezdusznym lekarzem” który odmówił wykonania aborcji u samej Alicji Tysiąc. Skomplikowane to wszystko, prawda? Chyba trzeba ich znać osobiście, żeby zrozumieć, w jaki sposób mogą pogodzić to wszystko w sobie.
A ostatniej książki, którą chciałabym Wam dzisiaj polecić, „Zawołajcie położną”Jennifer Worth, nie mam już niestety przy sobie.
Oddałam ją innemu wspaniałemu lekarzowi ze Szpitala Bielańskiego, jako mój skromny „dowód wdzięczności” (ciekawe, co na to CBA?:)) za opiekę, jaką mnie otoczył podczas ostatniej ciąży i porodu.To i tak o wiele za mało.
Mogę Wam jednak zagwarantować, że te historie z ery „przedpigułkowej”, kiedy to w Anglii rodzina z dziesięciorgiem dzieci nie była wcale rzadkim zjawiskiem, spisane przez emerytowaną położną, wciągają lepiej, niż najlepszy kryminał! Na podstawie tej książki telewizja BBC wyprodukowała serial („Z pamiętnika położnej”), który jednak, mam wrażenie, nie oddaje całego kolorytu oryginału.
Mnie samą na przykład najbardziej poruszyła historia mieszanej pary z dwudziestką piątką (tak, tak – to nie pomyłka!:)) pociech, która chyba dlatego tworzyła tak zgodne i kochające się małżeństwo, że on- stateczny Anglik, nie mówił ani słowa po hiszpańsku, zaś ona – piękna Hiszpanka, ani słowa po angielsku!:)
Albo inna, dużo bardziej dramatyczna historia kobiety, którą ubóstwo zmusiło do oddania wszystkich swoich dzieci do państwowego przytułku, gdzie w krótkim czasie wszystkie poumierały. I nie działo się to bynajmniej na Czarnym Lądzie ani w średniowieczu – ale w królestwie Wielkiej Brytanii jeszcze w XX wieku…