Głos w sprawie monogamii.

Nie da się ukryć, że monogamia należy bezsprzecznie (obok aborcji, eutanazji i Kościoła katolickiego:)) do najbardziej „gorących” blogowych tematów.

Co pewien czas ktoś tu ogłasza triumfalnie, że oto odkrył przyczynę bez mała wszystkich nieszczęść nękających ludzkość, wyłączając jedynie trzęsienie ziemi i koklusz. Wszystkiemu winna jest, oczywiście, ta okropna monogamia, która to jest „sprzeczna z naturą” i ogólnie be.

Innymi słowy, gdyby tylko to „restrykcyjne społeczeństwo” pozwoliło ludziom kochać się w dowolnie wybranych konfiguracjach (już pominę tu „drobny” fakt, że w społeczeństwach zachodnich nikt nikogo nie wsadzi za kratki za utrzymywanie stosunków z większą liczbą partnerów. Kiedyś, owszem, bywało inaczej, choć też częściej w teorii, niż w praktyce. W niektórych krajach można było ponieść karę nawet za niedotrzymanie OBIETNICY małżeństwa.:)) – wszyscy pławilibyśmy się w szczęściu i wiecznotrwałej miłości. Bez zdrad, rozwodów, chorób wenerycznych i tym podobnych skutków ubocznych monogamii oczywiście.

A mnie jednak jakoś tak stale chodzi po głowie nauczanie mojego spowiednika, który wbijał mi w głowę, że „człowiek jest naturą otwartą” – tzn. że może zrealizować swoją „naturę” na wiele różnych sposobów. O ile, z grubsza rzecz biorąc, wiemy, jakie zachowania są „naturalne” dla psa (wiemy np. że żaden pies ni stąd ni zowąd nie zacznie latać), o tyle w przypadku homo sapiens sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Krótko mówiąc, autorytatywne twierdzenie, że coś tam „jest naturalne dla człowieka” (bardziej, niż coś innego) często mija się z celem.

Jednocześnie mam bardzo mocne przeczucie, że Stwórca wpisał w naszą „naturę” wiele cech, skłaniających nas raczej ku monogamii, niż ku czemukolwiek innemu. Większość z nas ma np. „naturalną”, głęboką potrzebę bycia dla kogoś jedyną, niepowtarzalną i wyjątkową istotą.

A gdybyśmy nawet – jak uczynił to niedawno w „Newsweeku” psycholog Bogdan Wojciszke – próbowali postawić tezę, że normą jest raczej poligamia, ponieważ żyje w niej większość ludzkości, to tego typu argument z „racji większości” (czego, zdaje się, profesor w porę nie zauważył) musiałby nieuchronnie prowadzić także do stwierdzenia, że „nienaturalne” są także inne zjawiska „mniejszościowe”, jak choćby leworęczność, homoseksualizm czy ateizm. A z tym, jak sądzę, niewielu byłoby skłonnych się zgodzić.

Osobiście mam wrażenie, że zbudowanie opartego na miłości i zaufaniu związku powinno być zasadniczo łatwiejsze pomiędzy dwoma, niż na przykład  pięcioma osobami. Pewna zwolenniczka „poliamorii” (o której już tu kiedyś pisałam) sama stwierdziła, że w układach tego typu normalnie występujące problemy trzeba jeszcze pomnożyć przez liczbę zaangażowanych osób.

Wydaje mi się też, że pewnych argumentów na rzecz „naturalności” ludzkiej monogamii mogłaby nam dostarczyć właśnie sama przyroda.

Wśród zwierząt monogamiczne są te gatunki, które muszą wkładać szczególnie dużo wysiłku w wychowanie potomstwa (np. niektóre ptaki). A nie znam żadnego innego ssaka – nawet wśród naczelnych! – u którego droga młodych do dorosłości trwałaby równie długo, jak u  człowieka…

Obawiając się jednak, że moje prywatne intuicje mogą się okazać nazbyt subiektywne, zaczęłam także szukać bardziej „twardych”, naukowych dowodów.

Szczerze powiedziawszy, za wiele tego nie było.:) Z tym większą przyjemnością dowiedziałam się, że badania laboratoryjne (Masters i Johnson) potwierdziły, że największą radość ze stosunków seksualnych przeżywają stałe (a jednak:)) pary jednopłciowe. Czy to jednak oznacza, że monogamiczni heteroseksualiści – a już zwłaszcza małżonkowie! – skazani są niejako „z góry” na porażkę zdrady, a przynajmniej samooszukiwania się, nudy i monotonii?

Na szczęście nie. Uczennica Mastersa i Johnson, Dagmar O’Connor, twierdzi nawet, że najlepszy seks jest możliwy właśnie w związkach typu małżeńskiego (trzeba tylko stale nad tym pracować – w związkach przygodnych dużą część ekscytacji „załatwia” za nas już sama nowość partnera…) i że – co mnie nieco zdziwiło – statystycznie duża część eksperymentów z tzw. „małżeństwami otwartymi” kończy się mimo wszystko niepowodzeniem. Widocznie nie wystarczy sobie powiedzieć, że „dopóki o czymś wiem, wcale mnie to nie dotyka” – aby rzeczywiście pozbyć się cierpienia związanego z poczuciem zdrady, zazdrością, etc. Ach, ta nasza „natura.” 🙂

Reasumując, myślę, że stosunkowo niewiele jest na tym świecie rzeczy, które są dobre lub złe „same w sobie” – dowolne zasady współżycia społecznego mogą nas uszczęśliwić lub zmienić nasze życie w piekło. I nie zawsze będzie to wina tych zasad – znacznie częściej ludzi, którzy je stosują (albo nie).

Zawsze warto przy tym pamiętać o zaleceniu Jezusa, według którego to „szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.” Jeśli zasady, które wyznajemy, zaczynają przynosić więcej cierpienia, niż dobra, to należy je zmienić. Po prostu.

blog_ii_564575_4042888_tr_malzenstwo

Bibliografia

Mary Roach, Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu., wyd. ZNAK, Kraków 2010.
Dagmar O’Connor, Jak kochać się z tą samą osobą do końca życia…i wciąż to lubić., wyd. Czarna Owca, Warszawa 2010.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *