Wokół „Pokłosia.”

Władysław Pasikowski, reżyser znany dotąd przede wszystkim z „Psów” – filmu, którym zdołał przekonać wielu Polaków, że przemoc i wulgarność to nasz „chleb powszedni” (a to, co wcześniej uznawano za język „nieparlamentarny”, to po prostu sposób, w jaki rozmawiamy ze sobą na co dzień…) – pokusił się tym razem o film quasi-historyczny, który już wywołuje gorące dyskusje.

A ponieważ, jak zauważyłam, większość z ludzi, którzy ten film krytykują, uznaje się a priori za antysemitów (a sądząc po ich języku, niekiedy nie bez racji), którzy „z pewnością mają coś na sumieniu” – uznałam, że ja akurat mogę spokojnie coś o „Pokłosiu” napisać. Moje sumienie nie wyrzuca mi absolutnie żadnych win wobec braci-Żydów, przeciwnie, bardzo ich szanuję, interesuje mnie też żywo ich kultura i religia. Nie mam również powodu, by wstydzić się czy przepraszać za grzechy moich przodków. Moja śp. Babcia podczas wojny wspomagała ukrywającą się żydowską rodzinę.

Otóż Pasikowski, gdy składał wniosek do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej o dofinansowanie swojego projektu, stwarzał wrażenie, że zamierza zrobić „film historyczny o Jedwabnem.” Sama mam nadzieję, że taki rzetelny film kiedyś powstanie – nigdy nie dość przypominania, że NIEKTÓRZY Polacy mordowali swoich sąsiadów. Z uwzględnieniem całego kontekstu historycznego (okupacja niemiecka i brutalizacja życia, sprzyjająca niewątpliwie ujawnianiu się tego, co w ludziach najgorsze-i gwarantująca w takich przypadkach nie tylko bezkarność, ale nierzadko i gratyfikację) i społecznego (bieda, ciemnota, zacofanie…). Sama pochodzę z miejscowości, w której zdarzały się mordy na Żydach z motywów rabunkowych.

Jak powiedział pewien współczesny pisarz izraelski, ŻADEN NARÓD NA ŚWIECIE NIE MOŻE SIĘ WYMÓWIĆ OD WINY. A ja bym powiedziała raczej, że w każdym narodzie są ludzie dobrzy i źli, mądrzy i głupi – w naszym ani mniej, ani więcej, niż w innych. I o tym na pewno warto robić filmy.

Ale „Pokłosie”, niestety, takim filmem nie jest. Podobnie jak wcześniejsze „W ciemności” Agnieszki Holland pokazuje Polskę praktycznie „bez okupacji” (w filmie Holland syci i dobrze ubrani Polacy kupują w sklepie…szynkę!) i bez najmniejszego choćby wspomnienia o tym, jak surowo Polskie Państwo Podziemne starało się karać antyżydowskie występki.

A kiedy lepiej zorientowani widzowie zaczęli wytykać reżyserowi wszystkie te nieścisłości (chociażby brak konsultanta historycznego), ten odpowiedział niefrasobliwie, że przecież on nie zrobił filmu historycznego, tylko… thriller. No, dobrze, skoro to tylko thriller, czysta fikcja literacka, to czemu akurat na jego podstawie każe się nam robić wielki, narodowy rachunek sumienia?

Thriller, w którym pokazuje się Polaków (i to w roku 2000!), zwłaszcza na wsi, jako zdziczałą z nienawiści tłuszczę, gotową ukrzyżować na drzwiach od stodoły (sic!), każdego, kto choćby wspomni o Żydach. Przy entuzjastycznej aprobacie (a jakże by inaczej!) pewnego młodego księdza (i nieważne, że z  punktu widzenia KK coś takiego byłoby nie tylko mordem, ale i bluźnierstwem i profanacją – ostatnio wątki antyklerykalne stosuje się w kinie dla smaku). Z prawdą historyczną ma to mniej więcej tyle wspólnego, co sławetne stwierdzenie p. Macieja Stuhra (którego notabene nawet lubię, tyle że tym razem palnął straszliwe głupstwo), jakoby za dowód naszej pierwotnej dzikości służyć miał „fakt”, że „przywiązywaliśmy dzieci do machin oblężniczych pod Cedynią.” I nic to, że nie pod Cedynią, tylko pod Głogowem, że to nie my, tylko Niemcy i że nawet nie na pewno. Wszyscyśmy są bestie i już!)).

