Dzieci w świecie konsumpcji. Prezentologia stosowana.

Często spotykam się z twierdzeniem, że to dopiero szkoły i przedszkola (poprzez panujący w nich klimat rywalizacji) kształtują w naszych dzieciach chęć porównywania się z innymi i, przede wszystkim, oceniania ludzi jedynie przez pryzmat tego, co posiadają.

Ja jednak samokrytycznie uważam, że sporą cześć winy za taki stan rzeczy ponosimy także my sami, rodzice.

Czy zauważyliście na przykład, że już z wizytą do niemowlęcia „nie wypada” iść bez jakiegoś prezentu (zabawki)? W efekcie dzieci, nawet jeszcze zanim nauczą się chodzić, mają już mnóstwo rzeczy, których wcale nie potrzebują – i którymi się nie bawią.

Pewna Europejka przeszła na islam po tym, jak pracując w Bośni podczas wojny w byłej Jugosławii wróciła do rodzinnych Niemiec – i zauważyła, że chociaż dzieci na Zachodzie mają pełne szafy ubrań, zabawek i różnego typu gadżetów, i tak wciąż rozmawiają o tym, co by jeszcze chciały „mieć, mieć, mieć” – i w rezultacie nigdy nie są szczęśliwe. (Bo przecież szczęście to, w dużej mierze, umiejętność cieszenia się z tego, co się już posiada.)

Muszę się przyznać, że kiedy mój synek był młodszy, niczym rasowy spec od reklamy sama niekiedy tworzyłam w nim potrzeby i pragnienia, które wcześniej nie istniały, mówiąc do niego np. „Wiesz, chciałabym Ci to kupić!”

Sądzę, że odzywał się tu we mnie swoisty „kompleks dziecka PRL-u”: za moich czasów nie było tylu tak pięknych zabawek, jakie są dzisiaj w każdym sklepie. Do tego wszechobecne reklamy, które osaczają zewsząd tak dzieci, jak i rodziców.

W tym miejscu warto na chwilę się zatrzymać – i zrobić sobie mały rachunek sumienia. Jak na nas samych oddziałuje ich magia? Czy jest coś, czego sami nie potrafimy sobie odmówić? Ja się uczciwie przyznaję, że dla mnie czymś takim zawsze były książki…

Odkąd jednak sobie to uświadomiłam, usilnie staram się naprawić tamte wczesne błędy, na przykład tłumacząc synkowi, że pieniądze nie spadają z nieba, lecz są owocem pracy i wysiłku (rodziców) lub oszczędzania (dzieci). I że NIKT(choćby był milionerem) nie może mieć WSZYSTKIEGO.

Ważne jest też, aby wyjaśnić dzieciom iluzoryczność reklam, której one zazwyczaj nie rozumieją. Nie wiedzą, na przykład, że kupiona zabawka nie będzie poruszać się i mówić tak, jak na filmie.

Ale nawet jeżeli producenci zastawiają na nas i na naszych milusińskich coraz to nowe pułapki, nie znaczy to jeszcze, że jako rodzice jesteśmy wobec nich zupełnie bezradni.

Można np. zamiast „nowej, zupełnie zmienionej” (w rzeczywistości: na ogół tylko w jakimś szczególe) wersji zabawki czy gry, o której marzy nasze dziecko, kupić wersję poprzednią, starszą, która u progu „nowego sezonu prezentowego” będzie pewnie o połowę tańsza. Pamiętajmy: nowy sezon to nowe, droższe zabawki – i warto tę wiedzę wykorzystać w naszych polowaniach na tańsze prezenty.

Sama z powodzeniem od lat stosuję tę sztuczkę, kupując np. gry komputerowe (gwarantuję, że np. „zeszłoroczna” FIFA 13 będzie teraz sporo tańsza od najnowszej „czternastki”) i planszowe, typu Monopoly czy Hot Wheels.

Poza tym warto rozpocząć świąteczne zakupy już październiku lub listopadzie.

I to nie tylko dlatego, że mniejszy jednorazowo wydatek to mniejsze ogólnie obciążenie dla domowego budżetu – ale przede wszystkim dlatego, że im bliżej Świąt, tym ceny będą wyższe, a wybór mniejszy.

Tym sposobem zyskujemy też coś niebywale cennego: dodatkowy CZAS na zastanowienie się, co naprawdę komu by się przydało.  Szczerze mówiąc, nigdy nie uważałam za właściwe obdarowywania się w rodzinie pieniędzmi ze słowami: „A, weź, kup sobie coś!” Dla mnie to oznacza ni mniej ni więcej, tylko: „Wiesz, nie znam Cię na tyle, by wiedzieć, co Ci sprawi przyjemność. I nie mam czasu ani ochoty, by się nad tym zastanowić.” A przecież nawet „nietrafiony” prezent świadczy o tym, że ktoś przynajmniej próbował. Ale prezenty kupowane w ostatniej chwili to bardzo rzadko trafione prezenty!

Wiele niebanalnych – i niedrogich! – rzeczy można też nabyć przez serwisy aukcyjne, np. Allegro. Znalezienie ciekawej i bezpiecznej zabawki (szczególnie dla dzieci poniżej 3. roku życia) pośród tej chińskiej tandety, jaka zalewa nasz rynek, może być o wiele łatwiejsze w Internecie, niż gdzie indziej.

Nade wszystko zaś warto uważnie obserwować swoje dziecko, by wiedzieć, czym się aktualnie interesuje. O czym marzy? I co sprawiłoby mu prawdziwą radość?

Także po to, by nie powiększać bezsensownie zasobu rzeczy, zalegających bezużytecznie na dziecięcych półkach, w pudłach i w szufladach.

I dlatego mój synek w tym roku dostatnie na Boże Narodzenie książkę z eksperymentami naukowymi dla przedszkolaków, a córeczka – miauczącego kotka z pluszu (moja młodsza latorośl jest wielką kociarą – wszelkie żywe stworzenia to dla niej „kicie.”:)).

Warto zresztą przed świętami zrobić wraz z dzieckiem przegląd jego zabawek: powyrzucać uszkodzone, naprawić te, które jeszcze nadają się do działania. Może to być także zachęta do dzielenia się z innymi, biedniejszymi kolegami.

Nie bez przyczyny ks. Twardowski przecież mówił, że ten „zły” bogacz, piętnowany przez Ewangelię, to ktoś, kto „ma wszystko tylko dla siebie.”

Alba w świecie zabawek.

Aby nieco odpocząć od tych wszystkich bardzo ważnych i poważnych tematów, postanowiłam się tym razem zająć czymś tak (z pozoru!) dziecinnie, nomen omen, prostym, jak zabawki. Zobaczymy, co z tego wyniknie…:)

Nietrudno się domyślić, że także nasz synek (jak większość współczesnych dzieci) jest otoczony niewiarygodną ilością różnych RZECZY. I to pomimo tego, że z całej duszy staramy się nie wychowywać go na „małego materialistę.” Ale mały ma tyle cioć i wujków, że zawsze jego „majątek” wzbogaci się choćby o jakiś drobiazg – a i nam samym (przyznaję!) trudno się niekiedy powstrzymać od kupienia ciekawej zabawki.

Zawsze uważałam, że (gdy tylko dziecko wyrośnie z wieku niemowlęcego) powinno się je dobierać pod kątem zaobserwowanych, indywidualnych zainteresowań malucha. Po co kupować coś, o czym z góry wiadomo, że i tak nie będzie używane?

Nasz Antoś ma niezaprzeczalny „dryg” do wszelkich „prac mechaniczno-konstrukcyjnych” toteż gros jego zabawek stanowią klocki i układanki różnego typu, wszelkich kształtów i kolorów. Ciągle brzmi mi w głowie autorytatywne stwierdzenie mojego wykładowcy od psychologii rozwojowej: „Dziecko MUSI mieć klocki!” Panie profesorze, melduję – zadanie wykonano! Z nawiązką.:)

Dalej, zestaw użytecznych narzędzi (ze szczególnym uwzględnieniem młotków:)), oczywiście bezpiecznych dla małego majsterkowicza. Z jego uznaniem spotka się także wszystko, co „gra”, świeci i miga – zwłaszcza, jeśli jakiś proces uruchamia się za czarodziejskim naciśnięciem guzika – i stąd te wszystkie dmuchawy na piłeczki albo okazały tukan, który za każdym razem, gdy otworzy dziób, wyśpiewuje coś w rodzaju arii operowej. (Skubaniec!:))

Jest też oczywiście cała kawalkada samochodów (szczególnie lubiane są te, które dadzą się rozkręcić – ze skręcaniem bywa gorzej, toteż posiadamy również wcale pokaźny zbiór „części zamiennych” do bliżej nieokreślonych zabawek :))   – od maleńkich aż po tak duży, że można na nim jeździć (a w niemowlęctwie służył jako chodzik:)) oraz „konik, zwykły koń na biegunach.”:) Drewniany, sztuk: jeden.

Ostatnimi czasy zauważyliśmy również duży pociąg Antosia… do pociągów, tak więc także ma ich parę – niektóre są składane z plastikowych lub drewnianych klocków, co pozwala doskonale połączyć przyjemne z pożytecznym. 🙂 Następnie piłki różnych kształtów, faktur i wymiarów. Niemały wybór książeczek (przyznaję: to akurat pokłosie raczej MOICH zainteresowań, którymi jednak usilnie staram się skazić potomka :)).

Jest i cała „pluszowa menażeria”, której przewodzi (wspominany już na tym blogu:)) żółty, włóczkowy Lew, wypatrzony kiedyś przez P. w sklepie z używaną odzieżą i kupiony za symboliczną złotówkę. Król zwierząt ma ostatnio nową, odpowiedzialną misję – regularnie uczęszcza z naszym synem do przedszkola. 🙂

Antoś czasami bawi się także lalkami, wyraźnie naśladując w tych swoich „męskich” zabawach swojego Tatę, który opiekował się nim od chwili narodzin. I tutaj właśnie mam pewien problem delikatnej (czy może ogólniejszej) natury.  Niedawno przypadkiem odkryłam, że pływająca lalka, która często towarzyszy mu w kąpieli – jest…chłopcem. Z wyraźnie zaznaczonym „szczegółem”. 🙂 Czy uważacie, że lalki dla dzieci powinny mieć określone cechy płciowe? A przecież bywa i gorzej: niedawno przeczytałam o zabawkowych zestawach do… tańczenia na rurze dla kilkuletnich dziewczynek!! Ze składaną rurką, podwiązką i plastikowymi pieniążkami do wkładania za nią… I ucieszyłam się, że mój synek nie jest dziewczynką. Serio.

A jeszcze szerzej: czy to dobrze, kiedy „moja zabawka jest taka, jak ja”? Bo czytałam także o lalkach (robionych na zamówienie) identycznych, jak nasza pociecha; „o rebornach”, które do złudzenia imitują wygląd niemowlęcia,  o lalkach z zespołem Downa… A wszyscy już chyba słyszeli o „niepełnosprawnej Barbie”, siedzącej na wózku inwalidzkim. Szczerze mówiąc, gdyby nawet takie zabawki były dostępne, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, chyba wolałabym się jednak bawić „zdrową” lalką… A Wy? Co sądzicie o tym?

 
   

Dziecko czy lalka?:) I czy to Wasza ostateczna odpowiedź?:)