Z Archiwum X Kościoła: Marta Robin.

Zazwyczaj w tym cyklu zwracam Waszą uwagę na różnego typu „cudowności” (objawienia prywatne, itp.), które zdarzają się w obrębie tego tak niezwykle złożonego zjawiska, jakim jest chrześcijaństwo. I znowu na wstępie przypomnieć muszę, że mój Kościół (katolicki) nie nakazuje swoim wiernym pod groźbą grzechu wierzyć w takie rzeczy – aczkolwiek dla niektórych mogą się one okazać przydatne i pożyteczne.

Nawet jednak na tle innych spraw, o których tu pisałam, postać francuskiej mistyczki Marty Robin (1902-1981) jawi się jako zjawisko wyjątkowe.

Urodziła się w  Châteauneuf-de-Galaure (a właściwie w niewielkim przysiółku zwanym Moilles), niedaleko Lyonu, jako szóste, najmłodsze dziecko małżeństwa rolników. Jej rodzice nie byli, by tak rzec, ostentacyjnie pobożni (ojciec, jakkolwiek przyznawał się do katolicyzmu, jedynie „od wielkiego dzwonu” zabierał swoje dzieci na mszę, zaś matka była osobą zbyt zajętą dziećmi i pracą na farmie, aby w ogóle chodzić do kościoła). Warto to powiedzieć od razu, bowiem często przypisuje się (tyleż pochopnie, co błędnie) występowanie różnego rodzaju objawień wpływowi „zdewociałego otoczenia.” Na pewno nie był to przypadek Marty, ona sama zresztą wspominała, że także jej siostry nieraz wyśmiewały się z niej z powodu jej naturalnej skłonności do modlitwy.

Czasy, w których przyszła na świat również zdawały się nie sprzyjać mistycznym uniesieniom – Republiką Francuską władał wówczas radykalny socjalista (notabene były seminarzysta, który za cel swego życia postawił sobie walkę z katolicyzmem. Masowo kasowano zakony (ponad 20 tysięcy ich członków zmuszono wówczas do przejścia w stan świecki, tych, którzy odmawiali, „nakłaniano” do emigracji.), a gwiazdą literatury był Emil Zola, którego głośna powieść Lourdes była bodaj jednym z najbardziej zjadliwych pamfletów na wiarę w cuda, jaki kiedykolwiek napisano.

Na tym tle zupełnie zrozumiały staje się sceptycyzm (także wśród katolików!) wobec kobiety, o której mówi się, że przeżyła ponad 50 lat, przyjmując jedynie (co środę) konsekrowaną Hostię; która miewała wizje i naznaczona została stygmatami.

Nie ukrywam, że i mnie nieustannie nurtowało (i nurtuje nadal!) pytanie, „jak to było możliwe?”

Swoim więc zwyczajem zaczęłam szukać książek na ten temat, przede wszystkim takich, które wyjaśniłyby mi, co tzw. „nauka” ma do powiedzenia o podobnych przypadkach. I znalazłam pozycję dosyć wyjątkową: „Marta Robin – świadectwo psychiatry”, Alaina Assailly.

Autor, co warto podkreślić, jest swego rodzaju „człowiekiem do specjalnych poruczeń”, wzywanym przez Kościół zwłaszcza wtedy, gdy zachodzi podejrzenie różnego typu oszustw duchowych – fałszywych objawień, histerii i innych  problemów natury psychicznej, także wśród duchownych. Sam przyznaje, że zgodził się spotkać z Martą powodowany przede wszystkim ciekawością naukowca, choć wielu jego znajomych ostrzegało go, aby nie dał się w tej sprawie „sprowadzić na manowce”, stając się mimowolnie wspólnikiem „piramidalnego oszustwa”, które, per saldo, mogłoby zaszkodzić opinii Kościoła katolickiego, i tak już dziś mocno nadszarpniętej.

I nie ukrywam, że doktor Assailly ujął mnie szczególnie swoją pełną prostoty postawą, zarówno wtedy, gdy stwierdził, że „człowiek nauki nie powinien osądzać ludzi bez uprzedniego z nimi kontaktu”, jak i wtedy kiedy niby to od niechcenia zagadnął na podwórku dwie opiekujące się mistyczką dziewczęta:

„- Chodzą słuchy, że Marta nie przyjmuje żadnego pożywienia, nawet w płynie, ale panie muszą jej jednak dawać od czasu do czasu choć trochę mleka?

