Wieści gminne…i inne.

Niepostrzeżenie przeminęło lato, a wraz z nadejściem jesieni nadchodzą wielkie zmiany – tak na moim własnym podwórku, jak i w świecie, który mnie otacza.

I nie mogę powiedzieć, bym się nie cieszyła (jak niektórzy) z nominacji premiera Donalda Tuska  na szefa Rady Europejskiej. Przeciwnie, wydaje mi się, że to wielki splendor dla Polski (a ja jestem z duszy, serca patriotką, mimo że nie lubię uderzać w martyrologiczne tony) – chociaż mam niejasne wrażenie, że akurat tym razem to stanowisko to był pewnego rodzaju „gorący kartofel”, którego nikt nie chciał w związku z napiętą sytuacją międzynarodową.

Bo Unia ewidentnie nie wie, jak sobie poradzić z mocarstwowymi zapędami Władimira Putina, a może nawet radzić sobie wcale nie chce – byle nasza chata z kraja… Byle TUTAJ panował spokój, dobrobyt i „prawa człowieka” rozumiane zresztą coraz częściej dość wąsko jako tzw. „prawa reprodukcyjne”, seksualne, czy eutanazyjne.

W tej ostatniej kwestii znowu zadziwili mnie kroczący zawsze w „awangardzie postępu” Belgowie, którzy miłosiernie zezwolili na eutanazję skazanemu na dożywocie mordercy, żeby się już nie męczył w więzieniu, biedaczek… Czyż nie jest to doskonała ilustracja mojej teorii o istnieniu „równi pochyłej”, w myśl której stopniowo zaczynamy rozszerzać „dobrodziejstwo wspomaganego samobójstwa” (w przeciwieństwie do tej brzydkiej, złej i niehumanitarnej kary śmierci) na przypadki, które początkowo miały nie mieć z nim nic wspólnego?Na osoby chore psychicznie, dzieci, a teraz na kryminalistów…A dowiaduję się, że w kolejce po tę łaskę czeka już w Belgii kilkunastu innych osadzonych. Proszę mi wierzyć, ja ROZUMIEM dolegliwość dożywotniego pozbawienia wolności – ale zawsze mi się wydawało, że to cierpienie to konsekwencja ich własnego działania (inaczej, niż nieuleczalna choroba) – i element kary?

Oby więc tylko NAS tutaj nie dopadło jakieś embargo, czy wirus Ebola, byle można było w spokoju zajarać  trawkę (professoressa Środa już dawno stwierdziła, że dla niej osobiście wolność palenia konopi jest ważniejsza, niż jakaś tam wydumana „wolność sumienia i wyznania”), przerwać ciążę czy zawrzeć związek partnerski – to nam i chwatit’…

Nawiasem mówiąc, tych dwóch homoseksualnych panów, którzy pokazali, w jaki sposób można rozwiązać swoje osobiste problemy bez jakiejś wielkiej rewolucji obyczajowej i bez uciekania się do pomocy jakiegoś „Wielkiego Brata” (państwa), zasłużyło sobie na mój najwyższy szacunek. Zawsze uważałam, że większość rzeczywistych problemów, z którymi rzeczywiście borykają się w Polsce różnego typu pary nieformalne, da się rozwiązać na gruncie istniejącego prawa, bez tworzenia jakichś szczególnych instytucji „paramałżeńskich.”  (Por.„Co naprawdę myślę o związkach partnerskich?”) Tak trzymać, panowie!

A ja się z tym jakoś nie umiem pogodzić – i dlatego ostatnio wysłałam P. razem z dziećmi na marsz w obronie chrześcijan (i jazydów) prześladowanych przez tzw. „państwo islamskie” w Iraku. Wprawdzie nie bardzo wierzę w rzeczywistą skuteczność takich protestów (o czym poniżej) – ale liczy się nawet samo poparcie dla szczytnej idei.

