„Unortodox” czyli kroniki odchodzenia.

Niedawno przeczytałam tę książkę (istnieje też podobno serial na Netflixie), spodziewając się, że będzie to dla mnie podróż w nowy, nieznany świat. I oczywiście, po części tak się stało.

Poznaliśmy więc najpierw rodzinę Autorki. Dziadka, patriarchę zwanego Zajde, jak przystało na seniora rodu z imponującą białą brodą i w równie imponującym tradycyjnym nakryciu głowy (dowiedziałam się, że nazywa się to sztrajmel). Oraz jego żonę, Bube, pochodzącą ponoć z bardziej liberalnego odłamu Żydów, która jednak w małżeństwie podporządkowała się całkowicie religijnym poglądom swego męża – do tego stopnia, że posłusznie zgoliła włosy i zaczęła nosić perukę, kiedy ją o to poprosił.

Poznajemy też samą Deborah, w domu nazywaną w jidysz  „Dewojre”, której przyszło dorastać w tej rodzinie – rodzinie ortodoksyjnych amerykańskich chasydów.

Jest to historia o ludziach, którym trauma Holocaustu kazała się schronić w bezpiecznej – jak im się wydawało – bańce własnej tradycji i religii (religii która z racji bezkrytycznego uwielbienia dla własnego rebego więcej miała w sobie w końcu z sekciarskiego przywiązania i kontroli, niż z autentycznej duchowości). I to w samym środku Nowego Jorku.

Jest to jednak także opowieść o dziewczynie, a potem młodej kobiecie, która w desperackim pragnieniu wolności pragnie tę bańkę opuścić.

Chce uczyć się, czytać, pracować, próbować niekoszernych potraw – i dowiedzieć się, co właściwie stało się z jej matką. I w tym celu musi stopniowo zakwestionować niemal wszystko, w co do tej pory wierzyła. Dla mnie, żony eksa, jest to nie tyle szczegółowy opis chasydzkich obyczajów (chociaż można się dowiedzieć ze szczegółami np. jak przebiega wizyta w mykwie albo procedura sprawdzania czystości rytualnej kobiety) – ile kronika odchodzenia  właśnie.

I podstawowy wniosek, jak dla mnie płynie z tej lektury, to – że od wiary, jakiejkolwiek wiary, odchodzi  się stopniowo, powoli, małymi kroczkami. Dla otoczenia początkowo niemal niezauważalnie. Zwłaszcza wtedy, gdy to, co zdawało się nam naszym duchowym domem,  zaczyna się jawić jako klosz,  który nie tyle chroni, co ogranicza.

I kto z ludzi zna mnie na tyle dobrze, by mi powiedzieć, jak daleko sama już odeszłam od chwili, gdy napisałam pierwsze zdanie na tym blogu?

Przeczytajcie samiDeborah Feldman, Unortodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów., wyd. Poradnia K.

 

8 odpowiedzi na “„Unortodox” czyli kroniki odchodzenia.”

  1. Nie znam tej książki, ale czegoś nie rozumiem – napisałaś: Jest to historia o ludziach, którym trauma Holocaustu kazała się schronić w bezpiecznej – jak im się wydawało – bańce własnej tradycji i religii. I to w samym środku Nowego Jorku.
    Skąd w środku Nowego Jorku (i rozumiem w środku II wojny światowej) wśród ówczesnych Żydów trauma holokaustu? Doskonale przecież wiemy i z relacji Jana Karskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego, że Żydzi amerykańscy w ogóle nie dopuszczali do siebie myśli, że Żydom w Europie jest potrzebna jakakolwiek pomoc. Więc niby skąd owa trauma?

    1. Leszku, o ile dobrze pamiętam, dziadkowie głównej bohaterki byli ocalonymi z Holocaustu. Wyjechali do Ameryki dopiero po wojnie. Rozumieli to, co się stało z całym Narodem Wybranym jako karę bożą za odstępstwo od Boga (m.in. za asymilację z narodami europejskimi…i za syjonizm) więc postanowili się do Niego nawrócić w duchu pokuty raczej niż miłości, w najsurowszej z możliwych wersji. Jeżeli nawet ktoś cierpiał w tej społeczności, rozumiano i to jako ekspiację…

    2. „I kto z ludzi zna mnie na tyle dobrze, by mi powiedzieć, jak daleko sama już odeszłam od chwili, gdy napisałam pierwsze zdanie na tym blogu?”

      Raczej bardzo daleko. Popieranie aborcji i zachwyt nad homoseksualizmem, kiedyś tego nie było.
      No i co najdziwniejsze, poliamoria. Czyżby P. przestał być tą umiłowaną perłą?

      1. Niepopieranie całkowitego zakazu aborcji nie musi oznaczać poparcia dla aborcji, tak jak postulat, by osoby, które żyją razem nie były traktowane przez prawo jako zupełnie sobie obce – nie oznacza wcale „zachwytu” nad homoseksualizmem. A poliamoria? Emmo, mój mąż jest NADAL (po 13 latach) dla mnie kimś wyjątkowym. Tylko jego całuję, tylko z nim zasypiam, tylko z nim mam dzieci. Przez cały ten czas nie wymieniłam nawet pocałunku z nikim innym. Jednakże z latami patrząc wstecz widzę, ilu mężczyzn darzyłam szczerym uczuciem – i wiem, że w jakiś sposób te uczucia nigdy nie minęły (ponieważ wierzę, że prawdziwa miłość nigdy nie mija). Dlatego bardzo wierzę, że MOŻNA głęboko i prawdziwie kochać więcej niż jedną osobę w tym samym czasie, chociaż oczywiście nie zdarza się to wszystkim. I trzeba przy tym bardzo uważać, by w pogoni za miłością nie zranić nikogo. Wiesz, cały czas jakoś chodzi mi po głowie przykład Simone de Beauvoir, autorki bardzo szkodliwej w moim odczuciu książki „Druga płeć” (kobiecość jest w niej ukazana jako piętno, nie jako wartość). Otóż żyła ona przez lata w poliamorycznym związku otwartym z Jeanem Paulem Sartre’m. Doszło do tego, że uwodziła młode dziewczęta, by dołączyły do ich „rodziny”. Jedna z nich popełniła później samobójstwo. I podobno Simone u schyłku życia miała powiedzieć, że ten sposób życia nie był jednak nqjlepszym, co można sobie wyobrazić…Tym bardziej ja nie zaryzykuję nigdy tego, co realnie mam (i co nadal jest dla mnie bardzo cenne, jak ta perła) – żeby gonić cienie. Nawet jeśli w jakiś sposób wciąż kocham moje wspomnienia.

  2. Ksiązki jeszcze nie czytałam (ale na pewno wkrόtce przeczytam), filmu też nie widziałam, domyślam się tylko, że z to z niego pochodzi okładkowe zdjęcie – pełne wizualnych metafor. Mamy tu i “głęboką wiarę” i rytualne “zanurzenie” w wodzie, a rόwnocześnie – “zrywanie maski” (jaką w rzeczywistości jest każda peruka), a nawet “rękę Opatrzności”, ktόrą może symbolizować dłoń uwidoczniona tak, jakby nie należała do kobiety, lecz działała z zewnątrz.
    Mam nadzieję, że i pod tym względem (a nie tylko jako socjologiczna ciekawostka) lektura mnie nie rozczaruje. W każdym razie dziękuję za jej przywołanie.

    1. Sądzę, że ta lektura Pani nie rozczaruje. Ja jestem trochę jak nasz prezydent – on się cały czas czegoś uczy – ja – cały czas coś czytam. 🙂 Postaram się zdawać regularnie relację z niektórych lektur. Swego czasu stworzyłam tu coś w rodzaju cyklu pod tytułem: „Biblioteczka żony eksa.” Będę na pewno go kontynuować.

  3. A ja się zastanawiam, czy podarować tę książkę przyjaciółce, która jest gorliwą członkinią organizacji świadków Jehowy. To bardzo podobnie funkcjomująca (na zasadzie ślepego posłuszeństwa) destrukcyjna sekta, w której ona jednakże pokłada nadzieję na szczęśliwą wieczność. Doprawdy nie wiem, czy godzi się tę jej nadzieję podważać, a z drugiej strony widzę, jak bardzo jest zniewolona.
    Co o tym ewentualnym prezencie i moich wątpliwościach myślicie (pytanie do Alby I do osób ten wpis komentujących)?

  4. Ewo, ja bym tę książkę przyjaciółce podarowała. Według mnie podstawą każdej prawdziwej wiary jest wolność. Zniewolenie zaś to bliźniaczy brat kłamstwa. Nie warto w nim żyć, nawet jeśli daje ułudę zbawienia. I może to nie zadziała teraz, zaraz, już – ale będzie jak kropla, która drąży skałę?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *