Bóg, który nam ufa…

Ostatnio często nurtuje mnie myśl o tym, że chociaż mój P. „nie wie” już, czy wierzy w Boga, to jednak Bóg musi bardzo wierzyć w niego – i wierzyć jemu – skoro powierzył mu mnie. (Zresztą zawsze uważałam, że nawet najbardziej zatwardziali ateiści nie są całkiem straceni – bo choć oni w Niego nie wierzą, to jednak Bóg nigdy nie przestaje wierzyć w nich… – 2 Tm 2,13… :))

A on opiekuje się mną z taką nieskończoną miłością, czułością i cierpliwością, że nieustannie mam wrażenie, że ja mu z siebie daję za mało. I budząc się codziennie rano proszę Boga, aby mi pozwolił każdego dnia coraz lepiej kochać P… Każdego dnia coraz bardziej kochać P. Kochać P. I kochać P.

Ale myślę również coraz częściej o tym, jak wielką wiarę Bóg musi pokładać i we mnie – bo skoro dał mi dziecko, to widocznie uważa, że potrafię je bezpiecznie donosić, urodzić i wychować – gdy tymczasem ja na razie nie wiem nawet, jak zdołam unieść je do góry…

Czy wiecie, że nigdy dotąd nie trzymałam w ramionach niemowlęcia (bo rodzice małych dzieci zawsze za bardzo obawiali się, że mogłabym je upuścić)? A teraz będę trzymała w objęciach dziecko – moje, moje własne…

Nic trwałego poza Tobą…

Smutny dzień. Żałoba narodowa po wypadku autokaru we Francji – a ja najniespodziewaniej w świecie straciłam pracę, przekonując się po raz kolejny w życiu, że nie mam niczego, co bym mogła na tej ziemi uważać za niezmienne i trwałe…

Wczoraj w nocy modliłam się znowu o to, by nas Bóg nie opuszczał – nawet, jeśli my opuściliśmy Jego. Ludzie nas potępią i wyszydzą (ostatnio sama doświadczam tego szczególnie boleśnie – już nie jestem tylko „fałszywa i zakłamana”, ale także mam „chorą wyobraźnię” i potrzebuję pomocy psychologa…)- ale On „nie patrzy na sposób ludzki” – i wie, że nigdy nie przestałam Go kochać…

Dlatego będę się modlić mimo wszystko – mimo, że być może nie mam nawet najmniejszego prawa, aby wspominać o Bogu, mimo, że może już sama modlitwa jest w moich ustach bluźnierstwem i grzechem. Muszę się modlić  nawet w ciemności, bez nadziei na wysłuchanie. Muszę się modlić po prostu po to, żeby naprawdę nie zwariować. Piekło to życie bez Boga…bez Boga… bez Boga…

Wczoraj znowu pytałam P. (który to już raz?), czy jeszcze w Niego wierzy. Bo kiedyś mój spowiednik zapytał mnie, czy naprawdę chcę spędzić całe życie z kimś, kto będzie niewierzący. Nie, nie chcę. Ja nie chcę, żeby on był naprawdę niewierzący! (Podobno tylko 2% spośród kapłanów, którzy odchodzą, rzeczywiście traci wiarę…)

Bo jeśli stracimy wiarę w Boga – to cóż nam pozostanie?

A P. mi odpowiedział: „NIE WIEM!” Szczerze mówiąc, nie zrozumiałam odpowiedzi. Jak można tego nie wiedzieć? I czy naprawdę wiara jest jak świeca, która się może wypalić w człowieku?

Wczorajsza tragedia, jak zawsze, prowokuje do pytań w stylu: „Gdzie był Bóg, kiedy to się zdarzyło?” A mnie się wydaje, że był tam, z tymi ludźmi – i teraz jest z ich bliskimi. Bo On jest wszędzie tam, gdzie Jego dzieci cierpią i umierają – On cierpi razem z nimi.

I naprawdę głęboko w to wierzę, chociaż  – tak jak Staff – „nie wiem nawet już, czy Bóg jest ze mną…”

Kwestia zaufania.

Wielokrotnie już tu pisałam, że to, co mam najbardziej za złe tzw. „rewolucji seksualnej” to, że oddzieliła (chyba już nieodwracalnie…) seks od miłości, a miłość – od odpowiedzialności i wierności.

 

Ponieważ zaś nie możemy już być pewni wierności partnera (prawdę mówiąc, w dzisiejszych zwariowanych czasach miłość jest rzeczą najmniej pewną ze wszystkich rzeczy niepewnych) – jesteśmy zmuszeni nieustannie go o coś PODEJRZEWAĆ. Czytanie cudzych smsów i maili, przeszukiwanie kieszeni i torebek, a nawet wynajmowanie detektywów, ażeby powiedzieli nam wreszcie „całą prawdę” o naszych najbliższych, są już dziś nieomal na porządku dziennym.

 

Nie dosyć jednak na tym. „Wolna miłość” w dobie AIDS powoduje, że nawet potencjalnego partnera musimy traktować jako ewentualne zagrożenie, źródło śmiertelnej choroby.

 

I jestem pewna, że za niedługo młodzi zakochani będą wykonywać sobie testy na HIV tak rutynowo, jak obecnie chodzą do kina czy kawiarni.

 

 Oczywiście dla własnego bezpieczeństwa – ponieważ w czasach, kiedy nikt nie jest wierny (ani nie ma prawa domagać się dla siebie wyłączności od partnera) trudno nawet oczekiwać, że nasza druga połówka sama zechce nam wyjawić całą prawdę o swojej seksualnej przeszłości. (Pomijam tu pewne ograniczenia diagnostyczne samych testów, które w zasadzie pozwalają stwierdzić jedynie, że ktoś w ciągu ostatnich trzech miesięcy nie miał styczności ze śmiercionośnym wirusem. Ale w czasach ogólnej niepweności jest to i tak bardzo wiele…)

 

I w takich chwilach cieszę się doprawdy, że jestem osobą niepełnosprawną – pozwoliło mi to bowiem uniknąć uczestnictwa w tej „łóżkowej loterii.”

 

Oddałam swoje dziewictwo z wielkiej miłości (a nie z przypadku…) dopiero w wieku lat dwudziestu ośmiu, a dla mojego partnera (również niepełnosprawnego) byłam pierwszą kobietą. Byłam zresztą święcie przekonana, że on się ze mną ożeni – wychowywano mnie bowiem w bardzo twardym przekonaniu, że jeśli ktoś jest dostatecznie dobry do tego, aby z nim spać, to powinien także być dość dobry na to, aby z nim żyć…

 

Niestety, mój były nie podzielał tego poglądu… ;(

 

Natomiast mój przyszły mąż jest moim drugim i – dałby to Bóg! – ostatnim partnerem, podobnie zresztą jak ja dla niego.

 

Dlatego właśnie ośmielam się przypuszczać, że problem AIDS raczej nie będzie mnie nigdy dotyczył. Obym się nie myliła…

 

Postscriptum: Głośna swego czasu sprawa Simona Mola zwróciła, moim zdaniem, uwagę na dwie wążne kwestie. 1) Nie jest prawdą, jakoby najbardziej narażone na zarażenie AIDS były „nieuświadomione katoliczki” – o ile mi wiadomo, liczne przyjaciółki owego pana należały raczej do tych „wyzwolonych” – i pomimo to (a mnoże właśnie dlatego?) godziły się na seks bez żadnych „zabezpieczeń” z przygodnie poznanym cudzoziemcem. Być może uważały, że już sama prośba o założenie prezerwatywy (że już nawet nie wspomnę o czymś tak „niesłychanym”, jak odmowa współżycia!) byłaby przejawem rasizmu z ich strony? 2) Jak mi się zdaje, szeroko zakrojone akcje typu „prezerwatywa dla Afryki” nie tylko nie przynoszą wymiernych skutków w postaci ograniczenia zasięgu epidemii, ale nawet…wręcz przeciwnie.

 

Trudno przecież odmówić niejakiej słuszności przekonaniom tubylców, że  „zaraza” przywędrowała do nich wraz z białymi i ich gumkami. („Kiedy nie było jeszcze prezerwatyw – rozumują – nie było także AIDS!”) Tym bardziej, że – z powodów głównie finansowych – na Czarnym Lądzie jeden cudem zdobyty kondom bywa płukany w strumyku i używany…wielokrotnie.

 

Nie sposób tu również pominąć specyficznie afrykańskich wierzeń, którym najwyraźniej hołdował także Simon M., a które mówią, że jeśli już zapadło się na ciężką chorobę, należy co prędzej „przekazać” ją jakiejś młodej i zdrowej osobie. Najchętniej dziewicy. A najlepiej drogą seksualnego obcowania…