Popatrzyły na mnie z niedowierzaniem  – relacjonuje lekarz – a jedna z nich odparła:

– To pan nie wie, że ona nie może nic połykać i że kiedy się zbytnio nalega, najmniejsza łyżeczka wody, którą przyjmie, wypływa jej przez nos?”

Od tego momentu, jak się zdaje, psychiatra starał się usilnie znaleźć organiczną przyczynę takiego stanu rzeczy, inaczej mówiąc odkryć, na co właściwie, z medycznego punktu widzenia, cierpiała Marta.  Otwarcie zresztą przyznał się do tego już w pierwszej z nią rozmowie, pytając wprost, czy mógłby „na jakiś miesiąc” zabrać ją do kliniki i tam rzetelnie zbadać, co umotywował nie tylko własną ciekawością, ale także chęcią obrony jej przed zniesławieniem ze strony środowisk medycznych.

Ku jego zdziwieniu (a nie ukrywam, że i mojemu po części też, choć rozumiem niechęć istoty ludzkiej do bycia przedmiotem eksperymentów) mistyczka odmówiła jednak, tłumacząc, że mogłaby się poddać tego rodzaju szczegółowym badaniom tylko wówczas, gdyby jej spowiednik, miejscowy biskup lub (sic!) sam Ojciec Święty wyraźnie jej to nakazali.

Gwoli sprawiedliwości wypada jednak dodać, że dr Assailly miał później kilkakrotnie okazję bardziej pobieżnie badać Martę w jej własnym mieszkaniu, przytoczył też na podstawie dostępnych źródeł całą historię jej tajemniczej choroby, która zaczęła się w wieku 17 lat, by w końcu, kiedy Marta miała lat 39, odebrać jej, zupełnie już wówczas sparaliżowanej, także wzrok. Na podstawie objawów lekarz doszedł do wniosku, że prawdopodobnie cierpiała ona na pewną formę wirusowego zapalenia mózgu (porażenie miało właśnie m.in. uniemożliwić jej przełykanie), co było, być może, następstwem szalejącej wówczas w całej Europie grypy „hiszpanki.”

I tutaj właśnie następuje najbardziej, w moim odczuciu, kontrowersyjna część wywodu uczonego medyka. Otóż zwraca on uwagę na fakt, że wiele z tego, co określamy jako „doświadczenia mistyczne” dziwnym trafem występuje u osób, które doświadczyły jakichś uszkodzeń albo urazów w obrębie ośrodkowego układu nerwowego (mózgu lub/i rdzenia kręgowego). Jako przykład podaje on m.in. niemiecką wizjonerkę, Teresę Neumann (1898-1962), która zaczęła doświadczać zjawisk tego typu (jak wizje przyszłości – za które zresztą była szykanowana przez nazistów – czy stygmaty) niedługo potem, jak stała się ofiarą poważnego wypadku podczas pożaru. Skutkami tego były – podobnie, jak u bardziej znanej Francuzki! – paraliż i ślepota, które jednak, inaczej niż u Marty, po kilku latach w cudowny sposób ustąpiły.

Obie te postaci mistyczek łączy zresztą znacznie więcej: obydwie przez długi czas nie przyjmowały pokarmów ani płynów (Teresa od 1927 roku aż do swojej śmierci), obydwie też doświadczały ekstaz, podczas których przeżywały mękę Chrystusa.

Problem z hipotezą doktora Assailly jest jednak taki, że łatwo na tej podstawie utożsamić wszystkie tego typu przeżycia religijne z jakimś rodzajem zaburzeń organicznych czy też wręcz chorobą psychiczną (jak chciałby np. Richard Dawkins, który swego czasu testował na sobie jakiś rodzaj „hełmu”, który w zamierzeniu miał zaburzać fale mózgowe tak, aby wywoływać wizje. Sam jednak musiał przyznać, że efekty tego eksperymentu były „wysoce niezadowalające.” No, cóż – widocznie duchowość człowieka jest jednak bardziej skomplikowanym zjawiskiem, niż chciałby przyznać „guru współczesnego ateizmu.”).

Wydaje mi się jednak, że takie założenie jest nieco ryzykowne, tym bardziej, że przecież historia mistyki zna również wielu ludzi obdarzonych nadprzyrodzonymi darami, którzy (o ile wiadomo) nigdy żadnego uszczerbku na zdrowiu nie doznali. Sam autor zresztą próbuje jakby „złagodzić” wnioski, które mogą wypływać z jego teorii (że mianowicie wszystko to być może tylko wytwór chorego umysłu…) , odwołując się na przykład do prastarej hinduskiej koncepcji kundalini, którą jogini opisują jako „moc [duchową] uśpioną u podstawy kręgosłupa” (sic!), która to energia „poruszając się w kanale (nadi)” (który można chyba z grubsza utożsamić ze rdzeniem kręgowym) stopniowo dąży ku górze, i pokonując kolejne „czakry”, prowadzi do mistycznego „przebudzenia.”

W tym mocno nieortodoksyjnym ujęciu można jednak widzieć chorobę Marty nie tyle jako „przyczynę” jej duchowych przeżyć, co jako czynnik, który pomógł jej się na nie niejako „otworzyć” – mentalnie i fizycznie.

Medycyna jednak nie potrafi do końca wyjaśnić fenomenu ludzi takich, jak Marta, chociażby dlatego, że choć nie przyjmowała pokarmów z zewnątrz, to jak się zdaje jej organizm zupełnie NORMALNIE metabolizował własne białka – i do tego stopnia, że sam doktor Assailly już przy pierwszym z nią spotkaniu wyraził przekonanie, że umrze ona w przeciągu kilku tygodni (co naturalnie okazało się potem nieprawdą). Jednocześnie jednak stwierdził, mocą swego autorytetu psychiatry, że w tym przypadku trudno mówić o jakiejkolwiek „histerii”, egzaltacji czy też innych zaburzeniach umysłowych.

Sama Marta zachowywała zdrowy dystans do własnej „niezwykłości”, żałując czasami, że nie może nawet napić się mleka od własnych krów (wraz z bratem po śmierci rodziców odziedziczyła ich gospodarstwo) – oraz niejednokrotnie stwierdzając, że irytują ją tłumy ciekawskich, którzy przybywali do  Châteauneuf-de-Galaure tylko po to, by zapytać ją o przyszłość „jakby była jakąś wróżką.”

Mimo że już od 1986 roku toczy się jej proces beatyfikacyjny, jej mistyczne przeżycia nie zostały dotąd oficjalnie „potwierdzone” przez Kościół.

Wpływ tej kobiety – przez większość swego życia sparaliżowanej, a także niewidomej! – na życie duchowe współczesnego świata, a zwłaszcza Francji, jest jednak trudny do przecenienia. Śmiem twierdzić, że dyskretnie towarzyszyła rodzeniu się  ”nowych wspólnot” (takich, jak np. założona w 1973 roku Wspólnota Błogosławieństw czy Wspólnota Emmanuel) w swojej zlaicyzowanej ojczyźnie, patronowała również powstaniu tzw. „Ognisk Miłości”, które obficie czerpią z jej własnego charyzmatu – cierpliwego przyjmowania wszystkich, wyciszenia i modlitwy. W Polsce ruch ten posiada 2 ośrodki rekolekcyjne (domy wspólnoty) – w Kaliszanach i w Olszy.

Dnia 7 listopada 2014 roku papież Franciszek ogłosił dekret o heroiczności cnót Marty Robin, co jest normalnie wstępem do beatyfikacji.

Marta

Na zdjęciu: Marta Robin w wieku około trzydziestu lat.

Bibliografia: Alain Assailly, Marta Robin – świadectwo psychiatry. Wyd. PALABRA,Warszawa 2001.

 

Metody siostry Elviry.

Siostra Elvira (Rita) Petrozzi urodziła się w 1937 roku we włoskiej prowincji Forsione. Jej ojciec był alkoholikiem, a ona sama – jak mówi – „nigdy nie była dziewczyną z przydomowej kaplicy.” Mimo to w wieku dziewiętnastu lat wstępuje do zgromadzenia sióstr św. Joanny Antydy Thouret, którego misją jest służba ubogim, niepełnosprawnym i więźniom.

