Ostatnio „postępową” część opinii publicznej zelektryzowała wieść, iż – o zgrozo! – Kościół w Polsce czyni przygotowania do beatyfikacji rodziców papieża Jana Pawła II, Karola Wojtyły i Emilii z Kaczorowskich.
Na wstępie należy zwrócić uwagę na fakt, iż wyniesienie kogokolwiek na ołtarze to zasadniczo WEWNĘTRZNA sprawa danego Kościoła (bo, przypomnę dla porządku, wiele wyznań zna „kult świętych” w jakiejś formie – nawet ortodoksyjnie monoteistyczny judaizm otacza wielką czcią zmarłych cadyków). Nie powinno to zatem zbytnio interesować nikogo, kto do niego nie należy. No, chyba żeby Kościół kiedyś postanowił wynieść na ołtarze powszechnie znanego gwałciciela i mordercę…
Zarzuty o „wprowadzanie tylnymi drzwiami politeizmu do chrześcijaństwa” też były bardziej aktualne raczej w średniowieczu – niż obecnie, gdy rzecz cała zmierza raczej w kierunku pokazywania wiernym przykładu życia braci i sióstr, niż do uczynienia z nich jakichś pomniejszych bóstw.
Warto też dodać, że nawet w katolicyzmie nie ma przymusu czczenia świętych. Nie jest to rzecz konieczna do zbawienia. Inaczej mówiąc, można być dobrym katolikiem – i nie mieć szczególnego nabożeństwa do ŻADNEGO świętego.
Trzeba również wiedzieć, że kanonizacja rodziców i krewnych świętej czy świętego to NIE JEST rzecz w Kościele nowa (i rzekomo skrojona specjalnie pod to, by w ten sposób ożywić w Polsce przygasający kult Jana Pawła II). Przeciwnie, w przeszłości zdarzało się to nader często. Dość przypomnieć najsłynniejszy przykład – św. Moniki, matki św. Augustyna. A taka na przykład św. Waldetruda, belgijska ksieni z VII w. to miała świętą siostrę, dwie święte córki, dwóch kanonizowanych braci i ojca… 🙂
Wszystko dlatego, że – chyba nie całkiem bez racji – uważano, że trzeba było samemu być świętą osobą, ażeby wychować świętego człowieka. Oczywiście, rodzi to zaraz pytanie, w którym miejscu się zatrzymać? Bo jeśli czcimy rodziców danej osoby, jako tych, którzy mieli największy wpływ na kształtowanie jej (lub jego) osobowości, to dlaczego nie dziadków (jako tych, którzy wychowali z kolei tych rodziców, itd.)? Nauczycieli? Kolegów z podwórka? I można tutaj zapytać, jaki faktycznie wpływ na wychowanie syna mogła mieć Emilia, skoro tak wcześnie odeszła…
Podnoszono też zarzut, że w polskich realiach taka beatyfikacja doprowadzi tylko do kolejnego wybuchu wojtyłomanii – i związanej z tym pomnikomanii. Mówiąc wprost, do nazywania ulic, placów, szkół imieniem Wojtyłów – i do stawiania im niezliczonych pomników – oczywiście za publiczne pieniądze. Temu ZAWSZE byłam przeciwna.
Bo skoro – jako się rzekło – prawdziwy kult świętych NIE polega na stawianiu im pomników, to należałoby się raczej zastanowić, w czym ta para z Wadowic mogłaby być wzorem dla współczesnych małżonków?
Chciałabym przede wszystkim, żebyście sobie uświadomili, że to nie była cukierkowa, mdła i polukrowana para świętych, tylko ludzie z krwi i kości. Z pewnością ich jedynym życiowym osiągnięciem nie był – jak złośliwie konstatowano – małżeński seks, w wyniku którego poczęli cudowne dzieciątko…
Chociaż i w tym wypadku nie miałabym nic przeciwko temu – ponieważ (pisałam tu już o tym wielokrotnie) moim marzeniem zawsze było, by w katalogu świętych znajdowało się jak najwięcej par małżeńskich, które cieszyły się swoim życiem seksualnym aż do śmierci, zamiast się go wyrzekać w imię jakiejś „wyższej sprawy.” 🙂
Emilia przez wiele lat po urodzeniu najstarszego syna Edmunda (który też zresztą być może zasłużył na aureolę, bo, podobnie jak bł. Pier Giorgio Frassati zmarł w młodym wieku, zaraziwszy się szkarlatyną od chorej pacjentki. Na jego grobie wyryto piękny napis: Swe młode życie oddał w ofierze cierpiącej ludzkości) zmagała się z niemożnością donoszenia ciąży. A nie były to czasy, gdy dobrze przyjmowano rodziny z jednym czy z dwójką dzieci. A kiedy wreszcie jej się udało, jej nowonarodzona córeczka Olga zmarła w jej ramionach. Jako kobieta i matka nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić podobnego cierpienia.
Co więcej, kiedy ponownie zaszła w ciążę, kilku lekarzy, znając jej wcześniejszą historię i problemy zdrowotne, doradzało aborcję – przewidując, że pacjentka tego nie przeżyje. A ona miała niewiele ponad 30 lat i nie była żadną „głupią męczennicą” – chciała żyć, lecz jednocześnie bardzo pragnęła raz jeszcze zostać matką. Na szczęście znalazła lekarza, który jej w tym pomógł. Mały Karol urodził się szczęśliwie w maju 1920 roku, a jego matka, biorąc pod uwagę wcześniejsze swoje przejścia, wykazywała ogromną dumę ze swego minionka.
Czego bym się tu trochę obawiała w polskim, gorącym, politycznym kontekście, to – że jej własny heroiczny wybór będzie przedstawiany jako obowiązek moralny dla wszystkich Polek w analogicznej sytuacji. A przecież dar z własnego życia powinien być zawsze dobrowolny – nigdy wymuszony…
Nigdy jednak potem już do końca nie wydobrzała (nieliczni świadkowie życia Emilii wspominają, że „prawie zawsze była chora”). I tutaj właśnie ponownie pojawia się na scenie jej mąż, Karol senior – który (co stanowiło raczej rzadkość w tamtych czasach) z oddaniem przez lata opiekował się najpierw chorą żoną, a potem – osieroconym, wrażliwym chłopcem. Mimo, że – jak można sądzić z przekazów – zgodnie z ówczesną „normą kulturową” dla mężczyzn – był z pozoru dość chłodny i po wojskowemu zdystansowany.
Czy zatem byłoby od rzeczy, gdyby ZAMIAST pomników i hagiografii tworzono raczej ośrodki pomocy dla kobiet w trudnej ciąży czy hospicja im. Karola i Emilii Wojtyłów? Co sądzicie o tym?