A tymczasem… jedyny człowiek, którego dałoby z grubsza porównać do głównego (pozytywnego!) bohatera tego filmu, pasjonat przeszłości z Podlasia, który zajmował się renowacją starych macew, nie tylko nie został przez swoich ziomków pozbawiony życia – ale wręcz wybrany na wójta w swojej miejscowości. A właśnie wśród młodych księży znałam wielu, którzy organizowali Dni Kultury Żydowskiej czy modlitwy ekumeniczne. Kościół w Polsce się zmienia – i wieś także. Może powoli, ale się zmienia. Tego jednak się w filmie Pasikowskiego nie zobaczy.

Horrory powstają na całym świecie – ale nikt, przypuszczam, na podstawie „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” nie dokonuje poważnych analiz amerykańskiej prowincji, na której to – rzekomo – tubylcy tylko czekają, kogo by tu zarżnąć… Tak się po prostu nie robi – to nieuczciwe. I ja, zarówno jako Polka, jak i mieszkanka wsi, czuję się takim obrazem głęboko urażona.

A idę o zakład, że zachodnia opinia publiczna odbierze (jeśli w ogóle odbierze!) to dzieło jako film stricte historyczny – tak, jak wielu naszych – i znów podniosą się głosy o „tradycyjnym polskim antysemityzmie”: o, proszę, TACY właśnie jesteście, wy, Polacy – WSZYSCY! O, przepraszam – nie wszyscy. JA taka nie jestem. A wyjątek wcale nie potwierdza reguły, jak już pisałam wielokrotnie na tych łamach, tylko ją kompromituje.

Na szczęście równolegle z premierą „Pokłosia” telewizja pokazała przejmujący dokument „Historia Kowalskich” – o innych polskich „prostych chłopach”, którzy za ukrywanie Żydów zostali spaleni żywcem wraz z całą rodziną i sąsiadami. Szczerze mówiąc, jako historyczki nie dziwi mnie tak bardzo fakt, że „w czasach pogardy” , gdy było to tak banalnie łatwe i, powtarzam, oficjalnie NIC za to nie groziło, niektórzy moi rodacy zachowywali się jak świnie – jak to, że znajdowali się wówczas wśród nas ludzie, zwykli „Kowalscy”, gotowi ratować bliźnich za wszelką cenę (we Francji czy Holandii można było stracić za to pracę, ale nie życie). I że było ich tak wielu.

Nie łudzę się wprawdzie, że ich historie przebiją się przez dominujący na Zachodzie mit „Polaków-współsprawców II wojny światowej” (ostatnio dobił mnie w tej kwestii pewien historyk z Poznania, stwierdzając, że „naziści mieli problem z wyłapywaniem Żydów nie wyróżniających się wyglądem” – wniosek: Zagłady pewnie w ogóle by nie było, gdyby usłużni Polacy nie pokazali Niemcom, których wyłapywać… Zachodzę wszakże w głowę, kto wydał oprawcom doskonale zasymilowanych Żydów niemieckich, austriackich czy holenderskich – choćby Edytę Stein, która dodatkowo była ukryta w klasztorze. Musiał się widać i tam zaplątać jakiś polski antysemita…).

Ale jeśli rzeczywiście nigdy nie dosyć przypominania sobie narodowych win, to także nie dosyć mówienia o tym, że, jak powiedział w Jedwabnem były ambasador Izraela, Szewach Weiss, „były w Polsce i inne stodoły.”

 

W pogoni za rozumem.

Muszę przyznać, że medialne doniesienia o incydencie, do jakiego doszło w lubińskiej szkole księży salezjanów przyjęłam z uczuciem dużej osobistej przykrości. Przede wszystkim dlatego, że P. należał kiedyś do tego samego Zgromadzenia – i że WIEM, ile dobrego on sam i jego współbracia zrobili dla potrzebujących pomocy dzieciaków.

Wiem także, że na tzw. „otrzęsinach” (i to nawet tych odbywających się w seminariach duchownych!) oraz na szkolnych wycieczkach dzieją się niejednokrotnie dużo gorsze rzeczy, niż to „niewinne w gruncie rzeczy” kłanianie się do dyrektorskich kolan. Opowiadano mi np. o wyjazdach gimnazjalistów, na których dzieciaki piły na umór alkohol (nie gardząc także narkotykami) – i wysyłały co ładniejsze koleżanki do namiotu wychowawcy, żeby się nie pałętał… I bynajmniej nie działo się to w gimnazjum katolickim.
Wobec powyższego owo powszechne oburzenie i zwyczajowe w takich razach internetowe pokrzykiwania o „zboczonych klechach, których należałoby kastrować zaraz po święceniach” wydają mi się nieco przesadzone.
Nastolatki również (choć może nam się to wydawać nieprawdopodobne!) mogły nie dostrzegać w tej zabawie zupełnie nic niestosownego – w wielu szkołach i uczelniach postępuje się z „kotami” w znacznie bardziej brutalny sposób. Nie należy zatem z góry zakładać, że „biedne dzieci” (i ich rodziców) koniecznie zastraszono, zmuszając do podpisywania broniących dyrektora oświadczeń. Niewykluczone, że oni wszyscy naprawdę tak myślą. W końcu nie grali przecież w „słoneczko”…
Zadziwiła mnie też pewna występująca w telewizji pani seksuolog, która stwierdziła, ni mniej ni więcej, tylko że „13-letnim dzieciom WSZYSTKO kojarzy się z seksem.” Też miałam kiedyś tyle lat i odnoszę wrażenie, że „wszystko” to się raczej kojarzy niektórym dorosłym. 

NIE ZMIENIA TO JEDNAK FAKTU, że „zabawa” była niepotrzebna, głupia, niestosowna, zła…  I nic tu nie pomogą naiwne tłumaczenia księdza, że „to dzieci wymyśliły!” Nawet jeśli – to jego rolą jako kapłana i wychowawcy było wyjaśnić im, co tu jest nie w porządku (ŻADEN człowiek nie powinien być zmuszony do czołgania się przed przełożonym, nawet w ramach zabawy) i że nie weźmie w tym udziału.
Muszę tu się zgodzić z redaktorem Terlikowskim, który na swoim profilu na Facebooku napisał, że jako dorosły mężczyzna i ojciec (a i ksiądz przecież powinien być ojcem dla swoich wychowanków) nigdy by nie pozwolił, żeby jego córka lub żona składały mu „hołd” w takiej formie.
Księżulo zapewne bardzo chciał okazać się wielkim „równiachą” i luzakiem – ale palnął straszne głupstwo, za które zapewne znów zapłaci nie tylko on sam, ale i cały Kościół w Polsce. Powinien wiedzieć, że w dobie, kiedy dziennikarze łakomie tropią każdy przejaw prawdziwych czy domniemanych dewiacji wśród duchownych – właśnie on powinien być poza wszelkim podejrzeniem. Jak żona Cezara. No, cóż – za głupotę się płaci…
***
Wyjątkową głupotą wykazują się też, mam wrażenie, nie tylko autorzy skandalizującego antyislamskiego filmu w Internecie, ale i solidaryzujący się z nimi Francuzi, którzy „na złość babci” opublikowali u siebie podobne w treści komiksy.
Wydaje się, że laicka Europa, która dawno już zatraciła poczucie wartości własnych świętości, TYM BARDZIEJ nie potrafi pojąć, jak ważne mogą być te sprawy dla ludzi odmiennych kultur. Znacznie wyżej od szacunku dla innych ludzi i ich najgłębszych przekonań zdaje się stawiać „świętą wolność słowa”, rozumianą coraz częściej jako prawo do bezkarnego obrażania drugich.
Bo przecież – powiedzmy to sobie szczerze! – nie chodzi tu o jakąkolwiek poważną krytykę czy polemikę z dogmatami islamu, ale tylko i wyłącznie o to, żeby „ich” trochę podrażnić…
I o ile jeszcze (choć z wielkim trudem, bo chrześcijaninowi taka mściwość chluby nie przynosi!) jestem w stanie jakoś pojąć motywy owego Kopta, któremu muzułmanie wymordowali tysiące współwyznawców – mimo że właśnie taki film uczyni ich sytuację jeszcze trudniejszą! – o tyle zupełnie nie mogę zrozumieć, jak można z tak specyficznie pojmowanej „wolności” uczynić wartość najwyższą. Wyższą nawet od życia. Cudzego.
Ksiądz Franciszek Blachnicki, założyciel ruchu oazowego, zwykł był podobno mawiać, że dobry Pan Bóg wybaczy ludziom wszystkie grzechy – z wyjątkiem tych popełnionych z głupoty…

