Jestem brzydka!:)

Znałam kiedyś jedną „seksbombę nie z tej ziemi” – wszyscy faceci, którzy ją ujrzeli, choćby tylko w przelocie, natychmiast doznawali amoku z zachwytu. Każdy marzył, żeby „taką” mieć dla siebie, tylko dla siebie, podziwiać i kontemplować w domowym zaciszu… Wszyscy, włącznie z jej mężem. 


Niestety, tylko do czasu, aż ją bliżej poznał – okazało się bowiem, że w istocie lepiej by ją było zamknąć w szklanej trumnie i podziwiać jak Królewnę Śnieżkę czy też inną Królową Śniegu. Była bowiem tylko zjawiskowo pięknym posągiem, osobą niemal zupełnie niezdolną do okazywania jakichkolwiek żywszych uczuć…

I nawet jej współczułam – taki defekt emocjonalny to przecież też jakiś rodzaj niepełnosprawności. Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby połączyć jej powierzchowność z moją pasją życia, wynik byłby bliski ideału. 😉


Ja sama, zapewne, jako niepełnosprawna, zaliczam się według powszechnej opinii do kategorii kobiet”nieatrakcyjnych fizycznie” (a kto wie, może nawet do tych, które niektórzy mało elegancko nazywają „lochami”:P) – choć mam jednak nadzieję, że co nieco nadrabiam charakterem i ognistym temperamentem…:)

 I wiecie, co?:) Wydaje mi się, że 1) naprawdę piękne kobiety (tak samo, jak i mężczyźni!) to te, którym to wewnętrzne „coś” przebija aż na zewnątrz. Wielu gestapowców miało powierzchowność godną anioła, ale przecież nikt by o nich nie powiedział,że byli „pięknymi ludźmi”, prawda?

Kiedy pewnego dnia, będąc jeszcze młodą i bardzo zakochaną osóbką, szłam przez miasto, zauważyłam z pewnym zdziwieniem, że wszyscy mężczyźni przyglądają mi się z wyraźną sympatią – widocznie taka byłam szczęśliwa i rozpromieniona, że nic innego nie było widać; 2) każdy człowiek staje się piękny w oczach tego, kto na niego spogląda z miłością. Wiem, że dla mojego męża jestem najpiękniejszą kobietą na świecie. A cała reszta świata się nie liczy!:)

Inna sprawa, że dzisiejsze czasy raczej nie uczą mężczyzn „przyklękać” z zachwytu przed kobietą – prędzej już pozwalają im „sprowadzać je do poziomu rozporka…” 🙁

  
Nie, nie – to NIESTETY nie ja. 🙂 To jest Jo Croissant, żona założyciela Wspólnoty Błogosławieństw, brata Efraima. Prawda, że PIĘKNA z niej kobieta?

Dzieci nie z tej Ziemi…

Szanowni Państwo! Dziś jest 21. marca – osiemdziesiąty dzień 2010 roku i… Światowy Dzień Osób z Zespołem Downa. (Ponieważ, jak zapewne wszyscy wiedzą, są to osoby, które urodziły się z dodatkowym, trzecim genem na 21. chromosomie – a przynajmniej tak mi się wydaje 😉 Niech obecni tu lekarze mnie poprawią, jeśli coś pokręciłam…).

Jakiś czas temu obiecywałam Wam z tej okazji omówienie niezwykłej książki Anny Sobolewskiej „Cela. Odpowiedź na zespół Downa.” (wyd. WAB 2009), ale i tak myślę, że lepiej, byście ją sami przeczytali.

Jest to bez wątpienia najbardziej niesamowita rzecz, jaką czytałam na ten temat. Po zakończeniu lektury można niemal pożałować, że nasze dziecko NIE MA takiego Zespołu…;)

Małgorzata Domagalik, którą trudno raczej podejrzewać o szczególnie „prokatolickie” czy też konserwatywne poglądy, napisała: „Ludzie, przeczytajcie tę książkę, a dowiecie się, kim jesteście!”

A kiedy ja sama to czytałam, przyszło mi do głowy, że osoby dotknięte (a może raczej „obdarzone”?) tym syndromem muszą czuć się między nami jak „Obcy między swymi.”

Sobolewska trafnie zauważa, że właściwie Zespół ten powinniśmy zwać nie tyle „Down” co „Up” Syndrome, ponieważ (to już moja interpretacja:)) osoby takie wszystkiego mają trochę „za dużo”: za dużo genów, za dużo dziecięcej wrażliwości, za dużo ciepła, za dużo empatii i wyobraźni…

Wiele z nich w sprzyjających warunkach mogłoby rozwinąć swoje specyficzne talenty artystyczne – np. malarskie lub aktorskie (jak choćby znany u nas z roli w serialu „Dzień za dniem” Amerykanin Chris Burke. Notabene, jego matce, gdy się urodził, życzliwie oznajmiono, że właśnie urodziła „roślinkę”, która najprawdopodobniej nigdy nie będzie chodzić ani mówić – choć w rzeczywistości u ludzi dotkniętych tą przypadłością naprawdę ciężkie upośledzenia zdarzają się rzadko: większość z nich jest niepełnosprawna intelektualnie w stopniu lekkim do umiarkowanego) – jednakże nasza cywilizacja, która wartość człowieka przelicza głównie wedle „zysków i strat” materialnych, jakie dana jednostka jest w stanie ewentualnie przynieść,rzadko potrafi to docenić.

Bo wartości, które „Downy” wnoszą na ten świat, bardzo trudno jest przeliczyć na pieniądze…

Paul Singer, „guru” modnej ostatnio etyki utylitarystycznej (i zwolennik idei, aby „selekcję prenatalną” dzieci kontynuować bez przeszkód także przez jakiś czas po porodzie) najpierw obłudnie rozpływa się w zachwytach, jakimi to „sympatycznymi” ludźmi są osoby z trisomią 21, po czym zimno stwierdza, że i tak są oni dla społeczeństwa zupełnie „zbędni.” No, tak – my tu na Ziemi nie lubimy „Obcych…”

Już w latach 50. i 60. XX w. (a więc jeszcze przed wprowadzeniem prawa do aborcji) w USA istniała niepisana zasada postępowania dla lekarzy, pozwalająca (na życzenie rodziców) pozostawiać takie dzieci własnemu losowi, aby umarły…

Strach zatem jest przeogromny – i to we wszystkich warstwach społecznych, od rodzin patologicznych (ostatnio media znów uraczyły nas historią o chorym mężczyźnie, którego rodzina wstydząc się przez lata ukrywała w domu, a wreszcie zadręczyła na śmierć…), aż po niektóre „światłe feministki.”

Te ostatnie wprawdzie bardzo dużo i chętnie mówią o prawie do „wolnego wyboru” kobiety, ale wydaje się, że w obliczu takiej „potworności” jedyny, zdaniem WSZYSTKICH, „wolny wybór” godny szacunku to wybór aborcji… (I nikt przy tym, zdaje się, nie zauważa, że częstsze niż dawniej występowanie tego schorzenia, to po części także skutek uboczny tego, że kobiety coraz później decydują się na macierzyństwo. No, cóż – jeśli nawet istnieją jakieś zagrożenia związane z „wyzwoleniem” kobiet – to się je usunie z drogi. Dosłownie…).

Anna Sobolewska wspomina, że po urodzeniu córeczki jedyne, o co pytali ją lekarze, to: dlaczego ona, kobieta światła i wykształcona (i, dodajmy, NIE-katoliczka!), nie zrobiła sobie badań prenatalnych. Zdaje się, że w powszechnej świadomości z dwojga złego LEPIEJ by już było urodzić dziecko bez rączek i nóżek, niż z tym „strasznym Downem.”

Sądzicie pewnie, że znowu przesadzam? Niestety, chyba nie tym razem.

Według Wikipedii w przeglądzie literatury dotyczącej wybiórczych aborcji z 2002 roku wykazano, że 91–93% ciąż z rozpoznaniem zespołu Downa zostaje przerwanych. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że aż tyle…

Kiedyś usłyszałam w telewizji wstrząsające oświadczenie, jakie odczytała w tej sprawie pewna dorosła już poetka, żyjąca z Downem. I utkwiły mi z niego z pamięci takie słowa: „Jeśli nadal będziecie nas wyrzucać ze swojego społeczeństwa, Wasz strach przed nami będzie coraz większy.”

Tymczasem, jak przyznaje Sobolewska, nawet w krajach, gdzie (jak np. w Izraelu) osoby z trisomią mają zapewnione lepsze warunki bytowania i rehabilitacji, niż w Polsce – wciąż mogą liczyć raczej na dożywotnie miejsce w wygodnym hostelu, niż na normalne (oczywiście na ile to możliwe) życie.

