Smutny Adwent?

Wielu ludzi (zwłaszcza młodych, choć nie tylko), postrzega chrześcijaństwo tylko przez pryzmat tego, czego „KOŚCIÓŁ NAM ZABRANIA!” ? Czy więc należy dokładać im jeszcze jeden ciężar -„w Adwencie nie wypada się bawić!”? (Miałam w Ruchu Światło-Życie moderatora który – na pewno w dobrej wierze – nauczał młodzież, że „poza narzeczeństwem”nawet tak niewinne gesty, jak trzymanie się za ręce są grzechem. I czy myślicie, że potem mogli słuchać go z powagą, gdy im mówił o seksie przedmałżeńskim? Bo skoro „wszystko jest zakazane!” to co za różnica, czy zgrzeszę tym, czy tamtym?;)).

Jak wiadomo, jestem niepełnosprawna, więc nigdy nie chodziłam na „imprezy” (a po prawdzie, to nawet niespecjalnie mnie tam ciągnęło…) – i nie wiem, czy rzeczywiście przynoszą one ludziom prawdziwą radość, rozrywkę i odprężenie, czy tylko chwilowe ZAPOMNIENIE o rzeczywistości, nierzadko w oparach alkoholu i narkotyków, albo w objęciach zupełnie obcych osób?).

Ale jest prawdą, że w ciągu wieków Adwent, ten „RADOSNY czas oczekiwania” dziwnie nam się upodobnił do Wielkiego Postu, okresu pokuty. Jeszcze w nieodległych przecież czasach mojej pierwszej młodości należał do owych „czasów zakazanych”, kiedy to „zabaw hucznych” nie należało urządzać.

I choć po Soborze Kościół oficjalnie od tego odszedł, to czy widać to w naszych kościołach, w naszej liturgii, w przeżywaniu tego okresu? Jakaś SMUTNA ta nasza radość! Mówimy młodzieży – nie szukajcie radości w pubie! Ale czy naprawdę pokazujemy ludziom, że można ją znaleźć również  w Kościele, w służbie dla innych, w byciu razem, w rodzinie? (Czasami te przymusowe rodzinne spędy to dla młodych istny koszmar…)

„Chrześcijaństwo jest po prostu SMUTNE.” – napisał mi jeden z moich Czytelników. Czyżby miał rację?

***

Niewątpliwie najradośniejsze okresy Adwentu przeżywałam będąc jeszcze uczennicą szkoły Nazaretanek.

Wcześniej słowo „adwent” oznaczało dla mnie, z grubsza rzecz biorąc, tylko tyle, że wkrótce będą Święta.

Tymczasem bezpiecznie ukryta przed wszechobecną komercją (czy zauważyliście, że obecnie „sezon świąteczny” w sklepach zaczyna się praktycznie zaraz po Wszystkich Świętych? Zatem żaden „adwent” nie istnieje!) za wysokim, szkolnym murem, nauczyłam się delektować tym czasem oczekiwania na Zbawiciela, z jego porannymi mszami, których mrok rozświetlają „roratne” świece, z piękną liturgią, w której mówi się o tym „Dziecku, którego Dziewica Matka oczekiwała z wielką miłością”, ze śpiewami, które wyrażają całą naszą tęsknotę za Tym, który do nas przychodzi, z nocnymi czuwaniami, głębokimi spowiedziami i rekolekcjami…

Ale także z dorocznym pieczeniem przez Siostry orzechowych ciasteczek, których zapach rozchodził się po całym budynku, obwieszczając nam, że to już niedługo – i z zupełnie niepowtarzalną atmosferą „nazareckiej” Wigilii, organizowanej w internacie na kilka dni przed wyjazdem do domu na Święta – zawsze z prawdziwą kutią (mniam!), opłatkiem, choinką i kolędami, po której nieodmiennie śpiewałam z głębokim przekonaniem:

„Wszystko stworzenie,
śpiewaj Panu swemu!
Pomóż w radości
wielkiej memu!” 

Ech… Wydaje się, że to było tak dawno – a przecież tak niedawno…

To okropne in vitro…

Na wstępie chciałabym zauważyć, że dla mnie (trochę inaczej, niż dla naszych księży biskupów – choć rozumiem pogląd, w myśl którego antykoncepcja to, mówiąc najprościej „seks bez dzieci” a in vitro – „dzieci bez seksu” – i zgadzam się, że w normalnych warunkach jedno z drugim powinno iść w parze) KAŻDE poczęte dziecko jest cudem i darem Bożym, niezależnie od sposobu, w jaki się poczęło. Nie jest też moim celem potępiać zdesperowanych ludzi, którzy aż tak bardzo pragną je mieć, że decydują się na jego poczęcie „na szkiełku.” Tym niemniej…

JEST PRAWDĄ

, że w procedurach in vitro zwykle tworzy się więcej zarodków, niż to jest potrzebne – i jest to duży problem natury bioetycznej w krajach bardziej pod tym względem rozwiniętych niż Polska. Niejednokrotnie te (jak się je nazywa) „embriony nadliczbowe” są po jakimś czasie niszczone, ponieważ nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić.

I śmiem twierdzić (choć oczywiście mogę się mylić), że jest to jedna z rzeczy, o których szczęśliwi rodzice na ogół wolą nie myśleć. Oni przecież chcieli mieć tylko JEDNEGO wymarzonego dzidziusia…

Sądzę jednak, że większości problemów tego typu można byłoby uniknąć, doskonaląc techniki sztucznego zapłodnienia tak, by coraz bardziej przypominało ono naturalne poczęcie, w którym – przypominam – na ogół tylko JEDEN plemnik zapładnia pojedynczą komórkę jajową.

JEST RÓWNIEŻ PRAWDĄ, że in vitro nie leczy bezpłodności (tj. nie przywraca naturalnych funkcji biologicznych). Ono jedynie pozwala zostać rodzicami ludziom, którzy borykają się z tym problemem. Warto tu także zauważyć, że niektóre sposród procedur medycznych, stosowanych w trakcie całego procesu (jak choćby podawanie kobietom znacznych dawek hormonów w celu wywołania wielokrotnej owulacji) nie pozostają też bez wpływu na zdrowie rodziców.

I zastanawiam się, czy nadmierna (moim zdaniem) koncentracja na in vitro nie blokuje czasem badań nad innymi metodami, np. przywracania płodności?

Jest to zatem dylemat w rodzaju: czy lepiej jest (doraźnie) inwestować w protezy najnowszej generacji, czy raczej w długofalowe badania, zmierzające do tego, ażeby ludzie mogli odzyskiwać utracone narządy?

Tak tylko pytam, tym bardziej, że…

NA CAŁYM ŚWIECIE kliniki, przeprowadzające sztuczne zapłodnienia są bardzo dochodowym biznesem. Jeżeli rzeczywiście chodzi tu tylko o bezinteresowną pomoc dla par, dotkniętych dramatem niepłodności, to dlaczego – na litość boską – jest to aż tak kosztowne?

 

(Tego typu nadużyciom, z kolei, można byłoby zapobiegać refundując takie zabiegi wszystkim chętnym z budżetu państwa)

Ale czy naprawdę nigdy nie bywa tak, że ludzie, którzy w życiu osiągnęli już „wszystko”, nagle zauważają, że coś jednak w swoim czasie przegapili (wiadomo wszak, że nasza płodność maleje wraz z wiekiem) – i zaczynają domagać się „cudu” od nauki?

Dziecko wówczas staje się jeszcze jedną „rzeczą”, potwierdzeniem ich statusu, czymś, do czego mają „prawo” niezależnie od okoliczności.

Niepokoi mnie trochę również ten nacisk, aby mieć koniecznie i za
wszelką cenę dziecko WŁASNE, zwłaszcza w sytuacji, gdy ciągle jeszcze na świecie jest tyle dzieci niechcianych i niekochanych, które nigdy nie będą miały nawet szans na rodziców? Czy takie pragnienie nie jest aby odrobinę…egoistyczne?

Proszę mi wierzyć, ja WIEM (teraz lepiej, niż kiedykolwiek przedtem…) jak cudownym okresem jest okres ciąży, ale – na miłość boską! – jest to TYLKO dziewięć miesięcy, a rodzicielstwo trwa przez całe życie…

Zresztą nawet ta „własność” dziecka bywa problematyczna w sytuacji, kiedy do zapłodnienia używa się komórek osób trzecich albo korzysta się przy tym z „usług” matek zastępczych… W tym ostatnim przypadku zresztą jakąś kobietę trakuje się (często znowu za ciężkie pieniądze…) tylko jako „żywy inkubator”, czasami zupełnie ignorując możliwość powstania jakiejkolwiek więzi pomiędzy nią a nienarodzonym dzieckiem…

Choć, z drugiej strony, czyż nie ma racji to stare porzekadło, które mówi, że „nie ta matka, co urodziła (i nie ten ojciec, co spłodził :)), ale ta, co wychowała”?

Sama już nie wiem…Trudne to wszystko…

Mimo wszystko – życzę Wam wszystkim szczęśliwego rodzicielstwa. I to nie tylko na Święta.

 

Postscriptum: Ostatnio gdzieś przeczytałam, że podobno zdarzają się kłopoty z ochrzczeniem dzieci, narodzonych w wyniku in vitro. Przeciwnicy przyjmowania „takich dzieci” w poczet wierzących twierdzą, że są to dzieci poczęte „w grzechu” – Pan Bóg jest tutaj podobno „przymuszony” do aktu stworzenia działaniem człowieka – a lekceważenie, które (rzekomo) ich rodzice okazują nauce Kościoła nie wróży najlepiej ich przyszłemu wychowaniu religijnemu.

 

Dziwi mnie to jednak o tyle, że równocześnie (o ile mi wiadomo) nie ma – słusznie! – większych problemów ze chrztem dzieci poczętych z gwałtu, dzieci pozamałżeńskich ani nawet – ośmielam się mieć taką nadzieję – dzieci byłych księży (sam P. kiedyś ochrzcił jedno „takie” dziecko). Czemu zatem te „z próbówki” miałyby być gorsze?