Manifest antyszkolny. :)

W ostatnich dniach wpadł mi w ręce pierwszy numer nowego pisma (związanego z Nową Prawicą Janusza Korwina-Mikke) – „Wręcz Przeciwnie.” Do dnia dzisiejszego wyszły już chyba dwa numery.

Oczywiście, jak zwykle nie mogę powiedzieć, że ze wszystkim, co zostało tam zamieszczone, zgadzam się bez zastrzeżeń, ale muszę przyznać, że artykuł dotyczący szkolnictwa okazał się naprawdę inspirujący. Być może po prostu w kwestiach oświaty i wychowania jestem większą libertarianką, niż dotąd przypuszczałam.:)

Zasadniczo, sądzę, że im mniej PAŃSTWA w życiu obywatela – w MOIM życiu – tym lepiej.

Szczerze mówiąc, zawsze bałam się „drugiej Szwecji” – takiego państwa, gdzie w zamian za „miseczkę” (zasiłki) urzędnicy mogliby nam zaglądać do garnka. Takie wszystkowiedzące urzędniczki mogą być naprawdę niebezpieczne – jak w Norwegii, gdzie trzeba było aż Rutkowskiego, by zwrócił dziecko kochającym je rodzicom. Albo jak w Holandii, gdzie dopiero sąd musiał przywrócić prawa rodzicielskie „brutalom”, którzy pozwolili własnej nastoletniej córce popłynąć w rejs dookoła świata…

Wydaje mi się, że także całe szkolnictwo powinno być prywatne lub/i samorządowe, „obywatelskie” – tak, jak to jest w Stanach.Symptomatyczne, że tam nie ma problemu pt. „religia w szkole.”

Jeśli  ktoś jest np. ateistą i ma dzieci, które chciałby (do czego ma zresztą pełne prawo) wychować we własnym światopoglądzie – no, to wraz z kolegami o podobnych przekonaniach zakłada Radę Szkolną

i wspólnie tworzą dla swoich pociech Szkołę Młodych Racjonalistów im. Richarda Dawkinsa – i po kłopocie.Jeden centralnie ustalany program nauczania dla wszystkich dzieci (nie uwzględniający ich indywidualnych potrzeb i zainteresowań),  to też jedna… wielka pomyłka.

Ogromnie mnie martwi, że tak wielu ludzi niczego wartościowegoW SZKOLE się nie nauczyło. Myślę, że wszyscy przychodzimy na świat z wrodzoną ciekawością świata – a potem nauczyciele i wychowawcy przez lata pracują usilnie nad tym, by nas tego oduczyć.Właśnie we „Wręcz Przeciwnie” przeczytałam, że ten nienaturalny system kształtowania jednakowych uczniów (którzy nawet nie są podzieleni na grupy według poziomu wiedzy, a jedynie „daty produkcji”:)) powstał właściwie dopiero wraz z rewolucją przemysłową: zakładano przecież, że robotnicy fabryczni nie muszą zbyt wiele myśleć ani posiadać żadnych szczególnych talentów… Jedna sztanca skutecznie zabija wszelką indywidualność.

Takiej szkole mówię głośne i stanowcze NIE!

Bez fałszywej skromności – byłam dobrą uczennicą, ale i tak męczyłam się strasznie, próbując sprostać „wymogom programowym” np. z ZPT, plastyki i muzyki. Dla mnie, niepełnosprawnej, wiele rzeczy było tu po prostu nie do przejścia. Umierałam ze strachu przed każdą taką lekcją.
I po co to? Się pytam, po co?
Czyż i bez tego nie jestem inteligentną i samodzielnie myślącą istotą?:) (Oraz bardzo skromną, naturalnie…;))

;)
Uwaga: wcale nie chodzi mi o kolejną „reformę programową.” Nie. Mnie by chodziło o to, żeby w ogóle zlikwidować centralne sterowanie oświatą.

Szwajcaria na przykład W OGÓLE nie ma ministerstwa edukacji – i jakoś żyją, i nie są analfabetami…
Niech rodzice, pedagodzy i dzieci SAMI decydują czego mają (się) uczyć. A ta banda urzędników z ministerstwa, co to „wiedzą lepiej”? No, cóż – może poszłaby do szkoły i nauczyła się czegoś pożytecznego…:)

To na pewno nie przypadek że idea „państwowej szkoły” miała zawsze największe poparcie właśnie wśród urzędników i nauczycieli – ale ja nie rozumiem, czemu chłopca, który chce być piłkarzem, trzeba koniecznie zmuszać do nauki geometrii (a mnie – z moją niesprawną ręką – do gry na flecie i wycinanek?:))?
Przecież to jakiś absurd!Michał Anioł, zanim został wielkim artystą, zamiast siedzieć w szkolnych ławach, przez kilkanaście lat terminował u innych mistrzów. Alberta Einsteina usunięto ze szkoły średniej za „brak jakichkolwiek postępów” w naukach humanistycznych. Aleksander Gudzowaty uczciwie przyznał, że swoje „przydziałowe” 12 lat w szkole przesiedział zupełnie bez sensu – ale dzięki temu zaoszczędzoną energię mógł następnie wykorzystać na „ważniejsze” rzeczy  – i teraz to on jest jednym z najbogatszych Polaków, a nie niżej podpisana, ze wszystkimi piątkowymi świadectwami. 🙂

Zastanawiam się, ilu Einsteinów i Michałów Aniołów zdoła wychować nasza szkoła? Mam wrażenie, że takie szkolnictwo, jakie mamy teraz, to taki zamknięty system, który służy tylko sam sobie.:)


A czasami szkoła to po prostu swoista „przechowalnia” dla dzieci, z którymi rodzice nie wiedzą, co zrobić – a w szkołach tzw. „specjalnych”.

które z założenia powinny zwracać większą uwagę na indywidualne możliwości uczniów, bywa z tym jeszcze gorzej.
Anna Sobolewska, matka Celi, zdolnej malarki z zespołem Downa, w swojej książce napisała, że w szkole (integracyjnej zresztą) długo nikt nie zwrócił uwagi na to, że jej córka ma w ogóle jakiś talent.
W wielu szkołach – nie tylko tych „specjalnych” – nie podejmuje się najmniejszego wysiłku, by odkryć w czym jesteś naprawdę dobry – i pomóc Ci znaleźć jakiś sensowny pomysł na życie.
Zwykle bardziej liczy się „program”, niż konkretny człowiek (a dla mnie NAPRAWDĘczłowiek jest najważniejszy:)). :)
Nie pojmuję np. jak premier Tusk mógł „uszczęśliwić” WSZYSTKICH maturą z matematyki – mimo że sam kiedyś wyznał w wywiadzie, że zdał ją z trudem.
(Ja bym ją oblała zapewne, na szczęście wtedy jeszcze miałam wybór i roztropnie wybrałam historię – trzeba znać własne ograniczenia:))
Coraz częściej wydaje mi się, że nasze szkoły masowo produkują bezmyślnych wypełniaczy testów i klientów pomocy socjalnej – to trochę tak, jakby państwo ubezwłasnowolniało ludzi, ucząc ich, że to nie oni sami, tylko zawsze „ktoś tam” powinien się zająć ich problemami i potrzebami. Jakiekolwiek by one były.

W Wielkiej Brytanii są już rodziny od trzech czy nawet czterech pokoleń żyjące z zasiłków. Gdy się ten system kiedyśNAPRAWDĘ załamie, to dopiero będzie płacz…W tym miejscu pragnę podziękować memu Przyjacielowi, którego cenne uwagi przyczyniły się walnie do powstania niniejszego tekstu.

Bigos przedwyborczy – porcja druga (i ostatnia:)).

Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby wybory rzeczywiście mogły coś zmienić, zostałyby zdelegalizowane. 🙂 Ja nie jestem aż tak radykalna, jednak sądzę, że gdyby politykom NAPRAWDĘ tak bardzo zależało na wysokiej frekwencji, jak teraz twierdzą, to już dawno wprowadziliby jednogłośnie kilka prostych zmian.

Na przykład znieśliby uciążliwy obowiązek „rejestrowania się” w przypadku chęci zagłosowania poza własnym okręgiem wyborczym lub za granicą. Co to jest, że ja, pełnoprawna obywatelka polska, NIE MOGĘ we własnym kraju wejść w dniu głosowania do dowolnego lokalu wyborczego (lub do przedstawicielstwa dyplomatycznego za granicą) i po okazaniu dowodu tożsamości skorzystać ze swego prawa BEZ pokazywania dodatkowego „zezwolenia” od jakiegoś tam urzędnika?! Ten relikt minionej epoki, kiedy to „władzuchna” chciała mieć kontrolę niemal nad każdym ruchem obywatela, powinien już dawno przejść do historii.

Po prostu nie wierzę, że w dobie Internetu nie ma innego sposobu, by uniemożliwić mi głosowanie w więcej niż jednym okręgu (gdyby akurat naszła mnie taka fantazja. :)). Jestem też przekonana, że brak takich męczących formalności znacząco zwiększyłby liczbę wyborców, którzy swoją decyzję o udziale w głosowaniu podejmowaliby w ostatniej chwili, niezależnie od miejsca, gdzie się aktualnie znajdują.

Pomysł ten (w przeciwieństwie do innych, które także chodzą mi po głowie, w rodzaju tworzenia „lokali wyborczych” w centrach handlowych i restauracjach, aby „wyjście na wybory” przestało się kojarzyć z całą wyprawą 🙂 – albo nawet dwudniowych wyborów…) ma tę zaletę, że niewiele kosztuje.

Jeśli więc dotąd tego nie zrobiono, to chyba oznacza, że NIKOMU tak naprawdę na tym nie zależy…

Biedaczyna Nergal.

Ryzykując, że znów ktoś mnie oskarży o „histeryczne reakcje” spróbuję jednak coś napisać na temat, który wciąż bulwersuje wielu, mimo że od zdarzenia upłynęło już nieco czasu.

Oto niektórzy biskupi „ośmielili się” zaprotestować przeciwko obecności w publicznych mediach „artysty” Adama Darskiego – „Nergala”, który wsławił się jakże odkrywczym podarciem na scenie Biblii z okrzykiem: „A teraz zeżryjcie to g..!” (Muszę go przy tym zmartwić – ten numer jest straszliwie ograny. Już dobrych kilkanaście lat temu podobne rzeczy robiła na scenie np. Sinead O’Connor – tyle, że ona po latach poszła po rozum do głowy i przeprosiła…)

Od razu mówię, że wierzę głęboko w to, że Nergal w oprotestowanym programie będzie robił tylko to, za co mu płacą (i to słono) – czyli uczył młodych ludzi śpiewu, a nie nawracał ich na satanizm. Zawsze też uważałam, że najlepszą metodą „walki” z wszelkiej maści skandalistami jest otoczyć ich pełnym godności milczeniem. Cisza boli ich najbardziej. (Stąd sama zastanawiałam się poważnie, czy w ogóle powinnam poruszać ten temat – jakiekolwiek zajmowanie się Nergalem jest już w pewnym sensie reklamą jego poczynań. :))

Martwi mnie jednak, że cały „gniew ludu” skupił się w tej sprawie wyłącznie na księżach i biskupach, którzy (jak to zwykle oni;)) nie mają poczucia humoru i „obrażają się nie wiadomo o co.” Nikt spośród usłużnych dziennikarzy, gotowych nieomal lizać Nergalowi buty za jego (jakże odważny!) czyn, nie zauważył, że takie potraktowanie Księgi, stanowiącej przedmiot kultu ponad miliarda ludzi na świecie (bo wbrew pozorom wcale nie tylko „Polaków-katolików”) trudno uznać za coś godnego pochwały. Nawet, jeśli nazwiemy to „sztuką.”

Przypominam sobie tu niedawny (haniebny) incydent z pomnikiem ofiar w Jedwabnem. Wtedy jakoś nikt nie szermował hasłami o prawie do wolności wypowiedzi… I nikt jakoś nie doradza osobom ze Stowarzyszenia „Nigdy więcej!”, by, jeżeli gdzieś się natkną na hasła neonazistowskie, po prostu chodzili na inne imprezy.

Pani Magdalena Środa, ze spokojem godnym mędrca, stwierdziła nawet, że „czyn Nergala jest może głupi, ale nie musi być niebezpieczny.” Zastanawiam się, co daje podstawę do takich autorytatywnych twierdzeń osobie, która sama wielokrotnie (!) domagała się ograniczenia dostępu do mediów osobom głoszącym niepoprawne politycznie poglądy.

Skąd wiadomo na pewno, że nazwanie homoseksualisty „grzesznikiem” jest już niedopuszczalną mową nienawiści (która niechybnie doprowadzić musi do eskalacji przemocy) – a nazwanie Biblii „gównem” – jest zaledwie nieszkodliwą formą artystycznej ekspresji? A kto tego nie rozumie – nie rozumie WOLNOŚCI? Biedny Nergal – uciskana ofiara naszej chrześcijańskiej nietolerancji („MNIE wolno robić i mówić, co mi się żywnie podoba – a wy, wierzący, morda w kubeł!” Nikt nie ma nawet prawa poczuć się zniesmaczony, chyba że pragnie być okrzyknięty „moherem.”).

Nie, nie, nie. Pogardzie i nienawiści (w każdej formie!) mówię nie. I mówiłabym to nawet wtedy, gdybym była ateistką.

Ps. W wywiadzie Nergala dla „Newsweeka” najbardziej rozbawił mnie fragment o tym, że niszcząc Biblię „metaforycznie” zniszczył wszystkie religie świata… (Na pytanie dziennikarza, czy odważyłby się podrzeć również Koran). Hmmm… Skoro to nie była nienawiść do jednej, konkretnej religii, a tylko metafora – to dlaczego nie wziął się raczej za Bhagawatgitę?;) Jeśli to naprawdę jeden diabeł, powinno mu być dokładnie wszystko jedno.