Z Archiwum X Kościoła: Sprawa ks. Jerzego.

Dnia 30 października 1984 roku z zalewu przy tamie na Wiśle we Włocławku wydobyto zmaltretowane zwłoki legendarnego kapelana „Solidarności”, ks. Jerzego Popiełuszki (1947-1984).

Jedenaście dni wcześniej ksiądz został uprowadzony wraz ze swoim kierowcą, Waldemarem Chrostowskim, w drodze powrotnej z Bydgoszczy do Warszawy. Chrostowskiemu udało się zbiec dzięki brawurowej ucieczce z pędzącego samochodu…

I tutaj zaczynają się pewne niejasności. Podczas przeprowadzonej później wizji lokalnej kaskader, który próbował powtórzyć ten wyczyn „zwykłego kierowcy” przy prędkości zaledwie 40 kilometrów na godzinę, złamał sobie rękę – tymczasem Chrostowski doznał jedynie powierzchownych obrażeń. Spontanicznie nasuwa się tu pytanie, kim naprawdę był człowiek, który dokonał tego, co nie udało się profesjonaliście?

Pytań wszakże jest o wiele więcej – dlaczego kierowca zatrzymał samochód na nieuczęszczanej drodze w lesie, gdy jakiś nieznajomy oślepił go długimi światłami? Przecież jako (podobno) zaufany współpracownik księdza powinien był wiedzieć, że Popiełuszko jest od dłuższego czasu śledzony. Wobec tego takie zachowanie zakrawa co najmniej na nieostrożność. Czy możliwe jest, by Waldemar Chrostowski był jednym z licznych współpracowników SB (innym miał być, podobno, ks. Michał Czajkowski) w otoczeniu kapłana i współuczestniczył w jego porwaniu?

Skąd wzięły się pogłoski, że ks. Jerzego widziano przy życiu już po „oficjalnej” dacie śmierci (a niedawno tę rozbieżność potwierdzono oficjalnie w toku przygotowań do jego beatyfikacji) – a jego ciało odnaleziono na tamie już 25 października, po czym poddano wstępnym oględzinom i ponownie zatopiono? A jeśli to prawda, to w jakim celu to uczyniono?

Muszę przyznać, że w całej tej bulwersującej zbrodni od dawna nie dawały mi spokoju pewne szczegóły, świadczące o wybitnej wręcz nieporadności wytrawnych przecież zabójców. Dlaczego na przykład pozwolili uciec jedynemu świadkowi uprowadzenia, skoro było wiadomo, że dzięki temu rzecz natychmiast wyjdzie na jaw? A może właśnie o to im chodziło?

Dlaczego na miejscu przestępstwa porzucono milicyjny orzełek (zresztą o przestarzałym kroju i taki, który, jak wykazały późniejsze ekspertyzy, najprawdopodobniej nigdy nie był przytwierdzony do żadnej czapki…) choć ten ślad wskazywał aż nadto wyraźnie na sprawców? Czyż nie jest tak, że dowody nazbyt oczywiste rzadko bywają prawdziwe?

Dlaczego wreszcie dwaj funkcjonariusze ówczesnej milicji, zajmujący się sprawą ks. Jerzego Popiełuszki, zginęli w dość tajemniczym wypadku samochodowym? I dlaczego głównym oskarżonym w tej sprawie tak szybko, bo już w 1986 roku złagodzono zasądzone wyroki (z inicjatywy samego gen. Kiszczaka) – Adamowi Pietruszce karę 25 lat zamieniono na 15 lat, Leszkowi Pękali z 15 lat obniżono do 10 lat, Chmielewskiemu z 14 lat do 8?

(W grudniu 1987 r. sprawców objęła zresztą kolejna amnestia – Adamowi Pietruszce złagodzono wówczas karę z 15 do 10 lat (wyszedł na wolność w 1995 r); L. Pękali z 10 do 6 lat, W. Chmielewskiemu z 8 do 4 lat i 6 miesięcy. Grzegorzowi Piotrowskiemu zamieniono karę z 25 na 15 lat, wyszedł na wolność w 2001 r.)

Wojciech Sumliński, autor książki na ten temat (Kto naprawdę go zabił?, wyd. Rosner&Wspólnicy, 2005), którą niedawno czytałam, tłumaczy tę niezwykłą łaskawość Temidy wobec zabójców ks. Jerzego faktem, że mieli oni być jedynie pionkami w jakiejś misternej grze prowadzonej przez władze PRL przeciwko opozycji i Kościołowi – która z niejasnych powodów nigdy nie została doprowadzona do końca.

No, cóż – może to i prawda, ja jednak (opierając się na pradawnej zasadzie – cui prodest? – komu to służy?) ciągle nie mogę się uwolnić od natrętnej myśli: a co, jeśli także komuś w łonie ówczesnej opozycji (a nawet w samym Kościele) również zależało na śmierci kapelana „Solidarności”? Czy ktoś mógł pomyśleć (piszę to z wielkimi oporami!!!), że ruchowi potrzeba własnego męczennika?! Bo nie da się ukryć, że brutalne zabójstwo popularnego kapłana stało się raczej „gwoździem do trumny” systemu komunistycznego w Polsce, aniżeli przyniosło mu jakąkolwiek korzyść…

A ilustracją do tych moich dzisiejszych niewesołych rozważań niech będzie piękny temat z filmu Agnieszki Holland „Zabić księdza”, którego fabuła jest luźno osnuta na powyższych wydarzeniach:

http://www.youtube.com/watch?v=EbQec0BKA3w

Gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie…

Nigdy nie należałam do gorących admiratorek Lecha Kaczyńskiego, ale w obliczu tak straszliwej tragedii uczciwej Polce przystoi jedynie zamilknąć i pochylić głowę.

