11 tygodni i cztery dni.

USG to jednak najwspanialszy antyaborcyjny wynalazek świata.

 
Moje 11-tygodniowe dzieciątko jest na nim tak foremne i śliczne, że trudno mi sobie wyobrazić, jak mogłabym chcieć je skrzywdzić (wygląda obecnie jak maleńka, pięciocentymetrowa laleczka – nie wspominając o tym, że na tym etapie rozwoju ma już bijące serce, działający mózg oraz, na przykład, linie papilarne).
 
Niekiedy przychodzi mi na myśl, że wszystkie decydujące się na aborcję kobiety powinny przedtem zobaczyć, jak NAPRAWDĘ wygląda w ich brzuchu „to” ,  co niektórzy bałamutnie nazywają – i to czasami do samego końca ciąży! – „niezróżnicowanym zlepkiem komórek.” Trzeba wiedzieć, co się robi…
 
Z drugiej strony, jestem też w stanie pojąć, że jeśli ktoś decyduje się na tak drastyczny krok z naprawdę POWAŻNYCH pobudek (np. zdrowotnych) – takie zetknięcie z rzeczywistością mogłoby jedynie spotęgować ból. Trudna sprawa.
 
Lekarz powiedział, że na oko dziecko wygląda mu na zdrowe – ale i tak po świętach czekają nas jeszcze badania prenatalne. Cóż zrobić, nie jesteśmy już najmłodsi.
 
Moja mama wciąż nic jeszcze nie wie (a maleństwo stara się wyraźnie nie przyczyniać mi kłopotów i mój brzuch jest nadal płaski:)) – powiem jej dopiero, gdy będziemy już znali wyniki badań. Poza tym, chciałam mieć jeszcze spokojne Święta. Co to jest, że z mojego dziecka nigdy nikt się nie cieszy – przynajmniej nie na początku… Będziemy więc musieli kochać je za wszystkich – „zmuszę” ich, żeby je pokochali, tak samo, jak pokochali Antosia… :)
 
Zdaję sobie sprawę z faktu, że łatwo nie będzie. Wiem, że nie jestem „idealną matką” nawet dla JEDNEGO dziecka (samodzielnego czterolatka) – któż to wie, jak sobie poradzę z dwójką? Trzeba będzie pewnie zatrudnić do pomocy jakąś „asystentkę” (opiekunkę) spoza rodziny.
 
Tymczasem jednak zaprząta mnie co innego: oby tylko było ZDROWE! Boże, spraw, żeby było zdrowe…
 
Jak widać z powyższego, mam mnóstwo spraw na głowie. Zgodziłam się jednak udzielić wywiadu pewnemu dziennikarzowi, którego (co zrozumiałe) najbardziej interesowała „ciemna strona Internetu” – którą kiedyś (choć nie jestem z tego dumna!) poznałam od podszewki. Jedyna pociecha, że tym razem zadbałam o swoją prywatność na tyle dobrze, że nikt raczej nie dojdzie, że ja to ja. Jeśli jednak zdecydowałam się na coś takiego, to w nadziei, że może dzięki temu choć jedna naiwna dziewczyna uniknie tego, przez co ja przeszłam w Sieci. Popełniłam błąd?
 
Długa przerwa w publikowaniu postów została spowodowana niezależnymi ode mnie problemami technicznymi, związanymi z obsługą bloga. Nawet niniejszy tekst opublikowałam z niemałymi kłopotami. Kto wie, może po prostu ten blog istnieje już zbyt długo?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *