Cienki lód, domek z kart…

Dobrze mi w tym małym świecie, który zbudowaliśmy sobie wspólnie z P. Tak dobrze, spokojnie i bezpiecznie, że nie odczuwam nawet potrzeby kontaktu z innymi ludźmi.

Niestety, zdaję sobie również sprawę z tego, jak bardzo kruchy i nietrwały jest ten świat – i z tego, że bardzo wielu ludzi będzie się usilnie starać o to, żeby zburzyć ten mój mozolnie zbudowany spokój. Ludzie potrafią wybaczyć innym bardzo wiele – ale na pewno nie to, że ktoś (szczególnie w mojej sytuacji!) ośmiela się być tak nieprzytomnie, nieprzyzwoicie, wręcz bezwstydnie szczęśliwy.

Zapewne łatwiej by mi darowano (ciesząc się na dodatek z własnej wielkoduszności), gdybym potrafiła przyjąć pozę „pokutującej Magdaleny”: nieustannie bić się w piersi, wciąz na nowo wyznawać swe grzechy (także tym, którzy wcale nie są uprawnieni, by mnie o nie pytać) i mieć cierpienie wypisane na twarzy… Ale ja tak nie potrafię!

Zamiast tego nie mogę się wyrzec mojej upartej wiary w to, że to Bóg dał nam tę miłość – i że kiedyś to On, Ten, który ma moc oddzielić zboże od plew, wyjawi nam, co w niej było rzeczywiście grzeszne, a co święte…Wiem jednak, że nie ominą nas w tej miłości także „gorzkie pigułki” – nie zdołamy uniknąć wielu trudnych pytań, nie uciekniemy od przykrych słów. Jestem w pełni świadoma tego, że nie da się bez końca uciekać. Jeżeli nawet udaje się nam (ciągle jeszcze) ukrywać przed światem fakt, że jestem w ciąży – to i to już nie potrwa długo.

Kiedyś myślałam, że (wykorzystując moją wrodzoną delikatność i niechęć do jakichkolwiek „demonstracji”) zdołam nawet w zaistniałej sytuacji żyć „prawie normalnie” (mimo, że „prawie” czyni tu naprawdę wielką różnicę!)

Ale teraz już wiem, że stąpam po kruchym lodzie – a pytanie brzmi tylko, kiedy on  pęknie…

Bo to wszystko jest po prostu zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Jestem grzesznicą – i to taką, „której się udaje.” A że człowiek nie może być tak szczęśliwy zupełnie bezkarnie – więc i ja zostanę w końcu za to ukarana.

Coś się stanie, coś musi się stać. Coś wisi w powietrzu – czuję to szóstym, siódmym i wszystkimi innymi zmysłami. Ten mój mały, szczęśliwy świat pryśnie jak bańka mydlana. Tylko kiedy? Kiedy? Kiedy?

Kwaśne jagody.

Jest w Księdze Ezechiela (18,2) wzmianka o tym, że już starożytni Izraelici stosowali przysłowie

 

„Ojcowie jedli zielone winogrona,

a zęby ścierpły synom”

na uzasadnienie powszechnie wówczas panującego przekonania, że grzechy rodziców niejako „przechodzą” na dzieci. Prorok jednakże dalej wyjaśnia, jak bardzo błędne i niesprawiedliwe jest takie postawienie sprawy.

Jakież więc było moje zdziwienie, gdy całkiem niedawno jedna z czytelniczek zaczęła mi tu pisać o „klątwie” przechodzącej z pokolenia na pokolenie – i o krzywdzie, jaką rzekomo wyrządziliśmy naszemu dziecku, powołując je do życia („bo kiedyś dzieci w szkole będą mu dokuczać,” itd.).

Kierując się impulsem, odpisałam jej, że jeżeli – co oby nigdy się nie zdarzyło! – nasze dziecko spotka się kiedykolwiek z podobnymi szykanami (ze strony, jak przypuszczam, samych „porządnych ludzi”?) to będzie to świadczyło raczej o ich nietolerancji i złośliwości, niż o jakimś tam „dziedziczeniu winy.”

Już nawet nie wspominając o tym, że nie bardzo rozumiem, dlaczego mielibyśmy jakoś szczególnie rozgłaszać, kim jest (czy był) P. – i w jaki sposób mieliby się o tym dowiedzieć ewentualni dręczyciele naszego dziecka. W końcu jest to nasza prywatna sprawa.

Nasz grzech jest tylko naszym grzechem – i odpowiemy za niego sami, już odpowiadamy. Dziecko jednak nie jest niczemu winne.

I swoim zwyczajem zaczęłam myśleć: czy aby na pewno mam rację?

Naturalnie, nikt otwarcie nie zaprzeczy, że dzieci nie odpowiadają za błędy rodziców – ale w praktyce?

Jak traktujemy, na przykład, dzieci alkoholików („nie zadawaj się z tym chłopakiem, jego ojciec pije”), samobójców (to szczególnie w małych miejscowościach, ale pewnie nie tylko…), kryminalistów? Ale także: osób chorych psychicznie (choć nie wszystkie schorzenia tego typu są dziedziczne); samotnych matek (to doprawdy zadziwiające wobec jednoczesnej propagandy antyaborcyjnej!) – zwłaszcza te będące owocem przestępstwa – dzieci urodzone w związkach niesakramentalnych albo różniące się od większości społeczeństwa wyznaniem czy (o zgrozo!) kolorem skóry?

Jak się zatem okazuje, problem jest szerszy, niż początkowo myślałam i nie dotyczy jedynie „dzieci (byłych) księży” – jest przecież tyle rzeczy, którymi można zgorszyć bogobojne społeczeństwo… (Są środowiska, w których powodem do wstydu może być nawet adopcja – bo „przecież wiadomo, że z dziecka wziętego z domu dziecka nigdy nic dobrego nie wyrośnie.”)

I czy naprawdę we wszystkich tych przypadkach  winą za taki stan rzeczy należy obarczać nieodpowiedzialnych rodziców, przez których ich dzieci muszą żyć z takim czy innym „piętnem”? I czy takie piętno rzeczywiście istnieje, czy jest tylko wytworem naszej własnej, bezinteresownej nienawiści?

Niebo – piekło – niebo…

Kiedyś bardzo lubiłam ten werset z Księgi Izajasza:

„Czyżbym Ja, który otwieram łono matki, nie sprawił urodzenia dziecka? – mówi Pan.

Czyżbym Ja, który sprawiam poród, zamykał łono? – mówi twój Bóg.”

(Iz 66,9)

Bo wiedziałam, że to jest proroctwo, które kiedyś wypełni się na mnie. Że kiedyś będę karmiła piersią dziecko – moje, moje własne. „A każdy, kto o tym usłyszy, śmiać się będzie z mego powodu” (Rdz 21,6). Dla Boga bowiem nie ma NIC niemożliwego…

A jednak, kiedy Bóg spełnił swoją obietnicę – dał mi miłość i „otworzył moje łono” przekonałam się, jak gorzkie mogą być niektóre przepowiednie.

(Dzisiejsza liturgia zawiera m.in. werset: „Jesteś kapłanem tak jak Melchizedek…” – i czy naprawdę dziwisz się, kochanie, że to rozdziera moje serce? Przecież Ty JESTEŚ kapłanem! Jesteś…i zawsze nim będziesz. Zawsze. Nawet, kiedy się pobierzemy… Nawet, jeśli teraz chcesz o tym zapomnieć. Nawet, jeżeli już zapomniałeś. Ja nie zapomnę. I Bóg nie zapomniał…)

I kto wie, może naprawdę jest tak, jak mawiała św. Teresa Wielka, że „kiedy Bóg chce ukarać głupca, spełnia wszystkie jego prośby..”?