Szok, ból, niedowierzanie…

Spoczywaj w pokoju, Panie Prezydencie!

 
 


Z notesu korespondenta zagranicznego: Ta Polska to dziwny kraj… Tylu ludzi szczerze płacze po osobach, których za życia nawet nie lubili… I, co dziwniejsze, my płaczemy razem z nimi…

Z raportów piekielnych: Panie ciemności! W sprawie niedawnych wydarzeń w Warszawie śpieszę donieść, że nasi wierni emisariusze starają się usilnie, by sytuacja w polskim piekiełku jak najszybciej wróciła do normy. Zapewniam Waszą Diaboliczność, że to chwilowe tzw. „pojednanie narodowe” nie musi stanowić żadnego zagrożenia dla naszych interesów nad Wisłą. Co więcej, uważam, że w dłuższej perspektywie ten smutny fakt da się obrócić całkowicie na naszą korzyść. Wystarczy w tym celu jedynie skłonić ich podatne umysły do tych czarownych rozważań na temat „kto jest (a kto nie jest) prawdziwym Polakiem?” W ich przypadku to z jakiegoś powodu ZAWSZE działa. Nasi najsubtelniejsi agenci już nad tym pracują. W najbliższym czasie należy się spodziewać efektów.

Dopisek z dnia 14 kwietnia: A nie mówiłem?! „Porządek panuje w Warszawie”, jak rzekł był jeden z naszych wybitnych współpracowników.

Święci Bracia Niewierzący…

Jakiś czas temu jeden z najbardziej znanych blogerów w sutannach, ks. Wojciech Szubzda (którego blog i ja czasem chętnie odwiedzam – patrz ramka obok), popełnił post o ateistach, z którego można było wywnioskować, że niewiara w Boga może skutkować totalną degrengoladą moralną – bo skoro (argumentował ten kapłan) wszystko kończy się wraz ze śmiercią, to najlepiej po prostu „poużywać sobie życia.” Mam niejasne wrażenie, że gdzieś kiedyś coś już o tym pisałam, niemniej postanowiłam poniżej zamieścić moją odpowiedź na ten tekst.


Drogi księże Wojciechu,

pozwolę sobie zauważyć – „z pewną taką nieśmiałością” – że wniosek „hulaj dusza, piekła nie ma” to na pewno nie jedyny wniosek, który da się wyciągnąć z założenia (w które zresztą NIE WIERZĘ), że Boga nie ma. Można także wysnuć z tego wniosek, że skoro mamy tylko to życie, tu i teraz, to warto je przeżyć jakoś sensownie. Prawda?

Ateiści, oczywiście, mają tę przewagę (ale i problem) że sami dla siebie są „ostateczną instancją” – dobre jest dla nich zatem to, co sami w sumieniu uznają za dobre (czytałam o jednym, który z Dekalogu uznawał jedynie dwa przykazania – nie zabijaj i nie kradnij. I do dziś nie mogę pojąć, co złego jego ateistyczne sumienie widziało np. w zakazie kłamstwa albo zdradzania żony…) i – we własnym pojęciu – odpowiadają za swoje czyny tylko „przed sobą i historią” (a nie przed jakimś tam „śmiesznym dziadkiem z brodą”;)).

ALE czyż sam Kościół nie naucza, że każdy człowiek ma w sumieniu wpisane pewne podstawowe „prawa naturalne” które to nakazują mu czynić dobro, a unikać zła? Nie rozumiem, czemu to akurat niewierzący mieliby je łamać częściej, niż wierzący? Zresztą nawet wówczas na ich korzyść działałaby również „nieznajomość Prawa Bożego” (wiadomo, że zawsze mniejszą winę ponosi ten, kto działał w nieświadomości…) – cóż w takim razie należałoby powiedzieć o tych, którzy ZNALI je w najdrobniejszym szczególe, a nawet mieli strzec (jak papież Aleksander VI Borgia, na przykład) – a mimo to radośnie łamali wszelkie prawa ludzkie i Boskie?

Czemu to czynili w takim razie? Czy dlatego, że TAK NAPRAWDĘ nie wierzyli w pośmiertną nagrodę i karę (przepraszam, że tak upraszczam, ale część ateistów sądzi, że wierzymy w Boga jedynie ze strachu przed karą i w nadziei na nagrodę… ) – a zatem dokładnie tak samo jak ateiści w księdza ujęciu – czy może raczej dlatego, że uważali, że zawsze będą mogli się „duchowo zresetować” (wyspowiadać) a Bóg miłosierny i tak im wszystko wybaczy?

Proszę księdza, znałam wielu szlachetnych i prawych ateistów – i paru naprawdę niegodziwych wierzących (z których ja jestem pierwsza:)). I naprawdę NIE WIERZĘ , że dobry Pan Bóg miałby „wpuszczać ludzi do nieba” raczej na podstawie świadectwa chrztu i bierzmowania, aniżeli tego, co za życia CZYNILI. Czy Ten, który powiedział: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść…” (Mt 25,35nn) nie powiedział też: „Nie każdy, kto Mi mówi „Panie, Panie” wejdzie do Królestwa Niebieskiego” (Mt 7,21)? Serdecznie pozdrawiam. – Alba