W ogóle jestem zatroskana o stan współczesnej demokracji, w której – jak mi się wydaje – opinia kilkudziesięciu czy kilkuset „mędrców”, którzy rzekomo wiedzą lepiej, w jakim kierunku świat powinien podążać, staje się ważniejsza, niż życzenia milionów obywateli. Dowodem na to są smutne losy różnego typu inicjatyw obywatelskich, tak na terenie Polski, jak i w Unii Europejskiej. (Jak choćby masowy sprzeciw rodziców przeciw założeniom najnowszej reformy edukacji – projekt, poparty przez milion osób, w naszym Sejmie wrzucono do kosza nawet bez czytania…).

Dlatego nie wierzę, by – podobnie, jak 75 lat temu w przypadku Polski zaatakowanej przez Hitlera i Stalina – Unia, NATO czy ONZ zrobiły cokolwiek w sprawie Syrii, Iraku i Ukrainy. Skończy się tak samo, jak wtedy – na wyrażeniu ubolewania, ewentualnie na raczej nieznacznej pomocy humanitarnej… Równie nieruchawa przedwojenna Liga Narodów zdobyła się przynajmniej na symboliczne wykluczenie  III Rzeszy ze swoich szeregów – Rosja Władimira Putina zdaje się nie musi się obawiać nawet wyrzucenia z ONZ (jeśli ktokolwiek na świecie liczy się jeszcze z tą organizacją) I Władimir Władymirowicz, jak sądzę, świetnie zdaje sobie z tego sprawę.

W ramach więc całkiem prywatnego sprzeciwu wobec rosyjskich szykan mój mąż produkuje cydr na szafie…Przynajmniej tak twierdzi.

A Unię Europejską, mam wrażenie, ogranicza i paraliżuje także zasada jednomyślności państw, która utrudnia pojęcie jakiejkolwiek szybkiej, wspólnej decyzji  – jest to, notabene ta sama zasada, która pod nazwą liberum veto doprowadziła ongiś do upadku I Rzeczypospolitej (co powinno dać do myślenia co niektórym unijnym włodarzom).

Dlatego w ostatnich wyborach uzupełniających do Senatu, które odbyły się niedawno w naszym okręgu, postanowiłam przeprowadzić pewien eksperyment i zagłosować na kandydata, który zachwalał „demokrację bezpośrednią” – idea to zawsze mi bliska, choć nie jestem pewna, czy akurat polski Senat (którym tak naprawdę nikt się nie interesuje) jest właściwym miejscem do jej promowania.

I szczerze mówiąc, nie zraziło mnie nawet i to, że (jak zazwyczaj) ze swoimi poglądami znalazłam się w mniejszości. Być może społeczeństwo u nas jeszcze „nie dojrzało” do takiej formy rządów, jak w Szwajcarii. Poza tym, pocieszam się, że od wieków ci mądrzy stanowią mniejszość w każdym społeczeństwie. 🙂

A oprócz tego…czytałam sobie któryś z ostatnich „Wprostów” , jako matka świeżo upieczonego pierwszoklasisty, muszę się zgodzić z tezą, że w zderzeniu ze SZKOŁĄrodzice, choć przecież są ludźmi dorosłymi i nierzadko dobrze wykształconymi, bardzo łatwo dają się wpychać w rolę karconych „uczniów”, zamiast stawać zawsze po stronie własnych dzieci.

Tymczasem najnowsza reforma edukacji często powoduje przerzucenie ciężaru nauczania najmłodszych z pedagogów na rodziców właśnie – bo prawda jest taka, że przeciętny 6-latek po prostu NIE JEST W STANIE skupić się na lekcjach czy zadaniu domowym jednorazowo dłużej, niż 15-20 minut. I niczego tu nie zmieni przypominanie, że „rodzice powinni” (rzekomo) więcej pracować z dzieckiem w domu, zadawanie maluchom niekończących się szlaczków i „słupków” czy nawet prośby niektórych rodziców (sic!), żeby zadawać raczej jeszcze więcej, niż mniej, ponieważ dzieci… (cóż to za oporny materiał, nieprawdaż?) po prostu nie chcą współpracować..

W omawianym artykule znalazłam bardzo mądrą radę – żeby na takie nagabywania ze strony nauczycieli po prostu odpowiadać w stylu: „Szanowna pani, gdybym chciała uczyć swoje dziecko samodzielnie (go czego zresztą, jak sądzę, mam wystarczające kompetencje), zapisałabym je do edukacji domowej!”