Alba Press donosi…

Stałych Czytelników tego bloga spieszę uspokoić, że powoli (BARDZO powoli!:)) przygotowuję kolejny poważny tekst – tym razem o stereotypach dotyczących Piusa XII i jego roli podczas II wojny światowej. Tymczasem jeszcze dzisiaj garść krótkich refleksji na tematy bieżące – zbyt krótkich, by udało się z każdej z nich „ulepić” osobny post. Czyli mój autorski przegląd prasy. :)

 
Prawie wszystkie „poważne, opiniotwórcze tygodniki” (jako to: „Newsweek”, „Polityka”, „Wprost” i „Uważam Rze”) pochylają się z troską nad losem artystki „Olgi J.”, zwanej Korą, która to jest okrutnie gnębiona przez nasze restrykcyjne państwo za posiadanie „niewielkich ilości” pewnej substancji odurzającej.
A ja sobie myślę… że, po pierwsze, konia z rzędem temu, kto potrafi precyzyjnie określić, ile to jest ta niewielka, dopuszczalna ilość. Trzy gramy marihuany, które piosenkarka dobrowolnie oddała w ręce policji, to rzeczywiście nie jest ilość porażająca. I na pewno nie zasługuje na gnicie w kazamatach. Ale już paczka, zaadresowana na suczkę Kory, Ramonę (cha, cha, cha – jakże to zabawne, taka czysta kpina z prawa, prawda?), a zawierająca 60 g  – to już chyba porcja dilerska? Ale może ja się nie znam. (Swoją drogą, ciekawe, czy znani miłośnicy zwierząt, jakimi są Jackowska i Sipowicz, nie obawialiby się, że im się psina wykopyrtnie od takiego podarunku?;))
Po drugie, jestem legalistką. Kiedyś było takie mądre powiedzonko: „dura lex, sed lex.” A także: „Pacta sunt servanda.” Innymi słowy, prawa należy przestrzegać. Można się, oczywiście z nim NIE ZGADZAĆ, można też WALCZYĆ o jego zmianę, ale zasadniczo nie powinno się go łamać. Niezależnie od tego, kogo (i czego!) rzecz dotyczy. Dopóki coś jest zakazane – to JEST zakazane, dopóki dozwolone – dozwolone. A rzecz zakazana jest przestępstwem. Koniec, kropka. Co ciekawe, środowiska lewicowe same nader chętnie odwołują się do tej zasady. Głównie wtedy, gdy chcą obejść komplikacje związane z klauzulą sumienia.:)
Po trzecie, nieustannie mnie zadziwia ogólnoeuropejska nagonka na palaczy tytoniu – przy jednoczesnym pobłażaniu dla amatorów cannabisu. Jeśli już uznajemy, że „wolność szkodzenia samemu sobie” jest istotnie jedną z najistotniejszych wolności człowieka (jak to czyni np. prof. Środa, stwierdzając w jednym z ostatnich „Wprostów” ni mniej ni więcej, tylko, że wolność zapalenia skręta jest dla niej osobiście ważniejsza od wolności przekonań religijnych…) – to chyba powinna przysługiwać wszystkim na równi? W ogóle ostatnio (przy okazji afery Amber Gold, na przykład) zaczynam się zastanawiać, czy nowoczesne państwo nie chce czasem „chronić” swoich obywateli przed skutkami ich własnych, błędnych decyzji – nawet wbrew ich woli?
Choć, z drugiej strony, nigdy mi też jakoś nie trafiały do przekonania argumenty „apostołów trawki”, w myśl których – „marihuana to nieszkodliwe ziółko, a nie żaden tam narkotyk! Kokaina i heroina to są narkotyki!” Proszę mi wybaczyć, ale nie znam osobiście ANI JEDNEGO narkomana, który by zaczynał od razu od, mówiąc brutalnie, „dawania sobie w kanał.” Oczywiście, można powiedzieć, że nie każdy, kto choć raz zapalił jointa, stał się narkomanem – ale prawie wszyscy, którzy dziś nimi są, zaczynali od niewinnej maryśki. To tak samo, jak z nikotyną – nie każdy, kto pali, zapadnie na raka płuc – ale prawie wszyscy chorzy to palacze…
 