W niektórych kulturach (które lżymy mianem „prymitywnych”) takie osoby zwano „dziećmi gwiazd.”  Bo one są „z innej planety.” Z innej. Z tej trochę bardziej LUDZKIEJ.

  

MOJE REKOLEKCJE:Co to jest miłość?

Niedawno na pewnym blogu napisałam mniej więcej taki komentarz: „Ogólnie rzecz biorąc, dla katolika DOBRE w seksie powinno być wszystko to, co buduje wzajemną, wierną relację małżonków – złe natomiast jest wszystko to, co ją rujnuje. 


Tak więc jeśli film czy opowiadanie erotyczne ubogacają ich życie intymne, są OK, ale jeśli skłaniają np. do szukania pozamałżeńskich przygód, albo sprawiają, że zaczynamy zmuszać drugą stronę do rzeczy, których ona nie akceptuje – na zasadzie: „zrób mi tak, jak na filmie, bo…!!!” – już nie. Dwaj księża, których bardzo cenię, nauczyli mnie w tym względzie dwóch podstawowych zasad, którymi przede wszystkim staram się kierować. 


1)Skoro Pan Bóg stworzył całe ciało, to i całe nadaje się do całowania i pieszczenia, nie ma w nim NIC „obrzydliwego.”
2) Dozwolone jest wszystko, co oboje małżonkowie akceptują, z wyjątkiem tego, co jest zakazane z jakichś innych względów – jak np. uczestnictwo w orgiach, które przeczy zasadzie wierności i wyłączności małżeńskiej.”
No, dobrze – niech będzie, że na razie to było o seksie. 🙂 Ale czy „miłość” (małżeńska i nie tylko:)) to TYLKO to?
Co to w ogóle znaczy „być dobrym mężem/dobrą żoną”? (I, co najważniejsze, czy JA nią jestem?:)).
Moja mama zawsze mi powtarzała, że żona powinna być najlepszą przyjaciółką męża – a mąż najlepszym przyjacielem swojej żony.
Ja sama natomiast wywiodłam z Pisma św. tezę (o której pisałam już na blogu:)), że „dobry mąż” to taki, który powinien być gotowy, w razie potrzeby, UMRZEĆ za swoją żonę (por. Ef 5,25:)) – ale czy to nie powinno działać w obie strony?:) W końcu mamy równouprawnienie…
Czy nie powinnam zatem dla niego „umierać” każdego dnia, na przykład robiąc to, o co mnie prosi (a czego na ogół wcale mi się nie chce robić:)), z uśmiechem i radością, a bez zrzędzenia?
A jeszcze szerzej: co to znaczy „kochać bliźniego swego (jak siebie samego)”? Czy naprawdę WYSTARCZY – jak się czasem zbyt łatwo rozgrzeszam – że „nie robię nikomu nic złego” – czy to jeszcze za mało?
Może trzeba nie tylko „nie życzyć” nikomu niczego złego, ale nawet – jak to sugerował niezapomniany Prymas Wyszyński w swoim „ABC Miłości Społecznej” – nawet źle o nim NIE MYŚLEĆ?
Jezus powiedział, że jeśli kochamy tylko tych, którzy nas miłują – nie czynimy niczego nadzwyczajnego… (Zob. Mt 5,46:)).
Nawiasem mówiąc, kiedy pytanie zawarte w tytule zadano pewnej „galeriance”, odpowiedzią było…milczenie. Seks natomiast to były dla niej „różne czynności, które trzeba wykonać, żeby dostać telefon.” Biedna mała…
Z nauczania papieskiego: „Wszystko to dowodzi, że historia nie jest po prostu procesem, który z konieczności prowadzi 'ku lepszemu’, lecz jest wynikiem wolności, a raczej walki pomiędzy dwoma przeciwstawnymi wolnościami, czyli – według znanego określenia św. Augustyna – konfliktem między dwoma miłościami: miłością Boga, posuniętą aż do wzgardzenia sobą – i miłością samego siebie, posuniętą aż do wzgardzenia Bogiem.” (Adhortacja apostolska Familiaris consortio)
Z dzisiejszych czytań mszalnych: Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów”. Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie,” (Mt 1,18-24).


(Wyjątki z tekstów papieskich cytuję za: Domowe rekolekcje z Janem Pawłem II, Wydawnictwo M, Kraków 2005).