Standardowa rola przykładnej zakonnicy nie wystarcza jej jednak. „Między nami – zakonnicami, a ludźmi, wśród których pracujemy jest zawsze bariera drzwi, które zamykają się za nami wieczorem. – mówi – Ja potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym żyć z moimi braćmi dzień i noc.Ścisłe reguły zgromadzenia ograniczały mnie w mojej działalności. Przełożeni wiele razy mi powtarzali: „Musisz dokładnie opisać, co chcesz zrobić i jak to zorganizować – ja tymczasem nie miałam sztywnych, konkretnych planów. Chciałam żyć z ubogimi i tak jak ubodzy. „

Prosi więc o zwolnienie ze ślubów zakonnych złożonych w tym konkretnym zgromadzeniu i otrzymuje je ostatecznie w roku 1990. W którymś z wywiadów powie, że nie był to dla niej wielki problem: „Wiem, że ślubowałam posłuszeństwo Bogu, a nie zakonowi.”

W 1983 roku we włoskim Saluzzo zakłada pierwszy dom wspólnoty Cenacolo (Wieczernik) – której podstawowym celem jest pomoc młodym ludziom uzależnionym od narkotyków, a szerzej – wszystkim, którzy z jakiegokolwiek powodu utracili sens życia.

Jej metoda terapeutyczna, uważana przez niektórych za kontrowersyjną, opiera się na kontakcie z naturą („Osoba uzależniona – wyjaśnia siostra – potrzebuje dużo powietrza i wiele światła (…)” Stąd domy Wspólnoty zwykle posiadają własne ogrody, a nawet gospodarstwa rolne. Pamiętając wyznania Christiane F. z „My, dzieci z Dworca ZOO”, która wspominała, że jej przygoda z narkotykami zaczęła się od dzieciństwa na szarym, nijakim blokowisku, jestem w stanie przyznać siostrze rację), wspólnej pracy, twórczości i zabawie, doświadczeniu przyjaźni i wspólnoty, a nade wszystko – modlitwy i życia chrześcijańskiego.

„Czasami przychodzą do mnie chłopcy, którzy mówią: „Elvira, ale my jesteśmy ateistami, nie wierzymy w Boga!” „OK, mówię im na to – możecie nie wierzyć, ja będę wierzyła za was. Ale się módlcie.”

  

Jest to bezsprzecznie jeden z punktów, który budzi najwięcej wątpliwości (obok rezygnacji z silnych środków farmakologicznych podczas leczenia odwykowego- siostra twierdzi, że ten, kto uciekał od bólu istnienia w świat narkotyków, w procesie zdrowienia powinien doświadczyć go chociaż trochę. W przejściu przez ten trudny okres ma mu natomiast towarzyszyć „anioł stróż” – osoba, która przeszła przez to samo. „Kładę nacisk na to – mówi siostra Elvira – żeby oddać głos samym narkomanom. Oni są ekspertami w dziedzinie narkomanii, ponieważ doświadczyli jej na własnej skórze.”), nawet wśród jej zwolenników. Wiele razy słyszała od nich: „Myślisz,że to takie proste? Kogo chcesz uratować tymi swoimi zdrowaśkami?” Pewien ksiądz, również pracujący wśród narkomanów, powiedział jej:”Elviro, przykro mi, ale Twój system nie będzie funkcjonował na zewnątrz. Teraz prosisz ich, by się modlili, ale kiedy stąd wyjdą, nie będą już tego robić.”

Przyznam szczerze, że we mnie również to nieomal „magiczne” podejście do modlitwy wzbudza pewien opór – ale najwyraźniej ta metoda działa, skoro w wielu krajach (i to bynajmniej nie „sklerykalizowanych”, jak Francja) wymiar sprawiedliwości posyła młodych ludzi na terapię do domów Wspólnoty zamiast do więzień czy domów poprawczych…

Obecnie Domy Wspólnoty działają także w Polsce. Wszystkich zainteresowanych odsyłam na stronę www.nie-narkotykom.sos.pl

(Większość cytatów zaczerpnęłam z książki „Żyć pełnią życia. Fenomen siostry Elviry – świadectwa osób wyzwolonych z uzależnienia.” , wyd. eSPe, Kraków 2007)

Kościół dla początkujących.

Niedawno głośno było o kolejnej artystycznej prowokacji – ustawionym na ulicy „grzechomacie” w który należało wstukać swoje przewinienia, aby w zamian otrzymać „pokutę” w postaci paragonu…

No, cóż – w dzisiejszych czasach modna jest każda „sztuka” która choćby pośrednio dotyka tematu wiary – a zwłaszcza tego „znienawidzonego” chrześcijaństwa. (Bo o buddyzmie, na przykład, ludziom kulturalnym nie wypada mówić inaczej, jak tylko z sympatią i szacunkiem:)). Paradoksalnie wydaje mi się zresztą, że to dobrze – bo to oznacza, że te sprawy wciąż nie straciły dla ludzi na ważności. A taki „grzechomat” pozwala się np. zastanowić nad sensem wiary mechanicznej – w duchu „ja Ci dziesięć Zdrowaś Mario – a Ty mi, Boże, zdrówko!” Albo wiary sprowadzonej do cennika usług duchowych. („Co łaska, ale nie mniej, niż…” ) Normalnie: w jedną dziurkę wrzucasz, inną otrzymujesz…:)

No, bo ludzie, niestety, przyzwyczaili się do tego, że Kościół to coś w rodzaju „teatru”, czy innego „cyrku” w którym odpowiednio przeszkolony „aktor” (ksiądz) produkuje się dla nich, zazwyczaj biernej i znudzonej „publiczności” – która łaskawie przyszła na „przedstawienie.” (E, tam, ten nowy ksiądz – nic nowego/nic szczególnego nam nie powiedział/nie pokazał!).

Ewangelia to jest Dobra Nowina – a problem z nami jest taki, że (czasami po obu stronach ołtarza!) – dla nas to już często ani dobra, ani tym bardziej, nowina…A jak mnie uczył pewien ksiądz, niestety już nieżyjący – odpowiedzią na wyuczony „wierszyk” z jednej strony może być tylko inny wierszyk z drugiej… I tak się przerzucamy tymi wierszykami, w które od dawna już nie wierzymy – i świeccy i duchowni… Na ambonie, w konfesjonale, w kościele, na kolędzie, na rekolekcjach… Nauczyliśmy się reagować mechanicznie, jak pieski Pawłowa – wstać, uklęknąć, usiąść. Powiedzieć amen, przeżegnać się, wydukać podziękowania dla rekolekcjonisty albo dla biskupa, dać co łaska… Wyjść. Odetchnąć z ulgą.

A jaka na to wszystko rada? Ano, myślę, że przede wszystkim księża powinni mówić bardziej „od siebie” z własnego doświadczenia (wiary), niż nawet z najmądrzejszych książek. To od razu widać, kiedy człowiek mówi o czymś, co jest dla niego autentycznie ważne.Jak mają „zapalać” innych ci, którzy sami ledwo „kopcą”?:)  To po pierwsze.

A po drugie – myślę, że należy w większym niż dotąd zakresie pozwolić ludziom „mówić własnym głosem” w kościele – co by się stało, na przykład, gdyby formą niedzielnej modlitwy powszechnej była prawdziwa „modlitwa wiernych” , np. odczytywana z karteczek  składanych anonimowo w skrzynce intencji przez cały tydzień? Myślę, że Kościół by się od tego nie zawalił. 🙂 A nawet i od tego, gdyby to świeccy od czasu do czasu wyszli na ambonkę i powiedzieli OD SIEBIE, z czym im się skojarzył usłyszany tekst Pisma Świętego. Dzięki temu może poczuliby się bardziej „uczestnikami” niż „widzami” – no, i być może bardziej doceniliby potem trud kaznodziei.:)

Miałam szczęście zetknąć się w życiu z takim Kościołem (np. we wspólnotach  Drogi Neokatechumenalnej i Odnowy w Duchu Świętym) – i jestem głęboko przekonana, że chrześcijaństwo jest piękną i pełną życia religią, trzeba tylko ją taką ZOBACZYĆ. A nie wszyscy, niestety, mieli  taką możliwość… 

 

Ostatnimi czasy mam wrażenie, że – rozpaczliwie starając się nie stracić mojej wiary – szukam Boga w książkach, czytając zachłannie wszystko, co tylko wpadnie mi w ręce. Wracam myślą do miejsc i ludzi, wśród których dane mi było Go spotkać – i wśród których byłam szczęśliwa (Chociaż takie powroty zawsze są trochę bolesne). Czuję się dosyć samotna w mojej wierze – bo dawni przyjaciele odwracają się ode mnie nawet w moich snach… No, cóż – taka pewnie jest cena za to, że poszłam swoją drogą… Chodzę po własnych duchowych ścieżkach i depczę po własnych śladach…