Konopie indyjskie to narkotyk (chociaż może „miękki”). I to jest fakt. A twierdzić inaczej, to jakby mówić, że piwo to nie alkohol – i że pijąc je nie można zostać alkoholikiem.
 
W nowym „Wproście” wielkie zmiany. Wprawdzie wspomniana już p. Środa nadal niestrudzenie udowadnia, że RELIGIA jest odpowiedzialna za całe zło świata (nie ma to, jak mieć życiową misję!:)) – tym razem ze zgrozą biorąc na warsztat odpustowe stragany, na których ujrzała militarne zabawki. Pomijając już fakt, że nie wiem, który to Kościół naucza, że NALEŻY je dawać dzieciom do zabawy (mój syn, na przykład, nie ma ani jednego pistoletu) chciałabym zauważyć z pewną taką nieśmiałością, że może gdyby w lewicowej Norwegii nie nauczano tak uparcie, że „broń, wszelka broń, nawet ta w ręku policjanta, to samo czyste zło!” – na wyspie Utoya zginęłoby trochę mniej ludzi?
Za to do ekipy (obok znakomitego Tomasza Jastruna, też z byłego „Newsweeka”) dołączył właśnie Szymon Hołownia. Nie ukrywam, że miło mi było zobaczyć go znowu w druku, choć muszę też przyznać, że jego pierwszy felieton na nowych łamach – o pożytkach płynących z religijnych gadżetów (czy to chrześcijańskich, czy muzułmańskich:)) nieco mnie rozczarował. Ale może, jak to mówią, pierwsze koty za płoty.
Ogołocony z Hołowni i Jastruna „Newsweek” natomiast pikuje coraz wyraźniej na lewicowe dno. Oto bowiem – jako dowód na nienawiść, jaką rzekomo darzymy bezdzietne kobiety! – przynosi m.in. wzruszającą historię niejakiej 24-letniej pani Lidki, która to „miała odwagę” wyznać w programie Ewy Drzyzgi, że dzieci nie lubi i nie chce, a jako powód swojej aborcji podała, że „ciało po ciąży robi się obwisłe.”
A jeszcze do niedawna nawet lewica z uporem powtarzała, że „nikt przecież nie mówi, że aborcja to coś dobrego!” Nie, no oczywiście, że nikt już tak nie mówi. Dzisiaj mówi się raczej, że to „nic wielkiego” – ot, zwykły zabieg kosmetyczny. Na ujędrnienie brzucha. :(
Jeśli o mnie chodzi, to z takim samym uporem będę powtarzała, że w XXI wieku młoda, średnio wykształcona kobieta ma multum sposobów na uniknięcie dzieci, których nie chce mieć – i że na tym tle takie „antykoncepcyjne” przerywanie ciąży jawi mi się coraz bardziej jako iście „średniowieczne” (w tym wypadku nie lękam się tego słowa!) barbarzyństwo.
Ale zostawmy to – szkoda czasu. Gdy mam ochotę na lewicowy punkt widzenia, sięgam raczej po „Politykę.”
W której ostatnio bardzo pozytywnie mnie zaskoczył redaktor Adam Szostkiewicz, który popełnił bardzo wyważony na temat kondycji współczesnego Kościoła. Dziękuję mu zwłaszcza za stwierdzenie, że obecny kryzys nie wynika z mniejszych czy większych „wymagań” danej wspólnoty (często zdarzało mi się słyszeć: „gdyby tylko Kościół trochę poluzował, zwłaszcza w szóstym i dziewiątym przykazaniu, świątynie zapełniłyby się na nowo!”) – tylko po prostu ze słabnącej WIARY w Boga na Starym Kontynencie. Dziękuję. Zawsze tak uważałam.