Pomysł wydaje się przedni – ale kto z Państwa (pytam Czytelników posiadających dzieci!) się na to poważy?:).

Niestety, w tym samym numerze „Wprost” (które to pismo bezsprzecznie jest obecnie lepsze, niż Lisowy „Newsweek”, który dawniej bardzo lubiłam) znalazłam też wyjątkowo zjadliwy artykuł red. Magdaleny Rigamonti o prof. Chazanie. Jak zwykle, w samym tekście, jak i w komentarzach do niego padło wiele słów o „bezprzykładnym okrucieństwie” lekarza, który odmówił kobiecie aborcji (nawiasem mówiąc, aborcji dziecka poczętego in vitro, a te, jak nam usilnie wbijano w głowę, są ZAWSZEupragnione, a cały ten biznes nie ma z aborcją absolutnie NIC wspólnego…). A ja się zastanawiam, jak bardzo trzeba być wyzutą z empatii, żeby czyjeś śmiertelnie chore dziecko nazwać pogardliwie „żywym trupkiem”?

(W pewnym sensie, droga pani redaktor, WSZYSCY jesteśmy tylko „żywymi trupami” aż do śmierci – pani również…)

Zmroziło mnie to (jako osobę niepełnosprawną i w ciąży- ciekawe, jak sama mogłabym zostać nazwana w takim felietonie? „Pokurczem”? „Pokraką”?) bo dotąd uważałam red. Rigamonti za dość wyważoną osobę. Jak to się jednak można pomylić…

 

Bigos przedwyborczy – porcja druga (i ostatnia:)).

Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby wybory rzeczywiście mogły coś zmienić, zostałyby zdelegalizowane. 🙂 Ja nie jestem aż tak radykalna, jednak sądzę, że gdyby politykom NAPRAWDĘ tak bardzo zależało na wysokiej frekwencji, jak teraz twierdzą, to już dawno wprowadziliby jednogłośnie kilka prostych zmian.

Na przykład znieśliby uciążliwy obowiązek „rejestrowania się” w przypadku chęci zagłosowania poza własnym okręgiem wyborczym lub za granicą. Co to jest, że ja, pełnoprawna obywatelka polska, NIE MOGĘ we własnym kraju wejść w dniu głosowania do dowolnego lokalu wyborczego (lub do przedstawicielstwa dyplomatycznego za granicą) i po okazaniu dowodu tożsamości skorzystać ze swego prawa BEZ pokazywania dodatkowego „zezwolenia” od jakiegoś tam urzędnika?! Ten relikt minionej epoki, kiedy to „władzuchna” chciała mieć kontrolę niemal nad każdym ruchem obywatela, powinien już dawno przejść do historii.

Po prostu nie wierzę, że w dobie Internetu nie ma innego sposobu, by uniemożliwić mi głosowanie w więcej niż jednym okręgu (gdyby akurat naszła mnie taka fantazja. :)). Jestem też przekonana, że brak takich męczących formalności znacząco zwiększyłby liczbę wyborców, którzy swoją decyzję o udziale w głosowaniu podejmowaliby w ostatniej chwili, niezależnie od miejsca, gdzie się aktualnie znajdują.

Pomysł ten (w przeciwieństwie do innych, które także chodzą mi po głowie, w rodzaju tworzenia „lokali wyborczych” w centrach handlowych i restauracjach, aby „wyjście na wybory” przestało się kojarzyć z całą wyprawą 🙂 – albo nawet dwudniowych wyborów…) ma tę zaletę, że niewiele kosztuje.

Jeśli więc dotąd tego nie zrobiono, to chyba oznacza, że NIKOMU tak naprawdę na tym nie zależy…

Bigos przedwyborczy.

Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że na ogół na tym blogu stronię, jak mogę od tematów stricte politycznych. Jego profil jest wszak zupełnie inny.

Ale skoro – jak to mawia lud polski – „raz do roku to i księdzu wolno” – to i żonie księdza tym bardziej. 😉

Przede wszystkim mam (nieuzasadnione być może) wrażenie, że w innych krajach „kampania wyborcza” to jest coś, co się PRZYDARZA raz na 3,4 czy 5 lat. U nas zaś kampania trwa cały czas. Jedna płynnie przechodzi w następną.

Dalej, z nostalgią wspominam czasy bezpośrednio po roku 1989, kiedy to panowała absolutna (prawie) wolność polityczna – wystarczyło zebrać piętnastu zwolenników dowolnej idei, by założyć sobie partię. To z tego właśnie okresu pochodzą organizmy tak barwne i egzotyczne, jak Polska Partia Przyjaciół Piwa na przykład. 🙂 A ponieważ nie było jeszcze wówczas czegoś takiego, jak „progi wyborcze” każdy miał realną szansę dostania się do parlamentu. To prawda, że skutkowało to wielkim rozdrobnieniem zwłaszcza izby niższej, ale moim zdaniem znacznie lepiej oddawało całe spektrum poglądów i postaw w społeczeństwie.

Obecny system „czwórpartyjny”  (ciążący ku dwupartyjnemu) promuje duże ugrupowania, ale też sprawia, że ogromna rzesza ludzi nie ma w nim swoich reprezentantów.

System „list partyjnych” natomiast uzależnia to, kto może zostać wybrany, nie tyle od woli wyborców, co od wcześniejszych wewnątrzpartyjnych decyzji. Nie będę więc ukrywać, że jestem zdecydowaną zwolenniczką okręgów jednomandatowych. Zasada „wygrywa ten, kto dostanie najwięcej głosów” wydaje mi się bardziej sprawiedliwa i demokratyczna. Tym samym skończyłyby się żenujące przepychanki o pierwsze miejsca na listach, takie, jak te, które zaprezentowali ostatnio p. Biedroń i p. Nowicka – dając mi asumpt do podejrzeń, że nie chodzi im wcale o żadne idee czy poglądy, ale po prostu o „stołki”. Bo skoro – jak tłumaczyła pani Wanda – „realną szansę na wejście do Sejmu mają tylko trzy pierwsze osoby” (stąd miejsce czwarte było dla niej ujmą straszliwą) – to po kiego na rzeczonych listach umieszcza się po kilkanaście nazwisk w każdym okręgu? Bo „ciemny lud to kupi”?

Sama od lat głosuję na PSL. I nigdy dotąd tego nie żałowałam. Uważam, że w Polsce nie ma miejsca na forsowany od kilku lat system dwupartyjny. Warto więc wspierać mniejsze ugrupowania. A jest to jedyna spośród „dostępnych na rynku”  umiarkowana partia centrowa, skłonna do dyskusji z każdym (dla mnie to zaleta partii politycznej, a nie jej wada!). W spornych kwestiach światopoglądowych stawia na osąd sumienia. Wypisz-wymaluj jak ja. 🙂

Jest to przy tym ugrupowanie z wielkimi tradycjami, sięgającymi Witosa i Mikołajczyka. Dlatego niedawne słowa posła Hofmana o „zdziczałych chłopach, którzy wyrwali się ze wsi” uważam za haniebne. Zawsze mnie uczono, że to nieładnie drwić ze starszych od siebie…

Ze zrozumiałych względów nie przepadam zatem za „rozłamowcami” Janusza Wojciechowskiego, którzy przeszli do PiS, jak sądzę, w nadziei otrzymania stanowisk.

Ale w jednym nie sposób się z nim nie zgodzić: Jak wiadomo, jestem osobą niepełnosprawną, mieszkam w małym miasteczku. I pamiętam, że „od zawsze” denerwowało mnie, że mój lokal wyborczy mieści się na piętrze, na które prowadzą bardzo śliskie schody. Zawsze marzyłam, że kiedyś WSZYSTKIE punkty głosowania będą mieściły się w miejscach łatwo dostępnych dla niepełnosprawnych i starszych ludzi.

Tymczasem nowy kodeks wyborczy „uszczęśliwił” takie osoby głosowaniem przez pełnomocnika. I komu się teraz będzie chciało w ogóle myśleć o tym? Jestem prawie pewna, że 9 października usłyszę: ”I po co się pani tu wspinała? Nie lepiej było przysłać kogoś w zastępstwie?” Nigdy nie przypuszczałam, że „integracja” to to samo, co „izolacja.” Ja chcę osobiście uczestniczyć w życiu społecznym! Nie wolno mi?